Nienawidzę tego sformułowania "wrzuć na luz, przestań o tym myśleć, na pewno zajdziesz w ciążę". To zdanie jest obrzydliwe. Zasada "odpuszczenia sobie" działa, gdy ktoś ma szczęście. A poza tym, nie można jednocześnie odpuścić i sprawdzać cykl i pilnować owulacji - to stoi ze sobą w sprzeczności. Nie jestem w stanie "wrzucić na luz", ponieważ początkowo, gdy z M. kochaliśmy się bez zabezpieczenia, nie zwracałam uwagi absolutnie na dzień cyklu, kochaliśmy się nieregularnie, ale wtedy gdy po prostu tego chcieliśmy, bez spiny. Nie zaszłam w ciążę. Od ok. 4 miesięcy zaczęłam nareszcie obserwować samą siebie. Jestem w stanie wyczuć owulację - jajnik zawsze daje o sobie znać. Ciężko mi jednak stwierdzić, czy już czas, aby sprawdzać, czy wszystko z nami jest ok. Mówi się, że po roku bezowocnych starań należy iść do lekarza. A ja nie wiem, jak to nawet liczyć. Minął mniej więcej rok po odstawieniu antykoncepcji. Mogę założyć, że z dwa, trzy miesiące organizm musiał się przestawić na nowe tory. Między majem a wrześniem kochaliśmy się nieregularnie, a ja nie śledziłam objawów owulacji, więc tu można powiedzieć o straconych cyklach. A teraz? Jak to mam liczyć? Czy to starania, które nie odbiegają od normy? Czy może jednak coś może być na rzeczy?
Nie wrzucę na luz. Mój mózg tak nie działa.