Przykro mi, ale na razie (i pewnie jeszcze przez jakiś czas tak pozostanie) podchodzę do Ciebie jak przysłowiowy pies do jeża. No bo taki jakiś dziwny jesteś, taki fioletowy. A ja przez ponad rok zżyłam się z kolorem różowym, więc nie dziw się, że tak mi jakoś obco wyglądasz.
Raz ukradkiem zajrzałam nawet na forum, ale tam też jakoś tak obco się poczułam.
Wszyscy dyskutują o CIĄŻY, a nie o problemach z nasieniem, oczekiwaniu na owulację, stymulacji,kolejnych podejściach do inseminacji, kolejnych zwątpieniach, kolejnych małych i dużych tragediach.
Wszystkie parametry nasienia mam w małym palcu. Ale parametry zarodka? Toż to dla mnie ziemia nieznana!
No więc na razie siedzę sobie przyczajona i się nie wychylam. A nuż mnie zdemaskują i stąd z hukiem wyrzucą?
Nawet karty ciąży jeszcze nie mam, żeby w razie czego móc się wylegitymować wszem i wobec, że oto ja jestem w ciąży i mam prawo tu być - w tym cudownym, fioletowym, wymarzonym świecie, po drugiej stronie lustra.
Na razie mam tylko wyniki badań krwi (przede wszystkim beta nr 1 i 2 dni później beta nr 2) i dzisiejszy wydruk USG, na którym widać dużą czarną kulkę o średnicy 2,51cm, zawierającą w swoim wnętrzu strukturę przypominającą pierścionek z oczkiem. Cudotwórca/szaman/magik/ginekolog (niepotrzebne skreślić) cierpliwie tłumaczył mi (zawstydzonej własną ignorancją), że ta duża czarna kula, to pęcherzyk ciążowy, a ten pierścionek w środku, to pęcherzyk żółtkowy. A taki mały pulsujący przecinek pod spodem, to zarodek.
Mój mały Przecinek. Rozmiar: 0,33cm. (I to o tego mikroskopijnego człowieczka, który na razie ni cholery człekokształtny jeszcze nie jest, toczyły się te całe boje).
A to pulsowanie, to jego serduszko, ale na razie jeszcze mało wyraźne i niesłyszalne, więc na kolejne podglądanie mam się zgłosić dokładnie za tydzień i 1 dzień.
Do usłyszenia zatem, kochany pamiętniczku, za te 8 dni.
Chciałabym Ci obiecać, że przez ten czas nie będę czytać żadnych historii o poronieniach, pustych jajach płodowych, krwawieniach i plamieniach, ale obawiam się, że mogę jedynie obiecać, że spróbuję...
To znaczy gwoli ścisłości, to właściwie nie ja go odkryłam, ale sama matka natura.Ewentualnie sposób odkrył się sam.
A mianowicie: kiedy tylko chcę pobuszować po necie celem osiągnięcia masochistycznej przyjemności w postaci dręczenia samej siebie możliwymi czarnymi scenariuszami, wyjaśniającymi dlaczego USG pokazało, że zarodeczek jest o 2 dni młodszy, a pęcherzyk ciążowy o tydzień starszy niż w rzeczywistości (no bo oczywiście zdążyłam już doczytać się na wydruku tajemniczych literek i cyferek: w6d0 i w7d2), dopadają mnie słynne, ciążowe i wcale nie poranne, a absolutnie CAŁODOBOWE MDŁOŚCI.
I tak: mdli mnie rano jak się obudzę, i w jakieś pół godziny po zjedzeniu śniadania.I tak dopóki nie usnę. W ten sposób mdli mnie, skręca i wykręca przez cały dzień, z krótkimi przerwami na jedzenie. A kiedy nie mdli, to się odbija. Wszystkim. Nawet wodą lub herbatą.
No chyba że akurat mdli i odbija się jednocześnie, bo i tak się zdarza
Piję rooibosa, wodę z cytryną, o mięcie, imbirze i migdałach, które podobno też pomagają, mowy nawet nie ma, bo na samą myśl o nich rośnie mi w ustach i zaczyna się przedwymiotny ślinotok. Bleee...
W każdym razie w efekcie tego, zamiast przeszukiwać fora ginekologiczne, cały dzień leżę w łóżku, czytam bzdury i oglądam w necie bzdury, kontynuując dzieło totalnego odmóżdżenia. Ewentualnie śpię. Bo jak śpię, to wtedy nic mnie nie mdli.
I stwierdzam, że sporo muszę odszczekać - tak mnie irytowały ciężarne lądujące na zwolnieniu natychmiast po poczęciu, a tymczasem sama w tym tygodniu siedzę na L4 i szczerze powiedziawszy nie wyobrażam sobie przy takim samopoczuciu choćby pozorowania pracy, nie mówiąc już o jej efektywnym wykonywaniu...
Liczę, że w końcu któregoś dnia poczuję się wreszcie lepiej i wypełznę przynajmniej z tej pieczary z rozłożonym przez cały dzień barłogiem, w jaką zamienił się mój dom, na jakiś spacer. Bo na razie po prostu nie mam siły Spacer na trasie: łóżko - lodówka jest na chwilę obecną wystarczającym wyzwaniem.
A przydałoby się trochę ruszyć, bo jak się przed ciążą ważyło 80 kg, to strach pomyśleć, co będzie dalej. W ogóle zamienię się w taką kulę mięska i tłuszczu i trzeba mnie będzie turlać
Eh... Na razie marzę tylko i wyłącznie o gruszce. Dużej, soczystej, aromatycznej gruszce. Zamykam oczy, czuję kapiącą (jak najbardziej dosłownie, żadnych przenośni) ślinę. Czuję jej zapach (gruszki, nie śliny) i smak, za którym w "normalnych" warunkach nigdy nie przepadałam.
I nikt mi nie powie, że to nie pora. Ma być gruszka i tyle. Od tego zależy moje życie i zdrowie. Dlatego szanowny małżonek został właśnie wysłany do sklepu na poszukiwania tego mrocznego przedmiotu mojego dzisiejszego pożądania z przykazem, że bez gruszki ma się nie pojawiać w domu. No i coś długo nie wraca
Jeśli moja pierwsza zachcianka ciążowa nie zostanie zrealizowana, to będę bardzo, bardzo zła.
Dobra, spróbuję zwlec się z łóżka i popełznąć do kuchni, czytaj: wodopoju, bo przy takiej produkcji śliny lada moment całkiem się odwodnię...
Rzyg solidny, potrójny, gęsty i treściwy - żadna tam woda z soczkiem żołądkowym, tylko całe śniadanie, co do kęsa.
A że na śniadanie złożył się jogurcik naturalny z amarantusem, płatkami owsianymi, jagodami Goji i daktylami plus jabłko, było czym bełtać.
Obrzydlistwo
Niestety wraz z wymiotami dopadł mnie całkowity jedzeniowstręt.
I tak mnie, typ zdecydowanie warzywny (taki bakłażanowo-paprykowo-cukiniowo-pomidorowo-cebulasto-brokułowo-soczewicowy), o zgrozo od początku trwania mdłości całkowicie odrzuca od warzyw.
Żyłam wyłącznie jogurtami, orzechami, nasionami i owocami - głównie jabłkami i gruszkami.
Niestety dzisiaj mój szanowny organizm zadecydował, że nabiał i jabłka również są be.
Niestety, lista produktów, które nie są be, niepokojąco się skraca.
Na chwilę obecną zostały na niej: razowe bułeczki owsiano - orkiszowe i obrane i pokrojone na malutkie kawałki gruszki. Niedługo chyba przełączę się na fotosyntezę.
Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu poczuję się choć trochę lepiej, bo muszę wracać do mojego kamieniołomu i przynajmniej trochę posymulować pracę (nie chcę wzbudzać żadnych podejrzeń w pracy; i tak moje pierwsze od lat, w sumie dwutygodniowe zwolnienie, wywołało szereg komentarzy. Całe szczęście, że byłam na tyle przewidująca, żeby wziąć zwykłe L4, a nie ciążowe, bo już by się wieść rozniosła).
O dziwo, pomimo fatalnego samopoczucia, przed jutrzejszą wizytą u gina, zamiast schizować i się dołować, jestem dziwnie radosna i podekscytowana.
To chyba najlepszy dowód na to, że w tej ciąży już mi się kompletnie na mózg rzuca
Mdłości i stan przedbełtowy zaliczany regularnie, tj. codziennie właściwie non stop.
Ślinotok również bez zmian. Edit: właściwie, to chyba nawet coraz bardziej narasta. Zwłaszcza wieczorami. Chyba już na zawsze zostanę ślinoplujem.
Mój mały człowieczek podczas kolejnej wizyty (tj. 15.05) miał 8,6mm. Znowu chyba ciut mało, ale gin kategorycznie zakazał przejmowania się czymkolwiek, więc jako zdyscyplinowana pacjentka staram się słuchać. Ważne, że serduszko bije jak dzwon
Mały człowieczek dalej nie toleruje warzyw i mógłby się żywić samymi owocami.
Ponieważ wiem, że owoce nie są wystarczającym pożywieniem ani dla niego, ani dla mnie, staram się wśród tych owoców przemycać czasem coś pożytecznego - jakiś brązowy ryż, kaszę jaglaną, trochę razowego makaronu z odrobiną nabiału. No i oszukuję małego człowieczka jedząc surowe marchewki i udając, że to taki trochę stwardniały i niewyrośnięty owoc Raz jeden udało mi się nawet przemycić cztery szparagi, ale to wyczyn, który chyba ciężko mi będzie powtórzyć.
Czasem mały człowieczek daje się oszukać, ale czasem okazuje się być cwany, a w każdym razie sprytniejszy od mamusi - i wtedy następuje spektakularny zwrot posiłku.
Ostatnio gruszki też stały się be i bleeee zarazem. Natomiast cacy są obecnie truskawki.
Jem je rano, potem zabieram do pracy w pojemniczku z ryżem lub kaszą jaglaną i śmietaną, a potem znowu jem w domu na wieczór. Niezdrowo zainteresowanym koleżankom z pracy tłumaczę, że to specjalna dieta oczyszczająca na wiosnę W ten sam sposób tłumaczę rezygnację z kawy i alkoholu.
A propos tego ostatniego: aspektem ukrywania ciąży, nad którym nigdy się głębiej nie zastanawiałam, jest konieczność tłumaczenia się z niepicia. Włos się jeży na głowie, w jakim pijackim kraju żyjemy, skoro osoba, która na imprezie nie pije, staje się natychmiast obiektem powszechnego zainteresowania, zasypywanym szeregiem pytań i zmuszanym do tłumaczenia się z tak haniebnego stanu, jakim jest abstynencja. (Drugie wytłumaczenie jest takie, że widocznie w oczach znajomych jestem kawałem ochlejusa, co to za kołnierz nigdy nie wylewał, stąd taki szok i zdumienie. Eeeee, tego wytłumaczenia nie przyjmujemy).
Eh, oby już minął ten pierwszy trymestr, pełen niepewności i nienajlepszego samopoczucia.
I oby moje plany zawodowe wreszcie się wyjaśniły, żebym mogła już wyjść z tego konspiracyjnego podziemia i nie trząść tyłkiem na myśl, że ktoś przez przypadek znajdzie u mnie kartę ciąży i moja mała słodka tajemniczka przestanie być tylko moja
Myślałam, że mdłości już się nie mogą nasilić - a jednak mogą
BE jest już praktycznie wszystko - niestety truskawki również, odkąd dość spektakularnym potrójnym rzygiem zostały zwrócone razem z orzechami włoskimi.
Na samą myśl o tym, że mogłabym przygotować jakiś posiłek w domu (z czym wiązałoby się otwarcie Wielkiej Śmierdzącej Lodówki i spędzenie min. pół godziny w oparach smrodu gotującego się żarcia) ogarnia mnie zgroza i oblewa mnie zimny pot.
Z drugiej strony niejedzenie warzyw i życie wyłącznie na waflach ryżowych, arbuzie i okazjonalnie - drożdżówkach z kruszonką, najwyraźniej mi nie służy.
Gdyby grająca główną bohaterkę "Dziecka Rosemary" Mia Farrow ważyła 80kg, wyglądałaby chyba tak, jak ja w tej chwili.
No więc czuję się BLEEE i wyglądam BLEEE...
Mam wrażenie, że jestem (jeszcze bardziej) blada, a przy tym spuchnięta i ogólnie - odpychająca.
No, ale żeby było zabawniej, szanowny małżonek jest zgoła odmiennego zdania. Uważa, że teraz wyglądam znacznie lepiej (chyba do reszty zgłupiał).
Zapewne wynika to z tego, że jak zwykle przy temperaturze 30+, kiedy ja zdycham, marząc tylko o chłodnym prysznicu i śnie w zaciemnionym, klimatyzowanym pomieszczeniu, mój szanowny małżonek zamienia się w demona seksu.
Tylko że teraz nie jesteśmy na upojnych wakacjach na południu Europy, wypoczęci i świeżutcy po kąpieli i wyluzowani po paru drinkach z palemką, tylko gnijemy w cholernym upale w mieście, a do tego ja znajduję się w stanie totalnego BLEEEEE, czyli permanentnych wykręcających mdłości i nieprzezwyciężonej senności, która objawia się tym, że po powrocie z mojego kamieniołomu (czytaj: pracy) walę się do łóżka jak kłoda.
I tym sposobem stary dobry seks również trafił u mnie na listę rzeczy, które są BE.
Wiadomość wyedytowana przez autora 27 maja 2014, 13:39
Bardzo, ale to bardzo chciałabym móc napisać, jak bardzo cieszę się długo wyczekiwaną, wywalczoną ciążą, jak cała promienieję i radośnie przeżywam ten stan błogosławiony.
Tylko jak ja mam cokolwiek przezywać, jak kolejny dzień (dobrze, że wzięłam urlop na ten tydzień) leżę plackiem w łóżku, z którego jestem w stanie wypełznąć tylko po to, żeby znów z bólem i płaczem wymiotować, bełtać, rzygać lub haftować(Dżizas, mam takie skurcze żołądka, że boję się, że mój człowieczek mi przez gardło wypadnie!) .
Rzyga mi się świetnie i po wodzie ze świeżo startym imbirem, co to niby ma przeciwdziałać mdłościom (najwyraźniej u mnie jednak nie przeciwdziała), i po słynnych migdałach (i przyznaję, że generalnie haftowanie orzechami należy do tych mniej przyjemnych).
Że zwracam obiad, to jakby zrozumiałe.
Ale sucharka? Bogu ducha winnego bezsmakowego, styropianowatego wafla ryżowego?
Efektem samotnego leżenia w domu, wymiotów i związanego z nimi ogólnego osłabienia i fatalnego samopoczucia będzie chyba za moment depresja. Już dzisiaj przeryczałam znaczną część dnia.
Właściwie to zaczynam współczuć mężowi, który po powrocie do domu zamiast seksownej biuściastej umalowanej dużej blondyny w eleganckim kostiumiku prosto z pracy zastaje leżącego cały dzień w nieświeżej pościeli, rozmemłanego, zarzyganego i zaryczanego kaszalota, który jest w stanie tylko wyjęczeć, że jest mu niedobrze i że jest nieszczęśliwy.
Dla zabicia czasu czytam sobie o urozmaiconej diecie w ciąży.
Dobry żart.
I o potrzebie ruchu, zdrowego trybu życia. Może fitness? Basen? Joga dla ciężarnych?
Jaki kuźwa fitness ja się pytam?
Najlepszy pilates to ja mam nad kiblem. Dawno tak się nie rozciągałam.
Boję się tylko, czy to moje fatalne samopoczucie nie oznacza, że z dzieckiem coś nie tak.
Co do zasady złe samopoczucie, to znak od organizmu, że coś jest nie w porządku.
Boże, niech już będzie ten5.06 i niech się dowiem, że z moim małym człowieczkiem wszystko OK, to wtedy pal sześć, mogę sobie dalej z czystym sumieniem haftować. Tylko niech już się dowiem, że jest dobrze...
No, ale o czym tu pisać? O ciągłych mdłościach i regularnym rzyganiu pomimo oficjalnego rozpoczęcia drugiego trymestru?
A tymczasem niepostrzeżenie jestem już w 18 t.c.
I bardzo dobrze. Najchętniej byłabym już w 38 t.c.
Bo ja wcale nie chcę delektować się ciążą.
nic na to nie poradzę, ale dla mnie to droga z punktu A (zapłodnienie) do punktu B (wydanie na świat zdrowego dziecka).
Po prostu chcę wreszcie wiedzieć, że wszystko jest OK, ciąża donoszona, a dziecko zdrowe. A tu nawet jeszcze nie półmetek
Ta schiza, że coś może (odpukać!) pójść nie tak, chyba już nigdy mi nie przejdzie...
No bo najpierw tyle problemów z zajściem w ciążę, potem ten parszywy mięśniak (aha, z nowości: oprócz mojego giganta 8,5cm w trakcie ciąży urosły mi jeszcze dwa. No i zaczęły mi się w zw. z tym bóle podbrzusza. Kuźwa, ja się pytam, czy moja macica to jest jakieś poletko grzybów radioaktywnych, czy co? a poza tym gdzie to wszystko się tam mieści?). No a w tak zwanym między czasie jeszcze cała ta afera z Chazanem, więc ciągle na tapecie jest temat wad płodu i chorób genetycznych wszelakich straszliwych.
Dlatego jak przysłowiowa kania przysłowiowego dżdżu czekam magicznej daty zatytułowanej: "granica przeżywalności płodu" i kolejnej p.t. "ciąża donoszona". I niczego tak nie pragnę, jak wreszcie zerwać te dwie kartki z kalendarza.
No, ale ja tu zamiast smęcić i pisać o guzach i bólach, przede wszystkim powinnam obwieścić, że stanowię miejsce zamieszkania nie jakiegoś tam anonimowego ludzika płci niezidentyfikowanej, tylko dzielnej dziewuszki, która pomimo otoczenia mięśniakami daje sobie radę, rośnie i ma już (licząc od pupy do czubka główki) całe 12,55 cm
Dziewuszka imienia jeszcze nie posiada.
Zawsze myśleliśmy o Małgorzacie (od "Mistrza i Małgorzaty" oczywiście, chyba tylko dlatego, że Woland i Behemot nie posiadają żeńskich odpowiedników ), ale nie wiem, czy w końcu nie będzie Zuzanna. Bez żadnych konotacji literackich - ot, tak, nie wiadomo skąd - wpadło imię do ucha i jak dotąd nie wypadło, a ładnie się komponuje z naszymi nazwiskami
Kto to słyszał, żeby tak ciągle gnębić i dręczyć starą matkę?
Jestem w piątym miesiącu ciąży, w 22. tygodniu, słyszysz? Na tym etapie już nie ma mdłości ani wymiotów, hellooouuu, dotarło? Jak sobie chcesz, to sobie sama rzygaj do woli wodami płodowymi, ale mnie już proszę nie ganiaj 9 razy do kibla w porze nocnej w godz. 22 - 4 nad ranem i nie każ wymiotować zupą warzywną, jeszcze raz zupą warzywną, resztkami zupy warzywnej, żółcią, jeszcze raz żółcią, herbatą wypitą dla uspokojenia żołądka, ponownie herbatą, jeszcze raz herbatą i wreszcie herbatą zmieszaną z żółcią?
Co Ty sobie myślisz, że po takich atrakcjach przez całą ciążę, to ja potem będę miała siłę do Ciebie wstawać w nocy?
Eh, Zuza, Zuza, podcinasz gałąź, na której siedzisz. Zobaczysz, jak się mamusia anemii nabawi, to i na Tobie się to odbije. Więc jeśli nie chcesz obrzydliwych piguł z żelazem, to się uspokój i doceniaj, że mamusia nie pije, nie pali, nie ma robali, wsuwa organiczne warzywka, ekologiczny nabiał, kasze i orzechy aż jej się uszy trzęsą i na litość Boską, już tak nie wybrzydzaj!
No, ale poza tym muszę moją małą Zuzankę pochwalić
Bo dzisiaj na USG połówkowym grzecznie prezentowała wszystkie swoje wdzięki, dała sobie zmierzyć wszystko, co zmierzyć należało i okazało się, że zdrowa z niej dziewczyna. 431 g żywej wagi Ryzyko trisomii 21 to 1:2077, więc chyba niewielkie
No i jeszcze okazało się, że całkiem ruchliwe jest to nasze Zuzankowate Maleństwo A już się bałam, bo coś z tym wyczuwaniem ruchów płodu było u mnie nie teges - praktycznie coś tam zaczęłam odczuwać dopiero w tym tygodniu. I to żadne tam "rybki", "muśnięcia skrzydeł motyla", czy inne równie poetyczne doznania, tylko jakieś takie ni to puknięcia, ni to bąbelki, ewidentnie dla mnie jelitowego, a nie płodowego pochodzenia A jednak, to chyba było to
W sumie dobrze, że Zuza mnie nie widzi, bo przez resztę dnia nic, tylko siedzę sobie nad wydrukami USG i ciągle uśmiecham się jak głupi do sera do tej buźki pucołowatej, ziewającej, uśmiechającej się, zasłaniającej się rączkami, machającej lewą rączką, a w jednym ujęciu wyraźnie niezadowolonej i zniesmaczonej (to pewnie wtedy, kiedy ginekolog - sadysta tak cała siłą dociskał głowicę USG do brzucha)
Witaj, tylko te to zrozumieją, które starań mają za sobą miesiące czy lata. My jesteśmy te które uwierzą jak urodzą. Żadne usg, brak miesiączki, rzygania czy mdłości o ciąży nas nie przekonają. Witaj w świecie kolejnych zwątpień, wahań, przemyśleń i strachu. Ściskam ci dłoń po tej drugiej stronie. Pisz przede wszystkim jak się czujesz, bo to najważniejsze!
Ja w ramach swego niedowierzania stosowałam metodę małych kroczków. Nie uwierzę dopóki: nie zobaczę pęcherzyka w macicy, potem zarodka, potem pulsującego serduszka, potem dopóki prenatalne badanie usg nie potwierdzi, że maleństwo jest i się rozwija ... itd. A prawda jest taka, że wciąż uwierzyć nie mogę, że po tym wszystkim co przeszłam, po całych staraniach jakoś tak po prostu dotarłam póki co do 26 tygodnia :O A z tą pustką w głowie dotyczącą zarodka, przebiegu ciąży miałam dokładnie takie samo wrażenie ;) Wiem wszystko na temat starań, badań nasienia, faz, owulacji, hormonów i nie wiem nic, co jest za tą fioletową kurtyną ;) Zresztą cały czas czuję się jak dziecko (z dzieckiem) we mgle ;) Ściskam kciuki za cały "pierścionek" :)
oczywiscie,ze wszystko bedzie dobrze...ale nie lodzmy sie...to czas obaw i strachu...i to juz nigdy nie bedzie mialo konca ;) ale...chyba wiecej jest dobrego niz zlego mimo wszystko :)
Witam po tej stronie. Kibicowałam Ci bardzo i cieszę się że teraz będę podczytywać Cię tu. Na pewno na jedno mogę liczyć: nie będziesz słodzić i to się chwali.A lęki, obawy już Cię nie opuszczą przez następne 9 miesięcy trochę dłużej :)
trzymam kciuki za Ciebie i za Twoje maleństwo. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Mimo tego że ja nigdy nie doswiadczyłam takich problemów.. wogóle to nigdy sie nie zastanawiałam że zajscie w ciążę może być dla kogoś tak trudne. Podziwiam za walke i wytrwałość. Ja mam już końcówke ale martwie się tak samo od początku.. może nawet gorzej.. czy wszystko będzie dobrze mysle tu teraz o porodzie no i jak to będzie po.. strach już będzie zawsze. Taki już nasz matczyny los.
Nooo, czekałam aż się pojawisz:) Każda z nas, niezależnie od tego ile się starała i co przeszła, na początku ma bardzo podobną historię. Niedowierzanie, strach, wymyślanie możliwych komplikacji, obietnice poprawy i nie czytanie bzdur, wymyślanie bzdur bez czytania dr. Google i ponowne obietnice poprawy bo przecież stres szkodzi kropkowi. Kochana, tutaj na szczęście możesz pisać co Ci slina na język przyniesie, wylewać wszystkie swoje wątpliwości, obawy, radości, strachy, żale. A to dlatego że nikt nie zrozumie Cię tak dobrze jak mamuśki na różnym etapie, bo każda z nas ma za sobą ten etap. Powodzenia!
Witaj po fioletowej stronie mocy. Nie jest łatwo przestawić się, ale dasz radę. Też do niedawna operowałam tylko parametrami nasienia, a teraz już i rozmiary pęcherzyków/zarodków nie są mi obce. :) Postanowienie nie czytania strasznych historii wielce chlubne oby tylko się powiodło. :) Dla mnie na samym początku ciąży prawie 2tygodniowe odcięcie się od internetu było zbawienne - i tak co ma się wydarzyć to się wydarzy, a nasz stres w niczym fasolinkom nie pomoże :)
Witaj po fioletowej stronie. Musisz wierzyć, że będzie dobrze. Trzymam za Was kciuki :)
ka też dalej trzymam te moje wymęczone kciuki... jeszcze z różowej strony ;)
Gratuluję i życzę dużo zdrówka dla Ciebie i maleństwa :) musi być dobrze i tak też będzie. Trzymajcie się!
Gratulacje! Czytałam Twój pamiętnik po drugiej stronie. Bardzo się cieszę, że się udało. Gorąco Ci radzę faktycznie unikać zbyt intensywnego czytania o ciążowych problemach. Ja długo plamiłam i mam tarczycowe problemy, naczytałam się strasznych bzdur i doprowadziłam się na skraj załamania nerwowego. Dużo odpoczywaj, czytaj i oglądaj same głupie rzeczy :)
Dzięki Kochane za tak serdeczne powitanie :-) No to może jednak mnie stąd nie wyrzucą? Super, że jesteście i że mnie rozumiecie :-)
Gratulacje