X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Sinusoidalne szczęście...
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Sinusoidalne szczęście...
O mnie:
Moja ciąża:
Chciałabym być mamą:
Moje emocje:

12 maja 2014, 15:37

Praktycznie od początku mojej ciąży śledziłam losy dziewczyn na BBF. Odkryłam ten portal całkiem przypadkiem, w trakcie ciągłego przeskakiwania ze strony na stronę poświęconej ciąży. W pewnym momencie pomyślałam nawet, ze to cudowny sposób, żeby może uwiecznić również i moje wspomnienia…

W ostateczności nie zdecydowałam się go rozpocząć, gdyż wciąż żywy był we mnie strach, że całe to pisanie nie potrawa długo. Pierwszą ciążę poroniłam dokładnie rok temu w 11 tygodniu na samym początku marca 2013. Nigdy nie zapomnę, gdy pełna optymizmu wpatrywałam się w ekran monitora i tylko długie, wymowne milczenie lekarza trochę mnie irytowało, bo dlaczego on nic nie mówi? Czemu mi nie pokazuje jak ślicznie bije serce mojego Maleństwa? Bo przecież bije, prawda? Jeszcze trzy tygodnie temu biło, więc…? Nie będę opisywać co wtedy przeszłam, bo myślę, że przynajmniej część mam na BBF doskonale potrafi to sobie wyobrazić… Stąd też mój entuzjazm związany z kolejną przypuszczalną ciążą nie był aż tak wielki… a może nie powinna mieć aż tak mało wiary?...

O tym, że kolejny raz zostałam mamą dowiedziałam się 20 lutego 2014. Okres spóźniał mi się już znacznie, ale to nie było nic zupełnie nowego, gdyż rzadko kiedy pojawiał się regularnie, zwykle co 32-35 dni. A może po prostu zaklinałam rzeczywistość? W końcu o dwie kreski na teście walczyłam od 8 miesięcy i z każdym nowym cyklem miałam serdecznie dość ciągłego szukania objawów i ostatecznego rozczarowania, gdy oprócz kreski kontrolnej nie chciał się pojawić ten przysłowiowy „cień cienia” drugiej?

To fakt – oprócz spóźniającego się okresu być może dało by się wyodrębnić jeszcze kilka przesłanek, że warto sprawdzić co się dzieje. Cerę miałam promienną, włosy jak nigdy układały mi się rewelacyjnie i podobno oczy błyszczały mi od samego początku. Jedna ze znajomych w pracy spojrzała któregoś dnia na mnie i…
- I., czy ty nie jesteś w ciąży? Tak bardzo błyszczą ci się oczy… i taki spokój od ciebie bije…

Uśmiechnęłam się pod nosem, ale już następnego dnia kupiłam ten piekielny test i zmierzyłam się z rzeczywistością. Gdy wspominam ten dzień to wciąż żywy jest dla mnie obraz, jak na teście kreska kontrolna jest delikatnie różowa, a testowa… - o mój Boże! – jest tak gruba, że nawet niewidomy by ją zauważył! W pierwszej chwili pomyślałam, że może test jest wybrakowany – no bo jak to, żeby testowa była ciemniejsza od kontrolnej?! Łamałam sobie głowę, ale stwierdziłam, że widocznie to moje biedne Dziecko chce, żebym wreszcie spojrzała prawdzie w oczy i uwierzyła, że wreszcie, że nareszcie się udało!!!

Emocje tamtych dni? Hmmm… strach, strach i jeszcze raz strach. Oczywiście nie dawałam po sobie nic poznać. Głównie chyba dlatego, że widziałam jak mój P. się cieszy i wciąż powtarza, że on już wiedział, że on czuł i że będzie wszystko dobrze.

Pierwsza wizyta u ginekologa 26 lutego. Nie robiłam żadnej dodatkowej bety, ani tym bardziej kolejnego testu. Z obliczeń wynikało, że to już końcówka 7 tygodnia, więc na badaniu powinno już być świetnie wszystko widać.

No właśnie – powinno było, ale rzeczywistość znowu ze mnie zakpiła… Lekarz co prawda odnalazł pęcherzyk, ale był zdecydowanie za mały jak na ten tydzień, nie wspominając, że nie było śladu zarodka, a już tym bardziej bijącego serduszka…
To był pierwszy spadek w otchłań jaki zaliczyłam w tej ciąży. A miało być ich jeszcze wiele…

W czwartek z polecenia ginekologa zrobiłam bete. Nastrój? Nijaki. Poszłam, bo przecież i tak nie miałam wyjścia. Wynik – 7133 mIU/ml. Cień nadziei.
Sobota kolejna beta. Tym razem czekałam cała w nerwach na wynik. Co chwilę sprawdzałam internetowe konto w diagnostyce i wreszcie jest! 9295 mIU/ml! Przyrosło! Nie książkowe 66%, ale przyrosło! Telefon do gina, nieśmiało dukam wyniki i czekam…
- A więc przyrasta… Hmmm… Dobrze, niech pani zrobi jeszcze w poniedziałek i zapraszam do mnie na konsultację.
Czekanie w poniedziałek to była istna katorga! I jak na złość o ile wcześniej wyniki były już koło południa, to tym razem godziny mijały, a ja wciąż nie miałam odpowiedzi! W końcu mój P. nie wytrzymał i zabrał mnie na zakupy.
- Pojedziemy do galerii, potem prosto po wyniki i do szpitala do lekarza (miał tego dnia dyżur). Nie będziesz siedzieć cały dzień w komputerze!
Denerwowałam się, ale to rzeczywiście był lepszy pomysł. A gdy wybiła godzina zero i pani w diagnostyce podawała mi kartkę z wynikiem, to myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi! 12242 mIU/ml!

Czy odetchnęłam z ulgą? Wcale a wcale! Owszem przyrost mnie cieszył, chociaż nie był książkowy. Bardziej uspokoiły mnie słowa lekarza, że widać, że pęcherzyk rośnie, a poza tym dojrzał też mały czarny punkt (nie wiem gdzie doprawdy, bo ja nadal nic a nic nie widziałam!), czyli zarodek. Nie pozwolił jednak wpadać w euforię, bo nadal sytuacja wyglądała nijak, poza tym sprawa sprzed roku tez jakoś przyćmiła i jego entuzjazm, bo wspomniał, że może to być równie dobrze ciąża pozamaciczna. Wypisał polocard i duphaston. Kazał czekać. Umówiliśmy się na kolejną wizytę za tydzień. Wtedy już miało się wyjaśnić co dalej.

Przez kolejne trzy dni chodziłam do pracy jak w amoku. Szefowie od razu wiedzieli co jest grane. To bardzo wyrozumiali ludzie, poza tym znali moją sytuację, mogłam liczyć na ich doping. Lekarz uznał, że lepiej dla mojej psychiki będzie jeśli zamiast leżeć w domu na L4 zajmę głowę normalnym życiem, bo inaczej bym zwariowała! W sumie przyznałam mu rację. Moja praca nie należy do najbardziej wyczerpujących zajęć. Owszem stres związany z obsługą nie zawsze wyrozumiałego klienta, stanie przez 8 godzin pracy (naprawdę ciężko było w tamtym czasie o choć chwilę odpoczynku w pozycji siedzącej – tzw. „gorący okres” w mojej branży) i wciąż przewijające się co najmniej 300 osób dziennie, z czego co najmniej 1/3 zakichana, zasmarkana i oczywiście wcale nie przejmująca się, że rozsyła te zarazki wszem i wobec. Ale nie chciałam się dać zwariować. W końcu nie zahibernuję się na te 9 miesięcy, poza tym bardzo lubię swoją pracę, a wizja siedzenia całymi dniami w domu jakoś do mnie nie przemawiała.

I pewnie powoli odzyskiwałabym spokój, gdyby nie… plamki krwi w trzecim dniu pracy! Do końca zmiany została jeszcze pełna godzina, a ja na zmianę blada, zielona i nieprzytomna na słowa klientów, umierałam powoli od środka… Szef widząc mnie w takim stanie spytał tylko:
- Wszystko w porządku?
- Nie… muszę natychmiast jechać do szpitala…
- Ubieraj się… i daj znać co się dzieje, dobrze?

Do szpitala mieliśmy bardzo blisko, ale te kolejne kilka minut grozy po prostu pozbawiło mnie jakiegokolwiek czucia. Trafiłam na dyżur dość niesympatycznego lekarza, który po krótkim zapoznaniu się z moją sytuacją od razu zgromił mnie, że co ja sobie wyobrażam, żeby po poronieniu pracować jak gdyby nigdy nic! Powinna leżeć i odpoczywać, chyba że nie zależy mi na Dziecku! Poczułam się jak najgorsza matka na tej planecie. Co ja mówię! Na wszystkich planetach tego wszechświata razem wziętych! Potem oznajmił mi, że on żadnego wielkiego plamienia nie widzi, mogę zostać w szpitalu, ale nie są w stanie zaproponować mi nic więcej aniżeli większą dawkę duphastonu, więc równie dobrze mogę jechać do domu, zaaplikować sobie lek i leżeć do czasu aż wszystko się nie wyjaśni. Oczywiście był zszokowany różnicą jaka wynikała z terminu ostatniej miesiączki a wiekiem Dziecka z usg (prawie trzy tygodnie), prawie słyszałam w jego głosie, że on nie daje nam najmniejszych szans… Ale chyba na koniec zrobiło mu się mnie żal, bo tak jakby na pocieszenie na koniec badania dodał, że „chyba widzi oznaki tętna”…

I po raz kolejny musiałam się zmierzyć z ogromem niepewności i strachu, który jak na złość nie chciał mnie nawet na chwilę opuścić odkąd ujrzałam dwie kreski na teście.
Do kolejnej wizyty u mojego lekarza prowadzącego miałam dokładnie trzy dni. Jak je przetrwałam? Nie pamiętam. Chyba na zmianę godziłam się z myślą, że będzie źle, żeby w chwilę potem wyrzucać sobie, że nie wierzę w moje Dziecko…

A Ono walczyło… Dla mnie… Dla nas… Bo razem z P. pragnęliśmy go całym sercem i duszą… Kiedy wreszcie przy okazji kolejnej wizyty ujrzałam jak pulsuje Jego małe serduszko, to tylko siłą woli powstrzymałam wybuch płaczu! To był nasz mały - wielki sukces. Co prawda lekarz dołożył jeszcze do zestawu leków luteine, wypisał L4 i kazał się oszczędzać, ale wreszcie sytuacja wyglądała lepiej aniżeli dotychczas. Ponownie wróciłam do żywych.

Nastały spokojniejsze tygodnie. Usilnie tłumaczyłam sobie, że te wszystkie przejścia czemuś służą. Że wreszcie muszę zacząć myśleć pozytywnie, bo inaczej zwariuję. Zazdroszczę kobietom, które od początku mają pełną wiarę w to, że wszystko będzie dobrze. Zapewne każda miewa chwile zwątpienia i trwogi o swoje nienarodzone dziecko, ale ja miałam wrażenie, że sama nie dopuszczam do siebie dobrych myśli i na własne życzenie funduję sobie prawdziwą emocjonalną karuzelę. Oczywiście diagnozowałam się razem z doktorem Google. Jak na dwa dni minęły mi mdłości (które notabene miewałam od rana do wieczora przez całą noc), to już wpadałam w panikę, że coś się dzieje! Podziwiam P., że udało mu się do tej pory ze mną przetrwać.

Kiedy w 10 tygodniu szłam na kolejną wizytę kontrolną, to byłam takim strzępkiem nerwów, że nawet mój lekarz jak mnie zobaczył to od razu zabrał się do badania, bo jak sam stwierdził:
- I tak na spokojnie nie porozmawiamy dopóki się pani nie upewni na obrazie usg, że wszystko jest w porządku.
I było. Moje kochane Dziecko żyło i miało się bardzo dobrze. To był przełom. Obiecałam sobie, że wyrzucę z głowy wszystkie okropne myśli i wreszcie zacznę cieszyć się ciążą.

Na tej samej wizycie ginekolog wspomniał coś o badaniu genetycznym, ale zaraz też dodał, że w moim przypadku chyba wcale nie muszę go robić. W końcu mam dopiero 28 lat. Jakoś to tłumaczenie nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Przy całej mojej panice związanej z tą ciążą, w gruncie rzeczy nie dopuszczałam do głowy myśli, że moje Dziecko może być chore. Oczywiście jak już wcześniej wspomniałam z braku innego konstruktywnego zajęcia, rzeczywiście przesiadywałam dość często na różnych forach i portalach i o mało optymistycznych przypadkach też się wiele naczytałam (dziś wiem jakim przekleństwem jest nadmiar czasu w połączeniu z dostępem do Internetu, zwłaszcza jak się jest niedoświadczoną, przyszłą i do tego zestresowaną matką). Myślę nawet, że przynajmniej na początku ciąży, dostęp do tego typu informacji powinien być zablokowany dla dobra mamy i jej dziecka. W każdym razie ja osobiście uparłam się że badania zrobię, bo przecież to była kolejna szansa, żeby zobaczyć Maluszka i to na dużo lepszym sprzęcie aniżeli dysponują z reguły ginekolodzy (nawet ci na prywatnych praktykach). Nawet przez myśl mi nie przeszło, że miało by to służyć innemu celowi.

Stres przed badaniem? Jak przed każdym. Dodatkowo kiedy wśród znajomych i rodziny przyznałam się, że idę je zrobić, to nagle zewsząd zaczęły mnie otaczać różne opinie. Jedni uważali, że po co chcę je robić? Czyżbym wartościowała życie mojego Dziecka w zależności od wyniku tego badania? Te znajome, którym badanie pozwoliło się upewnić, że z ich dziećmi jest wszystko w porządku dla odmiany namawiały, że i owszem „idź, będziesz miała pewność, że wszystko jest ok”.

Samo badanie trwało w sumie chwilę - 10 – 15 min nie więcej. Moje Dziecko widocznie świetnie współpracowało, bo pani doktor mogła wszystko sobie pooglądać. Zachwycała się jaki ma ładny brzuszek, że macha rączkami, wkłada kciuk do buzi. Ogólnie uznała, że obraz jest dla niej jak najbardziej prawidłowy i żeby mama się nie stresowała, bo wszystko jest w porządku. Dodatkowo spytała czy może sobie pozwolić na małą sugestię odnośnie płci.
- Mogę zgadywać?
- Oczywiście! Ja jakoś od początku ciąży czuję, że to będzie chłopak…
- I ma pani rację. Ja też tak obstawiam, bo coś mi się tu tak „majda” między nóżkami!

Tym optymistycznym akcentem podziękowała, zaprosiła na badanie krwi i życzyła wszystkiego dobrego. Byłam przeszczęśliwa! Chyba był to pierwszy taki prawdziwy moment, kiedy naprawdę, NAPRAWDĘ! uwierzyłam, że jest dobrze i już tak zostanie! Jej entuzjazm udzielił mi się bardzo, więc ochoczo poszłam do gabinetu na pobranie krwi, zabrałam swoje papiery i zdjęcia Maluszka. Na wyjściu pani w recepcji poinformowała mnie, że wyniki z krwi będą w przeciągu tygodnia przesłane na mój adres domowy, chyba że byłoby coś niepokojącego to oni zadzwonią wcześniej. Był to okres przedświąteczny, więc spodziewałam się, że mogę poczekać trochę dłużej, bo wiadomo jak pracuje poczta w takich przypadkach. W sumie dość szybko nawet o nich zapomniałam. Na liczby na papierach z badania usg ledwie spojrzałam. Wszystkie ryzyka były wyliczone pomyślnie dla nas, więc nawet szczególnie mocno nie zagłębiałam się w temat tych badań, a już tym bardziej samego testu PAPP-A.

W międzyczasie miałam kolejną wizytę u lekarza prowadzącego. Spojrzał na wyniki badania genetycznego, pokiwał z zadowoleniem głową i zaprosił na fotel. Już na samym początku spytał czy chcemy wiedzieć jaka jest płeć?
- Zasugerowano nam że to będzie chłopiec…
- A ja wiem z całą pewnością, że to będzie syn!
Na dowód czego zrobił nam cudowne zdjęcie dowodowe! Bo mój Mały to taki trochę ekshibicjonista – rozłożył nóżki na całą szerokość i zaprezentował wszystko co mógł najlepiej! Dla mnie i mojego P. w sumie nie miało to najmniejszego znaczenia czy urodzi się chłopiec czy dziewczynka. Nawet wcześniej zastanawialiśmy się czy będziemy chcieli wiedzieć, czy zrobimy sobie niespodziankę. Górę wzięły względy praktyczne. Pomyślałam, że może warto jednak wyprawkę i pokoik szykować już pod konkretnego Lokatora. No i lepiej było mi zwracać się do niego już jakimś wybranym imieniem, aniżeli Dziecko czy Junior (chociaż walka trwa nadal – ja chcę Szymona, P. jeszcze nie jest do końca przekonany i nadal mówi do niego Junior).

Kolejny raz uświadomiłam sobie, że moje obawy związane z ta ciążą powinny wreszcie iść do lamusa, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nie dzieje się nic niepokojącego i czas szykować się na przyjście małego, zdrowego Brzdąca.

Tymczasem dotarły wreszcie wyniki z testu PAPP-A. Minęło praktycznie prawie 2,5 tygodnia. Nie to żebym w ogóle o nich nie myślała, ale bardziej chciałam je po prostu wpiąć do dokumentacji, aniżeli sprawdzać rezultat.

Patrzę. I jeszcze raz patrzę… hej… Coś jest nie tak. Ryzyko na trisomie 21 zmalało dwukrotnie, ale… 1:549? Trisomia 18? Wartości wolnej podjednostki beta hcg oraz białka Pappa jakieś takie małe. Na końcu dokumentu uwaga „Ze względu na niski poziom białka PAPP-A wskazana wczesna anatomia płodu w 18 TC”. Robi mi się gorąco… Na nowo oglądam te cyferki jak gdyby od samego patrzenia miałyby się zmienić. I nagle z siłą wodospadu wpadam w płacz. P. nie wie co się dzieje. Pyta dlaczego płaczę, co się stało? Nie potrafię otworzyć nawet ust. Obiad jem na autopilocie. Mój świat znowu pogrąża się w czarnej otchłani (który to już raz z kolei…)

W chwilę potem dzwonię do zaprzyjaźnionej położnej. Mówię jaka sytuacja. Uspokaja, że to jeszcze nie jest koniec świata. Wyniki nie są ani rewelacyjne ani takie tragiczne (w końcu zamiast 1:549 mogło być 1:54). Sugeruje, że przecież miałam plamienia na początku, że luteina i duphaston, że skoro obraz na usg nie budził zastrzeżeń to same wyniki z krwi nie są decydujące. Ostatecznie stwierdza, że nawet gdyby ryzyko wyszło 1:2000 to i tak nie mam gwarancji, że to nie ja jestem tą 2000… Przyznaję - trochę mnie ta rozmowa uspokoiła. Wystarczyła na cały wieczór i całą noc…

Ale już kolejnego dnia wątpliwości są coraz większe… Ryczę już przez całe przedpołudnie, żeby po powrocie P. z pracy udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. A w głowie jedynie te przeklęte cyferki… 0,2% - 549 – 99,8%... w chwile potem huczą mi w głowie wszelkie możliwe informacje jakie znalazłam w Internecie. A są zdecydowanie sprzeczne… Czytam o tych kobietach, które tak jak ja doznały szoku po odebraniu wyników (chociaż przyznaję, że raczej wypowiadały się te, których ryzyko było mniejsze niż linia odcięcia czyli 1:300) – z jednej strony pocieszam się, że jestem powyżej, że w gruncie rzeczy mój wynik jest ujemny a nie dodatni, ale jakoś słabo mnie to uspokaja. W przeciągu trzech dni przekopuję wszystkie zasoby w tym temacie (że też mój transfer nie poszedł w cholerę, żebym wreszcie przestała) i wiem jeszcze mniej aniżeli wcześniej! Jest tak wiele sprzecznych informacji, że ja jako laik po prostu się w nich gubię! Niby ten test daje 95% pewności, ale gdzie te pozostałe 5%? Przecież nie wszystkie kobiety robią to badanie, więc w gruncie rzeczy takich jak ja o dokładnie identycznych parametrach może być w tej chwili więcej aniżeli te przeklęte 549! Czyli co? Jest szansa, że to ryzyko i tak jest sztucznie zaniżone?... Pocieszam się każdą pozytywną historią innych mam które czasami były w zupełnie beznadziejnej sytuacji (ryzyko np. 1:88 lub nawet 1:49), a ich małe „Kariotypy” wychodziły prawidłowe. Szukam norm dla tych jednostek – tu znowu informacje różne. Samych norm znaleźć nie mogę, ale jedne badania mówią o trisomii jak beta jest powyżej a białko poniżej, gdzie indziej jest napisane, że wystarczy że białko jest poniżej i to już źle świadczy. Są wypowiedzi znanych i cenionych ginekologów, że te testy to tak naprawdę trochę więcej robią stracha aniżeli dają pełny obraz sytuacji. Zaraz jednak opinie innych, którzy wychwalają je pod niebiosa… Kręci mi się w głowie od nadmiaru sprzecznych danych, sprzecznych norm, liczb i innych cudów związanych z testem PAPP-A. Ostatecznie jestem na siebie wściekła, bo teraz przez kolejne 6 miesięcy będę się zastanawiała co z moim Dzieckiem…

Zaczęłam dziś 17 tydzień (16 tydzień + 1 dzień). Za dwa tygodnie wizyta u mojego ginekologa, po 20 tygodniu połówkowe. Powoli oswajam się z myślą, że na tak wiele spraw nie mamy wpływu, że bez względu na to co się stanie muszę to przyjąć… Czy lepsza byłaby błoga nieświadomość? A może fakt, że coś nie jest zupełnie w normie pozwoli na czas wychwycić mojemu lekarzowi zagrożenia jakie być może jeszcze czekają na moje Maleństwo?... A może to kolejny psikus Juniora? W końcu już tyle razy fundował mamie nieprzespane noce, a jakoś zawsze okazywało się że jest ok, że i tym razem tak będzie? Muszę wierzyć… Wierzyć, że Szymon jest silny, a te ciągłe przeciwności są po to żeby uświadomić mi jak wielkim cudem, a jednocześnie zagadką, jest Nowy Człowiek?... Że nie wszystko można zaplanować i ułożyć tak jakbyśmy chcieli…



14 maja 2014, 14:48

Praktycznie przez te przeboje z moją ciążą jestem od samego początku na L4 i… Głośno się do tego nie przyznam, ale… Tęsknię za moją pracą… Samej jest mi nawet trudno w to uwierzyć, bo bardzo często ostatnio myślałam, że może już czas, żeby poszukać innej (w dotychczasowej pracuje już ponad 4 lata, a podobno, żeby nie stracić zapału to wypada pracę zmieniać co najmniej co 3 :-) heh).

Kiedy okazało się, że jestem w upragnionej ciąży, to nawet pomyślałam, że to kolejny znak, żeby zacząć myśleć nie tylko o zmianach w życiu prywatnym, ale zawodowym również. Marzyło mi się, że jak wrócę z urlopu macierzyńskiego (a planuje wykorzystać cały rok – głównie dlatego, że chcę jak najdłużej cieszyć się moim Juniorem, poza tym nie za bardzo będę nawet po tym roku miała go komu zostawić :-/), to już tak na serio zacznę się rozglądać za czymś bardziej ciekawszym? ambitniejszym? po prostu innym?

Ale jak to w życiu bywa – my swoje, a rzeczywistość swoje… Rynek pracy jest ubogi – zwłaszcza tu gdzie akurat ja mieszkam – wymagania pracodawców nieziemskie, płaca nijaka, a i o stabilność też ciężko, bo pod byle pretekstem mogą ci podziękować.

Obecne zajęcie nie jest może tym co chciałabym robić całe życie, ale ma kilka bardzo istotnych plusów! Mam naprawdę cudowna ekipę – i mowa tu nie tylko o współpracownikach. Jak wspomniałam w poprzedni poście, moi szefowie też chyba należą do jakiegoś wymierającego już gatunku, bo zawsze można na nich liczyć. O.K. – zdarzają się sytuacje stresowe, czasami pomstujemy po cichu na ich kolejne wymysły, ale ostatecznie zawsze da rade się z nimi dogadać. Klienci są różni, ale w większości to już bardziej znajomi, aniżeli nowy potencjalny odbiorca, przed którym trzeba się gimnastykować, żeby został z nami dłużej. I co chyba najważniejsze – ja swoją pracę zawsze, ZAWSZE zostawiam za drzwiami zakładu! Nie ma mowy o przenoszeniu życia zawodowego na teren prywatny (w drugą stronę zdarza się częściej, bo razem ze wszystkimi, którzy mnie otaczają, wielokrotnie rozwiązujemy sobie nawzajem trudne, mniej trudne i zupełnie błahe problemy – wiadomo – w grupie siła! :-))

Nawet wczoraj jak byłam z Mamą na spacerze, to jej się żaliłam, że teraz jak już w miarę lepiej się czuje (bo i mdłości praktycznie nie miewam, od czasu do czasu tylko jakieś migrenowe bóle głowy, zgaga czy ból pleców), to najchętniej ponownie bym trochę popracowała, zanim rzeczywiście nie będę się już mogła ruszać, a tym bardziej stać po 8 godzin! Śmiała się ze mnie, że czego jak czego, ale takich wyznań to się po mnie nie spodziewała!

I nie minęła kolejna chwila jak zbladłam, w uszach zaczęło mi dzwonić, a przed oczami zobaczyłam jedną wielką czarną plamę! Heh  nawet mój kochany Junior się zadziwił, że jego mama zamiast cieszyć się chwilami tylko i wyłącznie dla siebie i jej najbliższych, woli rozprawiać o swojej pracy! Tak mocnego zawrotu głowy to dawno nie miałam (zdarzały mi się chwilowe, ale ten był wyjątkowo intensywny). Dobrze, że szybko znalazłyśmy jakąś ławkę, bo w ostateczności powiedziałam, że jak nic padnę na środku parkowej alejki, jak zaraz nie uda mi się chociaż na moment odpocząć w pozycji siedzącej/leżącej/kucającej/jakiejkolwiek* (*niepotrzebne skreślić).

I tak zostałam sprowadzona na ziemię. Żadnej pracy! Tylko kolejne 6 miesięcy intensywnego leniuchowania! Ah… Może to i dobrze? Bo potem to już tylko do 67 lat praca, praca, praca… 

1 czerwca 2014, 17:40

Dzisiejszy wpis będzie pod tytułem „Smaki mojego Maleństwa”. Jakież to zadziwiające jak bardzo mogą się zmienić upodobania kulinarne w ciąży! W sumie odkąd jestem z P. to i tak jem zdecydowanie inaczej aniżeli zdarzało mi się wcześniej, ale teraz to już w ogóle jest szaleństwo, zwłaszcza z niektórymi produktami. No bo takie truskawki na przykład. Od co najmniej tygodnia zajadam się nimi co dziennie. Dlaczego mnie to dziwi? Bo ja nigdy truskawek ani niczego z truskawkami, truskawkowego, „truskawkowo-podobnego”, nie jadłam. Tolerowałam je jedynie do klusek na parze, gdy były zmiksowane z mlekiem albo jogurtem i mocno posypane cynamonem, żeby smak truskawki jak najbardziej zadusić. A teraz idę przez te stragany i te czerwone, piękne, dorodne owoce po prostu same pchają mi się do koszyka na zakupy. I chyba byłabym chora gdybym co dziennie nie zjadła chociażby kilku.

Tak samo było na początku mojej ciąży z białym twarogiem. Co prawda za nim to ja akurat zawsze przepadałam, ale w pierwszych miesiącach żywiłam się tylko i wyłącznie kanapkami z białym serem. Biały ser na kanapkach, biały ser w pierogach ruskich (jak się nikomu nie chciało ich robić to wyjadałam sam farsz, czyli ziemniaki z białym serem), biały ser do dżemu, naleśników. No po prostu szaleństwo! A mój ulubiony żółty ser dla odmiany poszedł w taką odstawkę, że do tej pory go nie jem, za to zamieniłam go od czasu do czasu na jakąś smaczną wędlinkę.

I nieśmiertelne warzywa! Mmmm… na sama myśl cieknie mi ślinka – takie al dente, ugotowane na parze bez jakichkolwiek dodatków (broń Boże soli, która zabija każdy smak i wszystkiemu nadaje tylko jeden :-/ - szkoda, że mojego P. nie mogę namówić do całkowitego wyzbycia się jej z każdej potrawy).

Ogólnie jestem bardzo, ale to bardzo zadowolona z mojej obecnej diety, bo naprawdę fantastycznie się czuję i mam wrażenie, że dobre jedzenie naprawdę pomaga w utrzymaniu nie tylko zgrabnej sylwetki, ale i rewelacyjnego humoru!

Ciekawi mnie tylko jak mój Szymek będzie reagował na nowe smaki – wiadomo – na początku chciałabym karmić go piersią i mam nadzieję, że mi się to uda (moja siostra nie mogła, bo nie miała od samego początku pokarmu i ciągle prześladuje mnie wizja, że ja będę miała ten sam problem). Ale później kiedy przyjdzie pora na rozszerzanie jadłospisu, to tak bardzo chciałabym żeby moje Dziecko okazało się smakoszem po rodzicach i chciało spróbować wszystkiego, ale oczywiście przede wszystkim zdrowych rzeczy. Czasami tylko łapię się na tym, że może nie będę miała na tyle cierpliwości i kiedy po raz kolejny wypluje mi papkę z kalafiora czy marchewki, to żeby jakoś ogarnąć całą sytuację zdecyduję się na drogę na skróty i zacznę podawać mu coś co niekoniecznie jest złe, ale mniej wartościowe, jak na przykład papki słodkie, które przecież praktycznie każde dziecko uwielbia, ale niekoniecznie warto je dawać w nadmiarze? Nie chodzi mi o to, że mój Mały ma być „królikiem” zajadającym wyłącznie sałatę i inne warzywa – nie chcę sfiksować na tym punkcie, bo wiadomo że teraz nawet warzywa nie są takie stuprocentowo zdrowe, ale jak czasami patrzę na znajome, które podają swoim dzieciom na przekąskę kawałki ciasta ze sklepu albo wiecznie tylko słodkie herbatniki, delicje i soki z kartonu, to mam wrażenie, że robią to też nie tylko z bezsilności ale i wygody – no bo dziecko musi jeść, to niech je byle co, żeby tylko jadło, bo ja nie mam cierpliwości zbierać ziemniaków z podłogi po raz nie wiadomo który. Czy mnie starczy siły i wytrwałości, żeby zgodnie z tymi wszystkimi mądrymi podręcznikami, poradnikami i artykułami na temat żywienia swoich dzieci, ciągle próbować, aż do skutku, zarazić swoje Dziecko chęcią jedzenia może nie wyłącznie, ale w przeważającej części tych dobrych produktów?

26 października 2014, 16:28

20.10.2014 Najpiękniejszy dzień w naszym życiu! Szymon jest już z nami!

28 października 2014, 15:37

Dziękujemy za gratulacje!

Na bardzo długi czas zawiesiłam pisanie pamiętnika i nim się obejrzałam... pach! Mój Syn jest już po drugiej stronie brzucha! Rzeczywiście pomimo złych początków, później okres ciąży był już znacznie spokojniejszy. Jedynie na wizytach kontrolnych czasami wychodziło, że Szymon za mało waży jak na dany tydzień ciąży, ale ostatecznie na tydzień przed porodem nadrobił do wartości 3100 g, pozostałe parametry też były w normie.

A sam poród? hm... Od początku nastawiałam się na sn - zdawałam sobie sprawę, że będzie ciężko, ale uparcie przekonywałam samą siebie, że dzięki temu szybciej dojdę do siebie. We wtorek 14.10 miałam wizytę u mojego lekarza, a 20.10 kazał mi przyjechać do szpitala na kontrolę. Termin porodu był wyznaczony na 24.10.

Od samego rana w poniedziałek czekałam na rozwój wydarzeń. Byłam zdeterminowana, że chcę urodzić już teraz i nie czekać ani dnia dłużej! Ale jak na złość nie działo się nic co zapowiadało by jakakolwiek akcję. Stwierdziłam, że nawet nie będę brała toreb do szpitala (chociaż miałam już je przywieź) bo i tak pewnie będę musiała cofnąć się do domu.

15:30 - zero skurczy. Na spokojnie pakuję torebkę, schylam się i nagle... czuje jak po nogach płynie mi woda! Ogarniamy się z mężem najszybciej jak to możliwe (chociaż i tak już mieliśmy wychodzić, bo byłam umówiona na 16:00) i biegiem do szpitala. Jestem przerażona, chociaż niby się uśmiecham, bo przecież chciałam rodzić już teraz.

Trafiamy na oddział. Pierwsze badanie i pierwszy stres - wody są zielone, rozwarcia 1 cm, twarda szyjka. Mój lekarz kręci głową, ale uspokaja, że wód jest dużo, więc mam na razie nie panikować. Jednocześnie zaznacza, że do północy mój Syn będzie ze mną, bo albo sama urodzę, albo on robi cesarkę. Potem następuje seria leków, po których coś ma się ruszyć. Po kroplówce skurcze rzeczywiście robią się bardziej bolesne, ale to i tak chyba dopiero było jakieś "smyranie" aniżeli cokolwiek konkretnego. Mijają godziny. Sytuacja się nie zmienia. Kroplówka nic nie daje, szyjka nadal twarda, wód coraz mniej. Lekarz i położna próbują mi pomóc, ale ich zabiegi również na nic się zdają. Jest już prawie 22:00. W końcu zapis ktg wykazuje spadające tętno Malucha. Lekarz zarządza natychmiastową cesarkę! Dla dobra mojego Syna nie chce ryzykować ani chwili dłużej!

Muszę przyznać, że jestem mu bardzo wdzięczna za tak szybką decyzję, bo wiem, że miało to fundamentalne znaczenie dla zdrowia, a nawet życia mojego Dziecka. Sama operacja? Muszę przyznać, że uczucie jak dla mnie przedziwne. Najpierw wkłucie w kręgosłup - coś okropnego! Potem jak wyciągali Młodego to czułam jakby wyjmowali mi wszystkie wnętrzności! Na początku to się nawet zaczęłam zastanawiać czy aby znieczulenie dobrze działa! :-) I wreszcie wyczekiwany pierwszy krzyk mojego Maleństwa! Pokazali mi go dosłownie na 2 sekundy i... i nie pamiętam nic poza tym. Chyba musiałam zasnąć.

Refleksje po? Nikomu nie życzę cesarki. Po pierwsze nie ma mowy o kontakcie "skóra do skóry" i tych pierwszych dwóch godzinach razem - to naprawdę ogromna strata tak dla Dziecka, jak i jego mamy. W moim przypadku doszło jeszcze powikłanie po znieczuleniu. Jak stwierdzili lekarze - zdarza się, choć nie musi, ale na mnie akurat trafiło - piekielny ból głowy po znieczuleniu. Wiadomo - nie wolno po nim wstawać przez 24 h, leżysz na wznak, nawet nie masz jak dobrze spojrzeć na swoje Dziecko jak ci je już przyniosą w drugiej dobie. Z karmieniem też lipa, bo wiadomo, że w pierwszych minutach cała akcja potrafi się fajnie rozkręcić, a później jest już z tym czasami pod górkę. A ja bardzo chciała karmić piersią... Tylko, że ten ból wyłączył mnie na prawie trzy dni! Dziecko przynosili mi tylko na parę godzin dziennie, bo nie byłam w stanie się nim zająć! Z tego też względu Mały od razu był pojony butelką, czego skutkiem jest moja walka po dzień dzisiejszy z laktacją! Na razie stosuję karmienie mieszane. Przystawiam Szymona do piersi, żeby dać mu chociaż trochę kropli z siebie, ale potem i tak muszę dać mu butelkę, bo przecież nie mogę pozwolić żeby był głodny :-( cały czas powtarzam sobie, że najważniejsze to się nie stresować i być może jeszcze coś z tego wyjdzie, ale jeśli się nie uda, to cóż - będę musiała skapitulować, bo tak jak się okazało, że nie miałam wpływu na rodzaj swojego porodu, tak w przypadku karmienia też poszło nie po mojej myśli.

Najważniejsze jest jednak to , że mój Synek szczęśliwie przyszedł na świat. Jest zdrowy, piękny, a szczęśliwi rodzice kochają Go ponad życie!