Mam hashimoto, insulinooporność i zespół policystycznych jajników, mieszanka idealna, jeżeli ktoś nie chce mieć dzieci. Ja przeciwnie. O policystycznych jajnikach dowiedziałam się mając lat 13, ale wiedza na tamten czas o tej przypadłości była niestety żadna. Żadnej profilaktyki, niczego. Może przez to po latach, rok po ślubie, gdy nie mogłam zajść w ciąże i przytyłam 12 kilo bez powodu - zorientowałam się, że coś jest chyba nie tak. Porządny lekarz mnie zdiagnozował. I próbowaliśmy wszystikego. O, zapomniałabym! Mam jeden jajnik. W sumie nie wiadomo czemu. Laparoskopia nie odpowiedziała na to pytanie. Prawdopodobnie drugi się nie rozwinął. W moich myślach wygląda jak zeschnięta śliwka, bo w papierach wpisane "szczątkowy". Ot, taka zagwostka.
4 inseminacje nie przyniosły rezultatu i musieliśmy podjąć się bardziej ostatecznych kroków. In Vitro. Zło konieczne. Mniej zło, bardziej konieczne jak już przyjdzie się człowiekowi zapoznawać z tym, jak wszystko wygląda w praktyce. Nie chcę tu nikogo zanudzać detalami, każdy może sobie kliknąć na youtubie "in vitro" - i wszystko jasne. Z mojego jednego jajnika udało się uzyskać 12 komórek jajowych (w tym 11 dojrzałych), 5 zamrożono, a 6 zapłodniono. Pierwszy transfer to była istna porażka. Byłam tak obolała po punkcji, że nie mogłam chodzić, siedzieć, leżeć ani komfortowo przebywać w toalecie. Transfer dwu dniowego zarodka nie przebiegł pomyślnie. Smutek był bezgraniczny już 10 dni póŹniej - gdy beta była zbyt niska. Nie dochodziłam, czy zarodek zaimplantował się i przepadł, czy nie. Chciałam ruszać do przodu, dalej i szybciej.
Niestety. Ciągle coś było nie tak. A to, endometrium nie chciało rosnąć, a to torbiele. Klinika nie chciała podać blastocysty na którą się uparłam i w sumie taka wkurzona chciałam przenieść się gdzie indziej. Aż lekarka uległa i zarządziła hodowlę 2 zarodków. Jeden dotrwał pięknie do dnia transferu, drugi - niekoniecznie. Niby się rozwijał, ale do końca nie chciał współpracować. Nadszedł dzień transferu - 7 maja 2018. A ja dostałam krwawienia. Zrozpaczona, pojechałam z M. do kliniki. Na dwóch tabletkach relanium jakoś funkcjonowałam. Zapomniałam, że transfer powinien być z pełnym pęcherzem i przed wizytą w gabinecie oczywiście się wysiusiałam. Szłam do niego jak na skazanie. Nie wierzyłam, że transfer się odbędzie. A tu niespodzianka. "To tylko krwawienie z nadżerki" uspokoiła mnie lekarka. Po czym, mąż na przemian z nią, kibicował mi gdy uzupełniałam płyny z litrowej wody, którą prędko mi kupił. Zanim doszłam na transfer, pęcherz z powrotem był pełen. Przebiegł bezproblemowo. Dostałam zakaz pójścia na koncert Warhaus i komunię chrześnicy. 5 dnia po transferze dostałam gorączki, zaczęło mi lecieć z nosa. 6 to samo.
7 dnia po transferze nie wytrzymałam. 14 maja 2018 r. zrobiłam test. wyszła tak cienka, słabo widoczna druga kreska, że nie byłam pewna czy sobie tego nie wmawiam. Poleciałam na betę z przyjaciółką. A potem na ciuchy.
Byłyśmy na środku Reserved, gdy otrzymałam wynik.
Beta 75 - ryczałyśmy jak głupie pomiędzy wieszakami.
Wiadomość wyedytowana przez autora 24 maja 2018, 13:33
gratulacje, kciuki za ładny przyrost :) :*
Dawaj znac jak się sytuacja rozwija:)
Powodzenia :-)