Na wstępie napiszę, że cały czas nie do końca wierzę, że znalazłam się na fiolecie. Tyle lat bezowocnych starań, dołowania się i stresu, a wystarczyło zrobić laparoskopię - serio.
Ostatnią miesiączkę miałam 13 stycznia, laparoskopię z chromotubacją 19 stycznia a dzisiaj jestem w 7 tyg. ciąży (6 tydz. + 1). Szok nie? Myślę, że to wszystko dlatego, że na swojej drodze nie spotkałam odpowiedniego lekarza, a mnie samej brakowało samozaparcia? Może liczyłam na jakiś cud? Sama nie wiem. Podsumowując byłam w szoku widząc pierwszy raz w życiu dwie czerwone kreski na teście, a było to w Walentynki
Mąż był w nie mniejszym szoku niż ja, ale kopara mu się strasznie ucieszyła. Rodzice prze szczęśliwi - wiadomo, tylko ja jakoś na chłodno jeszcze podchodzę do tematu i studzę wszystkich dookoła, żeby poczekali do kolejnej wizyty, aż zobaczymy bijące serduszko...
Z objawów od samego niemal początku: częste wizyty w WC, bóle piesi, wrażliwość na zapachy. Jedynie wczoraj jakoś mnie nagle zemdliło, ale poza tym mdłości "odpukać" nie mam :)A i spać się chce...mogłabym cały dzień, ale nie da się bo trzeba pracować.
Moja doktor na pierwszej wizycie powiedziała, że kartę ciąży założy po kolejnej wizycie jak potwierdzimy, że wszystko jest ok. W związku z tym nikt w mojej pracy o ciąży póki co nie wie, bo wolę nie zapeszać. Jak dostanę zaświadczenie, że jestem w ciąży to wtedy pójdę, bo nie daję już rady pracować na nockach, a i dniówki (po 12h) są upierdliwe. Na pewno w pracy nie będą szczęśliwi bo automatycznie cały grafik do zmiany i ewentualnie wejdę w 8h zmiany co i moim koleżankom raczej nie będzie się uśmiechało, bo będą musiały przychodzić na 4h i brać nocki...Trochę się tym stresuje, ale z drugiej strony mam to gdzieś jak to zostanie rozwiązane i czy ktoś będzie niezadowolony, bo moja upragniona ciąża jest dla mnie ważniejsza.
Do końca zmiany zostało 2,5h, a ja już wiem, że w domu padnę trupem
powodzenia!
I jak po wizycie?