Dziś nie spałam do ok 4 bo szukałam rozwiazania problemów i z niecierpliwością czy w ogóle dostanę się do lekarza w nadchodzącym tygodniu - kazał przyjść po krwawieniu. Zaczęłam też szukać już klinik leczenia niepłodności bo moja przyjaciółka, która się z tym boryka mówiła mi że szkoda czasu na lekarzy z Medicover bo oni się nie zajmują leczeniem bezplodnosci i lepiej iść od razu do kliniki. Mam więc juz mętlik na maksa w głowie. Ten lekarz ostatni powiedział żebym najlepiej znalazla poloznika bo on się ciezaenymi już nie zajmuje bo się wypalil. Chciałam.wrocic do swojej Beaty, ale umówić się do niej to cud przez ten Medicover i może powinnam ja prywatnie złapać.
Jeszcze wiele nie wiem, zrobiłabym sobie te różne badania hormonów ale gubię się co i kiedy zrobić. Mogę na własny koszt ale chciałabym to jakoś sensownie monitorować a nie tylko jak teraz 2 hormony zbadane a reszta nie wiadomo.
Znalazłam z rana termin na jutro do tego gościa u którego ostatnio bywam i idę. Mam.jeszcze plamienie ale trudno, nie ma innych terminów. Chyba go zapytam wprost żeby mi kogoś polecił prywatnie.
Ten lekarz mówi żeby pierwsze polrocze na spokojnie się starać. Wiem wiem... Wszystko na spokojnie xD No dobrze, będę się obierać bo jestem chuda dość, ale to tak od zawsze, kontrolować wagę (muszę wymienić baterię W wadze), relaksować sie, uprawiać seks i brać Duphaston. Tzn przynajmniej ten cykl będę brać bo powiedział żebym tego docelowego lekarza odwiedziła i niech on decyduje czy kontynuować.
Nie wiem czy szukać innego lekarza który prowadzi ciążę czy polować na tę swoją Beatke. To jednak dodatkowy czynnikstresujacy że słabo z terminami. Lepiej głowę mieć wolną od tego jednak. Zrobię reseaech co jest dostępne w medicover, jak wyglądają grafiki i chyba też zadzwonię na infolinię żeby system zrozumieć.
Dziś pierwszy raz mierzylam temperature rano. Oznacza że teraz będę musiała regularny tryb wstawiania uskutecznic. Może to i dobrze, będzie jakiś stały element w życiu.
Wczoraj dostałam okres i zaniepokoiłam się... Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu mam bardziej bolesne pierwsze dni. Pamiętam że przed 30stka to prawie nie czułam, że mam okres. Miałam zawsze PMS, ociężałe nogi przed okresem i w trakcie czasem, ale jakoś nie pamiętam bólu. Nawet nigdy nie nosiłam ze sobą przeciwbólowych, bo naprawdę sporadycznie zażywałam takie leki większość życia. Natomiast wczoraj na wieczór zaczęło mnie bardziej boleć, tak że stwierdziłam, że wezmę nospę max. Akurat ją miałam w domu, bo też pamiętam że kiedyś wzielam nospe na ból, ale nie czułam poprawy więc gdy już potem zdarzyo się, że chciałam wziąć coś na ból to nigdy nospe. Po 1. tabletce coś tam chyba podziałało, coś robiłam w kuchni, malowałam akwarelami, ale ogólnie czułam że mam okres. Potem znowu wzięłam druga, bo zaczął się dyskomfort jakiś większy. Nie wiem czy już psychicznie po prostu nie byłam gotowa na ból... Bo ja mam zdawało mi się wysoki próg bólu. Ostatnio u dentystki zrezygnowałam przy borowaniu ze znieczulenia, bo nie lubię tego drętwienia w ustach po zabiegu, więc spokojnie przetrzymałam całe borowanie bez wspomagaczy. A tu nagle miesiączka i jakoś mi się słabiej zrobiło. Ostatecznie nie poszłam jeszcze długo spać, bo piekłam ciastka i coś tam robiłam, a ból znów się zaczął więc wziełam 3. nospę i juz czekałam żeby zaczęła działąć, bo byłam zmeczona i chciałam zasnąć. Dopiero po godzinie minęło i usnęłam. Natomiast w nocy obudziłam się zlana potem, cała, aż musiałam się przebierać w coś innego. I dzisiaj przypomniało mi się, że to drugi raz gdy tak się zdarzyło w nocy. Nie pamiętam niestety, czy poprzedni raz był w trakcie okresu czy nie.
Dodatkowo wczoraj większość wieczoru chodziłam na sikanie i dwójki luźne. Baaardzo często wizytowałam w toalecie. Niby to też normalne, że podczas okresu chce się bardziej sikać i ma się luźniejsze stolce. Tzn na pewno wiele dziewczyn tak ma, w tym moja koleżanka, ale czuję się zaniepokojona. Myśląc o tych wszystkich objawach opisanych wyżej, zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam może endometriozy... No bo skąd nagle te bóle miesiączkowe, nocne poty, luźne stolce? Zaczęłam sprawdzać objawy kliniczne w necie i one oczywiście do wszystkiego pasują, nie są specyficzne w większości
Z pozytywów to w grudniu odnotowałam pierwszy raz na teście owulacyjnym owulację! Jakiś mały sukces. W styczniu mi się nie udało codziennie testować, gdy był czas i miałam 3 dni luki więc nie wiem czy była owulacja, ale mam przeczucie, że nie. Na USG Beata widziała więcej pęcherzyków, ale jeden rokował na dojrzewanie potencjalne. Niemniej, z ciekawostek powiedziała mi jeszcze, że plemniki mają u mnie utrudnioną drogę, bo mam wąziutkie wejście w szyjce macicy. To tak moimi słowami, chodzi o tę szczelinę w szyjce, która w trakcie cyklu zwiększa się i zwęża i przez którą np. wypływa krew miesiączkowa. Nie czułam się pocieszona. Już i tak nie jest łatwo, a tu jeszcze jakieś wąskie wejście...
Nie wiem co teraz robić. Nie chcę znowu wpaść w paranoję jakąś, ale dotychczas moje przeczucia się sprawdzały, bo tak podejrzewałam, że mam PCO i proszę. Zastanowię się na spokojnie, co teraz, czy badać sprawę endometriozy. Lepiej byłoby wiedzieć i wykryć wcześniej niż się oszukiwać.
Koleżanka, która jest w ciąży trochę mnie zasmuciła, bo okazało się, że nie mogła zajść w ciążę, ponieważ miałą wodniaka, ale nikt do tej pory jej go nie wykrył na USG. Człowiek chodzi na USG i wydaje mu się, że jest ok, a potem się okazuje, że takie 3 minutowe USG w pakiecie medycznym to można sobie wsadzić między pośladki. Jak poszła do prywatnego gabinetu to jej bardzo długo to USG robił i napisał małe wypracowanie, a nie 2 zdania jak dotychczas dostawała. Czyli mogę sobie chodzić z myślą, że jest okej, a okaże się przypadkiem, że nie było od dawna. To jest przerażające. Mam przynajmniej namiar na jej lekarza i czytam właśnie opinię o nim - fenomenalne. Jestem ogólnie zadowolona ze swojej Beaty, ale parę razy złapałam ją na niewiedzy czy przeoczeniu i mam przez to mniejsze zaufanie. Myślę, że za 3 miesiące wybiorę się znowu do niej z zapytaniem co dalej z tym zachodzeniem w ciążę. W sumie to śmiać mi się chcę, ale przez łzy, bo to, żebym się starałą pół roku słyszę od 2 lat. Ale rzecz w tym, że zanim zaczęliśmy seks bez zabezpieczeń to minęło sporo czasu, potem stwierdziłam, że nie wliczam do miesięcy starań tych miesięcy, gdy seksu było mało i np. nawet nie nachodził na dni płodne. I tak ciągle jestem w trybie ,,zapół roku". Dobrze, że jest ta apka to przynajmniej mogę sobie zobaczyć od kiedy liczyć te mityczne 6 miesięcy. Oficjalnie zapisuję, że liczę od listopada. Wtedy seksy były w dobrej częstotliwości, w grudniu nawet miałam pozytywny test OWU i seks po tym wyniku (ale jak widać nici z ciąży), w styczniu seksy na złym poziomie (wtedy były te psychiczne wyzwania po męskiej stronie itp.) i teraz lutowy cykl. Mogę uznać, że 3 cykle minęły, czyli dobrze mówię, że za 3 miesiące kończy się deadline
Od kiedy rozmawiałam z koleżanką zastanawiam się, czy gdybym brała antykoncepcję to nie byłoby tak, że zaszłabym szybko w ciążę po odstawieniu. Nawet bym nie wiedziała, że mam PCO i może to by się nie rozwijało skoro byłabym na tych lekach? W sumie nawet nie wiem, czy za wysoki androstendion się zbija czymś - Beatka nic nie powiedziała.
Z rzeczy pozytywnych, po rozmowach z Lubym, gdy wyjaśniliśmy sobie różne tematy związane z życiem, staraniami itp., uspokoiłam się, ale też postanowiłam, że nie będę się za bardzo skupiać na temacie ciąży. Zapisałam się na tańce i to był strzął w 10! Sprawia mi to tyle radości i daje ogromną satysfakcję oraz samozadowolenie. Taki wyrzut endorfin już dawno mi nie towarzyszył jak w trakcie i po zajęciach. Nie wiem ile czasu będę chodzić na nie, bo zaczyna się powoli sezon ogrodniczy i będą potrzebne częstsze wizyty w ogrodzie. Niemniej, postanowiłam że nie będę wszystkiego dostosowywać, bo może zajdę w ciążę. Jak widać to się nie udało, a czas leci i można tyle zrobić w tzw. międzyczasie. Wprawdzie dziś mam lekki spadek nastroju, ale podejrzewam, że to przez brak słońca oraz te ciążowe klimaty w weekend.
Poza tym, kolejnym pozytywem jest fakt, że zaczęłam gotować i czerpać z tego przyjemność. Nigdy za tym nie przepadałam i traktowałam jak karę, a ostatnio (od kiedy wymyśliłam, że powinnam przytyć) przygotowuję jadłospisy, robię zakupy i mam dużo jedzenia! Świetne uczucie, bo nie trzeba się zastanawiać co zjem.
W nadchodzącym tygodniu idę do nowego gina z polecenia. Ciekawe, co mnie tam zastanie. Mam nadzieję, że jakoś mnie uniesie ta wizyta i poczuję się zaopiekowana, że przejrzy dokładnie moje badania (w końcu nie ma ich wiele), że powie coś sensownego. Mam szalone sny. Nie żeby to była jakaś nowość w moim życiu. Wręcz zupełna norma, tylko bywają okresy bardziej lub mniej obfite w sny. Teraz jest ten czas, gdy przeżywam tam drugie życie, jakby równoległe. Są bardzo realistyczne, mocne, bazujące na mojej podświadomości. Lubię je, nawet jeśli są mroczne. Zawsze mam wrażenie, że to jakaś kolejna lekcja dla mnie. Tak jakbym nocą odrabiała doświadczenie, którego nie zdobyłam za dnia. Zastanawiam się jak to jest nie mieć snów, po prostu budzić się i ostatnie co pamiętać to jak się kładło spać - rzadko tak mam. Wprawdzie dzisiaj w nocy nie odpoczęłam za mocno, bo miałam dwa naprawdę mocne sny. Jednego już nie pamiętam, ale wzbudził we mnie strach, drugi pokazał mi, że coś we mnie się zmieniło i uspokoiło, że jestem silna.
Ostatnio uczę się odpuszczać, mówić stop, gdy czuję, że coś źle na mnie wpływa i mnie przerasta. Głównie to są komendy do samej siebie np. odłóż to, nie myśl o tym, co ma być to będzie, nie musisz teraz tego rozpracować. W różnych tematach ćwiczę te komendy, nie skupiam się tylko na staraniach. Cieszy mnie moja wzrastająca uważność, pokora i spokój. Czasami chciałabym się nimi podzielić z innymi, którym widzę jak jest bez tego ciężko. Niestety, to jest nie do przeskoczenia - nie mogę tego dać, jeśli ktoś nie chce tego otrzymać.
Ciekawi mnie też obserwacja siebie w obliczu czytania pamiętników. Na początku dość mocno mnie to uderzyło ile trudów przechodzi wiele z dziewczyn. Moja wewnętrzna chmurka zbłękitniała na maksa, skumulowała wszystkie smutne historie, przeżywała je, roztoczyła wizję tego samego nade mną samą i pozwoliła mi runąć w dół, pogrążając się w smutkach, czarnych wizjach, strachu przed tym, co przede mną. Ten strach jednak zmobilizował mnie do pewnych działań jak wizyty. Potem trochę ta chmurka się rozchmurzyła, zobaczyła, że są historie ze szczęśliwym zakończeniem i zgarnęła do siebie trochę promyków słońca. Teraz jestem w fazie gdzieś jakby w nicości, czuję spokój pewnego rodzaju, czuję się obserwatorem, czasem jakbym zwalniała tempo życia, żeby zastanowić się, co sądzę o sytuacji, w której aktualnie jestem. Uczę się nie puszczać moich nerwów samopas po wielkiej polanie, tylko najpierw schłodzić je trochę letnią wodą. Może to po prostu jakoś z wiekiem przychodzi? Chociaż patrząc po mojej rodzinie, nie mogę tego powiedzieć.
Cieszę się z tańców, są dla mnie bardzo ważne. Nie chodzi tylko o warsztat, o to że ćwiczę mózg, że daje mi to wyrzuty satysfakcji, szczęścia. Na takich zwykłych zdawałoby się aktywnościach jak taniec czuję jakbym sprawdzała się na innych gruntach. Czasem patrzę na inne dziewczyny, słyszę co mówią w szatni i czuję, że też tam kiedyś byłam, ale już mi od tego miejsca daleko. Czasem patrzę na swoje reakcje i widzę, że zrobiłam postęp tu i tam. Nie krytykuję się, nie jestem zła na siebie czy innych, że mi coś nie wychodzi. Akceptuję to, że coś mi nie idzie i staram się tyle, ile mogę danego dnia.
Otóż, poszłam do tego nowego lekarza z polecenia koleżanki i to był strzał w 10! Poświęcił mi tyle czasu, ile potrzebowałam, interesował się każdym wynikiem i wszystkim, co mówiłam. Przede wszystkim, jako pierwszy lekarz zaczął wywiad przygotowujący w ogóle do zajścia w ciążę i zajrzał nawet w moją książeczkę zdrowia z dzieciństwa w kontekście szczepień i chorób zakaźnych. Zadał mi trochę pracy domowej i pogrzebałam w różnych archiwalnych dokumentach takich jak szczepienie przeciw HPV, te choroby zakaźne itp. Przy okazji namówił mnie na wyrobienie sobie karty grupy krwi, bo już miałam kiedyś raz robioną grupę krwi, więc zrobiłam drugi raz i będę miała tę kartę.
Byłam na 2 wizytach, wydałam sporo pieniędzy na diagnostykę u niego, co mnie z deczka wbiło w fotel, ale w sumie albo się w to bawię, albo udaję że się w to bawię. I generalnie mam naprawdę dobre wyniki z krwi, nie miał się do czego przyczepić. Na razie jedyne braki to: wyższy androstendion (to jeszcze wyniki sprzed wizyt u niego) i dzisiejszy progesteron w 21 dc na poziomie 0,368 nmol/l. Progesteron jeszcze nie został skomentowany, bo dopiero wczoraj mierzyłam, a dzisiaj wysłałam mu wyniki, ale sama widzę, że nie wskazuje na obecność owulacji. W tym cyklu odstawiłam (po konsultacji z nim) duphaston właśnie, żeby zmierzyć prawdziwy progesteron bez wspomagaczy.
Poza tym, właśnie dzisiaj do mnie dzwonił z info, że mam ureoplasmę. Na szczęście czytam, że to w 100% do wyleczenia i tym bardziej się cieszę, że mnie pod tym kątem zbadał, bo to nie dość, że obniżać może płodność to jeszcze stanowić zagrożenie dla ciąży. Czuję się zaopiekowana wreszcie. W przeciwieństwie do ginekolog Beatki, która wprawdzie bardzo elegancka, miła i empatyczna ograniczała się jedynie do jakichś ogólników. Nawet nie zainteresowała się tymi chorobami zakaźnymi.
A w moim przypadku nie było wiadomo, czy miałam różyczkę i ospę. W książeczce brak wpisów o szczepieniach, czy zachorowaniu na te choroby. Zrobiłam przeciwciała i na szczęście okazało się, że mam przeciwciała do obu!
I wiecie co? Przestałam mieć schizę i lęki o ciążę. Myślę, że to kwestia właśnie tego, że ktoś się mną zaopiekował i analizuje co tam mi dolega. Znacznie lepiej mi się żyje w tym miesiącu/cyklu. Wiem, że ta bakteria znowu oddali starania, ale nie jest mi smutno z tego powodu. Poza tym, jeszcze nie wiem co on wymyśli na ten zerowy progesteron, może znowu wrócę do Duphaston.
Antybiotyki pewnie dostaniemy razem z Lubym i chyba wtedy jeszcze jego wezmę w obroty, żeby się przebadał. Nie ma już 25 lat, a niestety różne dolegliwości miewa chociaż głównie takie powiedziałabym bólowe związane ze stawami czy tymi typowo fizycznymi tematami.
Poza tematami medycznymi, czuję że potrzebuję ludzi. Dziwne to jest, bo ostatnie 2 lata byłam niezmiernie szczęśliwa unikając wszystkich, których unikać się dało! Pandemia to było zbawienie dla mojej introwertycznej części osobowości. Niemniej, dzisiaj widzę, że wcale nie jestem taka introwertyczna, jak sądziłam. Wręcz widzę, że dobrze czuję się w towarzystwie i jestem też lubiana, a często kontakt z ludźmi mnie doładowuje energetycznie. Coś musiało się albo zmienić, albo może już (po tych 2 latach istotnego odosobnienia) odpoczęłam od przebodźcowania, w którym żyłam wcześniej.
Dzięki przyjaciółce zmotywowałam się, żeby wybrać się na mani, pedi i zabieg na twarz - trochę ruszyć z miejsca, a nie ciągle coś odkładać, bo może zajdę w ciążę. Nie chcę tak ciągle myśleć, bo czuję, że się zwijam do środka. Miałam też w rodzinie pogrzeb niedawno i w związku z tym wydarzeniem, dużo zadziało się w mojej głowie. Niemal każdy tydzień przynosi mi jakiś rodzaj nauki samej siebie i świata, przerabiam różne rzeczy jakbym chodziła na terapię. A może to wiosna i jej zbawienny wpływ?