Tydzień dla Płodności   

Nie przegap swojej szansy!
Umów się na pierwszą wizytę u lekarza specjalisty za 1zł.
Tylko do 30 listopada   
SPRAWDŹ
X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki starania Dwie macice STORY
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Dwie macice STORY
O mnie: W czerwcu 2019 kończę 39 lat. Jestem kobietą, żoną.
Czas starania się o dziecko: 2008 r. - ciąża do 13 tyg.; 0 cs - za pierwszym razem; 2013 r. - ciąża do 7 tyg, 8 cs, brak serduszka; kwiecień 2016 r. - 41 cs. - raz bardziej starane, raz mniej - zero ciąż.
Moja historia: W 2008 r. zaszłam w ciążę. Od początku plamiłam. Trafiłam do lekarza, który od razu wysłał mnie do szpitala. Konsultacja u innego lekarza wykazała, że mam... 2 macice. Nie rozumiałam, co do mnie mówi... Od lat przecież chodziłam do ginekologów, a ci przemiennie diagnozowali u mnie przodo- lub tyłozgięcie. Żaden nie dojrzał, że mam 2 macice, dwie odrębne szyjki i jeszcze część przegrody w pochwie. Taki kaprys natury. W 13 tygodniu krwiak podkleił jajo i poroniłam. Potem - z przyczyn innych i okolicznych - nastąpiła przerwa w życiu osobistym. Kolejne starania rozpoczęliśmy w sierpniu 2012 r. Byłam pewna, że "bęc i już". A tu kolejny psikus: NIC I NIC. Dopiero w lutym 2013 r. udało się zajść w ciążę, ale serduszko się nie wykształciło i poroniłam. Od tamtego czasu - mniej więcej od lipca 2013 r. - staramy się, wydajemy kupę kasy na lekarzy i badania, stresujemy się, ja tracę głowę, popadam we frustracje i załamania na przemian z falami nadziei.
Moje emocje: Sinusoida. Jestem osobą wierząca, i na codzień - ciągle staram się wierzyć. Między innymi w to, że kiedyś będę matką.

20 kwietnia 2016, 19:15

Wczoraj usłyszałam bardzo pocieszającą informację: moja dentystka pierwsze dziecko urodziła w wieku 43 lat :) Bo wcześniej "jakoś nie było czasu" :)
Oczywiście - w ogóle się nie "starała". To tylko potwierdza mi kilka ostatnio usłyszanych informacji: im mniej starania, tym więcej szczęścia (również w postaci ciąży).

Fajnie, naprawdę fajnie :)

13 września 2016, 09:19

Moja historia wygląda następująco...
Kiedy miałam 28 lat, męża i pstro w głowie w ciążę zaszłam przy "pierwszym strzale". Nie było żadnego planowania, tym bardziej starania. Od razu zaczęłam plamić i zaczął się rajd po lekarzach. Pierwszy od razu wysłał mnie do szpitala, a drugi wprowadził w osłupienie. Przy pierwszym badaniu stwierdził, że jestem szczęśliwą posiadaczką dwóch macic, dwóch szyjek i małej przegrody w pochwie. Ale nie to było powodem plamień. Miałam krwiaka. Jak już wspomniałam - miałam pstro w głowie. Nie oszczędzałam się, choć miałam przykaz leżenia. Efekt: poroniłam w 13 tygodniu.
Potem - niezależenie od tego faktu - zaczęło mi się sypać małżeństwo, a kraksa nastąpiła w 2010 r. Zwyczajnie rozchodziliśmy się. Jak to się stało, że jednak się nie rozeszliśmy? Moim zdaniem - modlitwa bliskich, bo ja nie miałam żadnej nadziei. Wróciliśmy. Ale moja ufność mocno podupadła. Dużo czasu zabrało mi, żeby się jakoś poskładać. O dzieciach - nie było mowy. Dopiero gdzieś w kwietniu 2012 r. dotarło do mnie, że chcę na nowo spróbować. Tym razem chciałam "dorośle". Przygotować ciało. Zapowiedziałam więc mężowi, że zanim zaczniemy muszę udać się na serię badań, zacząć przyjmować witaminy i kwas... Gdzieś w lipcu przystapilismy do działań. I mijał sobie: sierpień, wrzesień, zima cała a tu nic. W styczniu 2013 r. poddałam się. Uznałam, że przechodzę chyba zbyt wczesną menopauzę. Poszłam na badania: estradiol to potwierdził. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że włąsnie w tym cyklu zaszłam w ciążę. Ten cykl również był pierwszym, w którym badałam temperaturę - stąd wiem, jak się u mnie wówczas układała. No cóż - tym razem nie było serduszka. Przez 2 tygodnie byłam chodzącym grobem... Nigdy tego nie zapomnę. Poroniłam w domu za pomocą leków. To był marzec 2013 r.
Potem znowu lekarze, ginekolog stwierdził, że mam przyjść za rok, dopiero potem będzie mnie leczył. Nie wytrzymałam i w lipcu się u niego stawiłam. I zaczęło sie: stymulacja za stymulacją. I nic, tylko torbiele, czasem lek na pęknięcie, ale że lekarz nie był dostępny zawsze (tylko poniedziałki i środy), wiele owulacji przeminęło w czasie, gdy go nie było... A worek z pieniędzmi robił się pusty... Stymulacja za stymulacją. Smutek, rozczarowanie, nadzieje i płacz....
I tak trafiliśmy do wrocławskiego Invimedu. Tam mąż przeszedł badania i okazło się, że ma bardzo słabe nasienie (4,8 mlm). Ponieważ nie było tam już miejsc na in vitro, przeszliśmy do wrocławskiej Invicty. Tam od nowa: badania, STYMULACJA za stymulacją... Mąż powtórzył badania i wyszły jeszcze gorsze. Pani zasugerowała inseminację. Oczywiscie przystaliśmy na to. Po zabiegu pani ginekolog w gabinecie myślała, że inseminacja odbyła się z "mojego powodu", bo mąż nasienie miał super, ok. 20 mln. Prawdopodobnie wówczas, gdy miał takie beznadziejne, odbiła się w nim ogromnie stresująca sytuacja w jego pracy. Ma naprawdę stresującą...
Inseminacja się nie udała, a ja nie chciałam na in vitro, odwlekałam, bo to nie dla mnie... Mąż też nie naciskał, choć dla niego to nie problem. Została więc jedynie...? Stymulacja. No i zaczęło się: CLostilgegyt + monitoring + badania stradioli + monitoring + lek na pękniecie + DZIAŁANIE NA ROZKAZ + monitoring + beta HCG i rozczarowanie.... Do dziś cykli stymulowanych miałam około 13... I tak jedździałam do tej Invicty. Tam i siam. I nic. Potem miałam chwilę przerwy, a był już rok 2015...
Na początku tego roku stwierdziłam, że coś muszę zrobić z moimi dolegliwościami: suchość pochwy, brak śluzu płodnego - nie widziałam go wówczas od dwóch lat - zerowe libido... sucha skóra, zimno, zimno... Poszłam więc jeszcze raz do pani ginekolog w Invikcie. Po zwierzeniu się Pani z moich problemów i po poproszeniu o pomoc, Pani ginekolog stwierdziła: "Z takimi problemami to koniecznie do seksuologa, bo im dalej w las tym więcej drzew"... Poczułam się jak debil! Mąż obok a pani sugeruje, że mój mąż mnie nie pociąga i stąd moja sucha pochwa... Dramat. Stwierdziała: "Z tym nic się nie da zrobić", po czym dodała:"To co, działamy?" No i co powie kobieta, która chce mieć dziecko? "Działamy!". Czyli jak? Clostilbegyt + monitoring....
NIe przestałam się jednak nad moimi problemami zastanaiwiać i właczyłam Internet. Długo nie szukałam: możliwa niedoczynność tarczycy. Sama więc zleciłam sobie badanie i wyszło: TSH 3,6. W trakcie stymulowanego cyklu poinformowałam o tym panią doktor, która od razu odpowiedziała: "Nie, tak nie może być, dam pani Euthyrox". Od marca wiec 2016 r. jem Euthyrox... Chodziłam również później na akupunkturę. I chyba to dzięki niej, albo to razem Euthyrox i akupunktura, ale......? MAM ROZCIĄGLIWY ŚLUZ! Pierwszy raz miałam go po pierwszej serii akupunktury, a dwa cykle temu widziałam do przez 4 dni!! U mnie to cud :)
...z tym, że do dziś brakuje tego największego Cudu. Ważącego około 2,5 kg...

Moja historia to nadzieje i rozpacze, drodzy lekarze i tacy, którzy nigdy nimi nie powinni zostać, dziesiątki testów ciążowych z jedną kreską... Wiara i jej brak..
Dziś mam 36 lat i coś, co mnie określa najdobitniej, to bycie "niematką"...

Wiadomość wyedytowana przez autora 13 września 2016, 09:26

3 października 2016, 20:33

Rezygnuję.
..z mierzenia temperatury, z wpisywania jakichkolwiek objawów, z śledzenia mojej ubogiej płodności.

Badania, okres, może współżycie...

Od trzech lat żyję "zachodzeniem w ciążę".. Budzę się z termometrem w buzi, denerwuję się, kiedy w nocy źle śpię, rano na siłę przeciągam...
W dzień jak doktor słucham mojego oraganizmu i wyczuwam najmniejszy jego ból. Wieczorami myślę o tym, że i tym razem nie uda się nam kochać, a śluz taki piękny...
Mam 36 lat i muszę powoli zacząć żegnać się z myślą o dziecku, nie moge tak przecież do czterdziestki, to dla mnie za dużo.
Dziś OVU mi w tym nie pomaga...

Dziewczyny, już tęsknię za Wami, za Angelą, Diversikiem.. Pamiętam o Fufce i Caro, wszystkie Was noszę w sercu.. Trzymajcie się, Kochane.. Na pewno będę do Was zaglądać <3

26 października 2016, 20:25

Bridget Jones zaszła w ciążę i urodziła dziecko. Ostatnia bezdzietne ostoja runęła w gruzach.

W przypływie dennych nadziei zrobiłam test... Negatywny..
Rankiem - w pieszej drodze do pracy - pomyślałam, że potrzebuję tego "niemyślenia" Maryji, która - kiedy dowiedział się że jest w ciąży - najpierw pomyślała o Elżbiecie i do Niej poleciała Jej popomagać. W ogóle nie stwierdziła, że - skoro w Jej brzuchu jest Chrystus - musi się oszczędzać, pójść sprawdzić czy dziecko się dobrze rozwija, leżeć tylko, jeść zdrowo, przyjmować suplementy, nie pić alkoholu, nie kosić trawy, przestać biegać, niczego nie podnosić...

Ona ŻYŁA.
A Życie ISTOTY w brzuchu - powierzyła Bogu...

Tego "niemyslenia" mi trzeba..

Wiadomość wyedytowana przez autora 26 października 2016, 20:27

26 lipca 2017, 18:52

Moje drogie, przepraszam wszytkie Was za milczenie, ale u mnie już koniec. W zeszły wtorek odebrałam wyniki AMH 0,7 i FSH - ponad 19. To koniec.
Przeżyłam to krytycznie, bo w obserwacji było wszyko ok, stąd zabieg HSG. Wydałam mnóstwo pieniędzy na zabiegi, badania i wizyty, poświęciłam ostatnie 6 lat życia na ponowną (bo po poronieniu) próbę zajścia w ciąże (nieudana, bo było drugie poronienie), cały swój grafik dnia (mierzenie temperatury, badanie ciała, dieta, alkohol) i cyklu (życie do owulacji i lęk przed okresem oraz depresja po testowaniu) podporządkowałam Dziecku, które się nie chce począć.... To są realia moich ostatnich 4 lat...
Zrobiłam już wszystko i - po depresji, załamaniu i ogromnym bólu w zeszłym tygodniu - mówię to ze spokojem ducha, choć jeszcze nie bez łez... Leczyłam się, obserwowałam metodą Creightona, zmieniałam diete, jadłam tabletki, chodziłam na zabiegi, byłam na inseminacji, pomodliłam się Różańcem Pompejańskim. I w zasadzie już wtedy, kiedy skończyłam 54 dni modlitwy, powinnam była już odpuścić...

Ale teraz przyszedł już czas.
Muszę na powrót odnaleźć sens dnia i miesiąca, roku i wszystkiego, co mnie czeka. Bo po "wyrzucenie z siebie wiecznego starania się o dziecko" pozostał we mnie lej po bombie i nic. A ja przecież chyba muszę żyć po coś.. Skoro nie dla jakiegoś dziecka, to może dla kogoś gdzieś, kogo może jeszcze nie poznałam, a może kogoś, kto od dawna mnie potrzebuje.

To koniec.
Dziękuję Wam wszystkim za każde wsparcie i życzę, abyście nigdy nie dotarły do miejsca, z którego do Was piszę.

Angela.. Fufciu! Caro, Paris, Diversiku.. Ren.. Dziewczyny kochane.
Trzymajcie się, buzia, żegnam Was <3

7 marca 2019, 13:00

Że też oświeciło mnie dopiero teraz... :)
Może właśnie po to tu jestem, żeby przedstawić Wam moją Siostrunię, Elżbietę. Jest w Niebie i pomaga takim, jak Wy - starającym się o dzieciątko.

Artykuł o Niej pojawił się w sierpniowym wydaniu Gościa Niedzielnego w 2018 r. {takie katolickie czasopismo).
https://katowice.gosc.pl/doc/5040108.Elu-bylas-konwalia/4

Jest to opowieść mojego Szwagra o Niej. Z jego perspektywy i doświadczenia.
Dziś, kiedy to piszę, Jej córka będzie miała już 14 lat. wtedy miała 3....


Kiedy już tam przyjdę, zapytam ją: "Dziołcha, coś ty we mnie widziała?". I wiem, że będziemy mieli dużo czasu na odpowiedź…

Kilkanaście lat temu, Katowice. Na studiach z pracy socjalnej poznaje się dwoje młodych ludzi: Ela spod Pszczyny i Tomek z Bielska-Białej. W maju 2008 r. 30-letnia Ela odchodzi na zawsze. Zostawia szalenie zakochanego w niej męża i 3-letnią córkę.

Ja na pielgrzymkę?
– Elinka miała przeczucie, że kiedyś pójdzie do nieba. Stwierdziła, że będzie się tam modlić za kobiety, które, podobnie jak ona, mają trudności z donoszeniem ciąży. „Będę opiekowała się tymi wszystkimi mamami” – mówiła mi. – „Nie boję się śmierci. Tylko was boję się tu zostawić. Bardzo chciałabym trzymać Terenię za rękę, jak pójdzie do Pierwszej Komunii…” – wspomina Tomek Kosyk, dziennikarz radiowy z Bielska-Białej, wdowiec i ojciec 13-letniej Tereski.
Trudno komentować jego historię. Niech opowie o niej sam.
Ela nigdy nie afiszowała się Panem Bogiem. Pan Bóg w jej życiu nie był jak kwiatek wystawiony na parapecie, w miejscu widocznym dla wszystkich, nie był jak tort urodzinowy, który ma świetnie wyglądać i wszystkich czarować. Pan Bóg był jak kromka chleba. Był u niej na co dzień i we wszystkim.
Akceptowała każdego. I chyba coś takiego słyszałem o Janie Pawle II. Jak ktoś przychodził do tego wielkiego człowieka, to on odkładał wszystko i był tylko dla niego. I taka była Ela. Nikogo nie oceniała. A co we mnie widziała? Nie wiem. Już nie mogę się doczekać, żeby wreszcie się tam znaleźć, choć mam nadzieję, że zdążę jeszcze ponaprawiać tutaj parę rzeczy; ale kiedy już tam przyjdę, zapytam ją: „Dziołcha, coś ty we mnie widziała?”. I wiem, że będziemy mieli dużo czasu na odpowiedź…
Studiowaliśmy na tym samym kierunku, w tej samej grupie, zaocznie socjologię, a dokładniej pracę socjalną. Poznawaliśmy się i okazało się, że trafiła do mnie w najbardziej zwyczajny sposób.
W 2002 r. zaprosiła mnie na pielgrzymkę z Pszczyny na Jasną Górę. „Wszystko rozumiem, z Panem Bogiem mogę porozmawiać, ale żeby od razu na pielgrzymkę iść, afiszować się?!”. Poszedłem, jak na wycieczkę. I wtedy coś się ze mną zaczęło dziać. Zawsze Pana Boga szukałem bardzo intelektualnie, a On uderzył z drugiej strony. W codziennym, bardzo powszednim byciu z Nim.
Z tej pielgrzymki wróciliśmy, już trzymając się za rękę. Ja jeszcze potrzebowałem półtora roku, żeby się w pełni zaangażować. Ale to jeszcze bardziej przyciągnęło mnie do Boga i do niej. Im większe miałem wątpliwości, tym bardziej się modliłem.

Spokojnie, to nic groźnego
W lutym 2004 roku przyszedł czas na oświadczyny. W tym samym roku, z końcem sierpnia, Ela i Tomek wzięli ślub. Dziecko pojawiło się już rok później. – Trochę niespodziewanie, ale myślę, że była w tym ręka Opatrzności. Bo gdyby ta choroba, ten nowotwór, bardzo rzadki i wyjątkowy, zdarzył się nam inaczej, myślę, że nie mielibyśmy dziecka.
Jeszcze przed ślubem, w październiku czy listopadzie 2003 r., Ela pokazała mi rękę, mówiąc: „Wiesz co, jakaś kulka zrobiła mi się na dłoni”. Pracowałem wtedy w hospicjum. Jak to zobaczyłem, to włos zjeżył mi się na głowie. „Trzeba z tym iść do lekarza”, powiedziałem. – „Dobra” – Ela nie lekceważyła żadnych badań, bardzo dbała o zdrowie. Poszła, zbadała, a lekarka powiedziała jej: „Spokojnie, to nic groźnego”.
Zapomnieliśmy o tym guzie, wzięliśmy ślub, Ela zaszła w ciążę, urodziła się Tereska.
Lipiec 2006 r. Córka ma prawie rok; w trakcie karmienia Ela znajduje guza w piersi. Lekarze dalej ją uspokajają, USG nie wykazuje nic złego. Niegroźna, niezłośliwa zmiana. Guz rośnie jednak potężnie i w pewnym momencie widzę ja, pracownik hospicjum, z zupełnie jeszcze uśpioną czujnością, jak na tym guzie zaczyna zmieniać się skóra.
Lecimy do lekarzy, ktoś w końcu w piorunującym tempie robi badania. I okazuje się, że w szpitalu w Bielsku to pierwszy taki przypadek: mięśniakomięsak prążkowanokomórkowy. To nie jest rak, to nowotwór nierakowy. Jeden na milion. Jak dobry onkolog ma szczęście, to raz w życiu spotka jakiegoś mięsaka. A tę odmianę w Polsce miało tylko kilka osób. „Warszawa-Ursynów, centrum onkologii. Tam macie jakąś szansę” – powiedziano nam.
W międzyczasie dochodzi do przerzutów. Oczywiście uczepiam się tego, czego uczepiłem się, gdy poznałem żonę, czyli Pana Boga. Miałem wielkie przekonanie o tym, że ta przygoda mojego życia skończy się cudem. I do dziś chyba trochę mam o to do Pana Boga żal. Ale mam też ufność, że to nie był przypadek.
Półtora roku poprawy i walki. Większą część tego czasu byłem tym, kim umiałem być: asystentem, kierowcą. Dla mnie każdy kilometr drogi spod Pszczyny na Ursynów był przemodlony, przebłagany, przemyślany, przeproszony. I jeszcze kilka lat po jej śmierci robiłem sobie taką nocną pielgrzymkę na Warszawę. Do dziś Jasna Góra, która nas połączyła i przez całą chorobę nam towarzyszyła, jest dla mnie miejscem, gdzie mam poczucie, że znów jesteśmy razem: ja, Pan Bóg, ona i Matka Boża.
Widziałem, jak żona cierpi, jak pokonuje ją ten nowotwór. Bardzo złośliwy, bardzo groźny; przeszła operację, radioterapię i 20 cykli chemioterapii. Ale tak samo, jak zwyczajnie, bez wielkich słów, żyła, tak zwyczajnie, bez wielkich słów odeszła. Zostawiła dla córki pamiętnik. Bardzo chciałem być wtedy przy niej, ale jednocześnie cały czas wszystko było ważniejsze: sprzątanie, kontakt z ludźmi – to był mój sposób radzenia sobie z dramatem.
31 maja 2008 r. Akurat tego dnia postanowiłem: pokażę jej, że potrafię sam posprzątać cały dom. Krzyk teściowej, zbiegam na dół. Pan Bóg mi ją ukradł… Pewnie wiedział, że Mu jej nie dam. To był mój największy skarb. Córka akurat tego dnia była u moich rodziców. Wszyscy byliśmy gdzieś osobno. I właśnie w tym momencie przychodzi do niej Pan Bóg i po cichutku ją zabiera.
Nie przećwiczyliśmy tego, co powiemy Tereni, 3-letniemu dziecku, kiedy mamusia zamknie oczy. Ela chorobę przyjmowała zwyczajnie. Nie było w tym żadnej egzaltacji. Ja miałem jej to nawet trochę za złe. Trzeba przecież usiąść i powiedzieć transcendentalnie: „Odchodzę, zostawiam coś…”. A ona nie: „Jestem chora, chorobę trzeba pokonać. Doktorowi się wierzy, a ufa Panu Bogu. Jak na to pozwolił, to mnie z tego wyciągnie. Najważniejsze jest to, że dziś o 17.00 trzeba dzieciątku podać mleko, ty się tym zajmiesz, a ja muszę dokończyć robienie na drutach skarpetek, wyszywanie Pana Jezuska, prasowanie, bo nie będzie w czym pójść w niedzielę do kościoła...”. To był jej świat. Konkret: Co trzeba zrobić dziś, zróbmy dziś, co trzeba zrobić jutro, zrobimy jutro – i nie martwmy się na zapas.

Kazanie pogrzebowe
Płakała z bezsilności, widząc, że to wszystko zmierza ku złemu. Mówiła: „Wierzę w to, że dożyję Pierwszej Komunii Tereni, ale gdyby się okazało, że się to nie uda, to masz tu pudło, w którym zostawiam najpotrzebniejsze rzeczy… Już je przygotowałam”.
Po jej śmierci nie byłem bohaterem, wiele rzeczy spaprałem. Gdyby nie teściowe, moi rodzice, moja siostra i inne osoby, które były w pobliżu, to uważam, że przez pierwszych kilka tygodni umarlibyśmy z głodu. Ela była świetną gospodynią, zawsze znalazła czas, żeby upiec ciasto, wszystko przygotować, posprzątać. Swoją pracę licencjacką na temat organizowania grup wsparcia dla osób przeżywających problem żałoby w rodzinie wyrzuciłem do kosza. Ta moja teoria w praktyce zupełnie się nie sprawdziła.
Trochę się załamałem, zanim wyszedłem na prostą i zacząłem odzyskiwać więź z moją córką. Kiedy zabrakło Elinki, poszedłem we wspomnienia, w pracę, w internet, w świat sztucznych relacji. W pewnym momencie zrozumiałem, że żyję w próżni, a córka bardziej przylgnęła do dziadków niż do mnie. Delikatnie zacząłem im ją wykradać. Najpierw zabrałem ją, 4-letnie dziecko, na kilkudniowy urlop nad morze. Wziąłem ją pod pachę, walizkę w drugą rękę, spociłem się niesamowicie, w ogóle nie odpocząłem, ale przez kilka dni byliśmy tylko ja i ona.
Dziś Terenia jest serdeczną, otwartą na ludzi gadułą. Widzę, że jest bardzo podobna do Eli, potrafi nagle ni stąd ni zowąd powiedzieć coś bardzo mądrego. Ma zdolności manualne, tak jak żona. Uwielbia fantazję i wartościowe filmy.
Kazanie na pogrzebie Eli wygłosił ks. Adam Jureczka, którego małżonkowie poznali podczas pieszych pielgrzymek z Pszczyny na Jasną Górę. Kościół pękał w szwach. Jego słowa zapamiętali wszyscy.
– Ksiądz Adaś podszedł do mikrofonu. Chrząka dwa razy i mówi: „Miałem pięknie napisane kazanie, ale gdzieś się zagubiło. Nie będzie z kartki, będzie z serca” – wspomina Tomek. Cisza. „Jest taki kwiatek, rośnie, kwitnie, nikt go nie zauważa, jest bardzo maleńki. Ale kiedy ludzie znajdują się wokół niego, zaczynają się za nim rozglądać, bo tak pięknie pachnie. To konwalia. Jest 3 czerwca, chciałem dla Eli przynieść konwalie, ale okazało się, że sezon już przeminął. Nie ma konwalii w kwiaciarni. Patrząc na konwalię, wie się, kim była Ela. Cicha, skromna, zwyczajna, ale jak przeszedłeś obok niej, to wiedziałeś, że spotkałeś Bożego człowieka. Elu, byłaś konwalią, pachniałaś Bogiem, po prostu pachniałaś Bogiem”.






Wiadomość wyedytowana przez autora 10 marca 2019, 16:27

9 marca 2019, 11:14

Dziękuję Ci, Juna :) Trzymam się tak, że raz się mocniej trzymam a raz wcale. Generalnie nie mam na co w życiu narzekać. Wszystko mam, niczego mi nie brakuje a i tak czasem czuję pustkę.
Ty piszesz, że "jesteś niewierząca". Wiesz, możliwe, że jesteś bardziej wierząca niż niejeden "wierzący". Niż ja może... Mam takie głębokie przekonanie, że całe to "zachodzenie w ciążę" to moja osobista lekcja religii... Jeśli uwierzę, to...
"On zaś im rzekł: Z powodu małej wiary waszej. Bo zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: Przesuń się stąd tam!, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was".
Widzisz, i to ponoć ja jestem wierząca...
Nie nazywaj się niewierzącą, bo wiary masz pewnie więcej niż ja..
Ot, dziś taki smutniejszy dzień, bo okres przyszedł i moja niewiara wyszła na jaw..
Trzymaj się, dziękuję za lekturę, a najbardziej za artykuł o mojej Siostrze.
O niej wiem, je że jest święta.

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 marca 2019, 11:20