Kolejne tygodnie, miesiące to ciągle łzy, pytania dlaczego??? I szukanie odpowiedzi na nie. Niestety nie znalazłam tych odpowiedzi. Synek "zdrowy", rodzice przebadani wzdłuż i wszerz i wszystko ok. I poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Los jest okrutny i cholernie sobie z nas zadrwił. O tyle dobrze, że w zasadzie nie byliśmy jeszcze przygotowani na pojawienie się Synka, mieliśmy tylko kilka ubranek.
Kolejna ciąża rok później. Niestety znów niepowodzenie, 9 tc, serduszko w ogóle się nie wykształciło. Znów ból, łzy, rozczarowanie, poczucie niesprawiedliwości.
Teraz trochę szczęścia. Trzecia ciąża donoszona! Trochę stresu było, skracająca się szyjka, pod koniec infekcja z kaszlem i wymiotami, psychika - wiadomo, ciągły strach o Maluszka. Ale udało się! Wspaniały Synek, Dawidek ❤️urodzony 7 marca 2019, właśnie chrapie obok mnie 🙂
No i rok 2021... W lipcu dowiaduje się, że jestem w ciąży. Nie planowałam. Że tak powiem, Mąż zdecydowal. Nie pytał, poszedł na żywioł. Najpierw złość na Męża i strach. Nie jesteśmy gotowi, nie mamy odpowiednich warunków mieszkaniowych, Dawid jest za mały żebym sama sobie z nim poradziła przy ciąży leżącej. Pandemia. Nie jestem gotowa zdrowotnie, nie mam żadnych badań, nie zdążyłam się zaszczepić na covid, powrót silnej alergii, we wrześniu miałam rozpocząć odczulanie. Kolejne tygodnie oswajają mnie z sytuacją. Badania wychodzą dobrze, Malutka rozwija się książkowo. Ja czuje się fatalnie, mdłości 24h z czego niezmiernie cieszy się moja lekarz, nie mogę funkcjonować, a tu jednak trzeba, 2-latek nie zna litości. Od czwartego miesiąca ciut lepiej, mdłości ustąpiły, szyjka raz się skraca, raz wydłuża, strach o maleństwo w każdej minucie. Na szczęście dość wcześnie zaczęła dawać o sobie znać. Najpierw delikatne łaskotanie, potem już wyraźne kopniaki. Oczywiście czas pomiędzy aktywnością Malutkiej, to ciągły strach. Czy tylko śpi, czy to już koniec? Zwłaszcza, że nie mogłam już oszczędzać się tak jak w poprzedniej ciąży. Mało odpoczynku, ciągle schylanie się, kucanie, zabawa z Dawidem na podłodze, sprzątanie resztek po każdym posiłku Dawida na kolanach. Nic dobrego dla szyjki. Ale jakoś się trzyma, nie mam zalecenia leżenia. Jest dobrze. Połówkowe robione 2 razy, obydwa wyniki bardzo dobre, tylko za pierwszym razem Dzidzia źle się ułożyła, ja mocno zestresowana i ciężko było sprawdzic serduszko. Druga wizyta 2 tygodnie później pozwoliła już wszystko dokładnie obejrzeć. Wszystko idealnie. Uwierzyłam, że będzie dobrze. Już poprzednia udana ciąża dała mi duże nadzieje że tym razem tez się uda. Wyniki moje idealne, Młoda rozwija się książkowo. Musi być dobrze. Ale nie było... Przyszedł grudzień. Mąż gorzej się czuł, przeziębienie, ale jakieś dziwne. Poszedł do lekarza, skierowanie na covid. Pozytywny. Następnego dnia ja i Dawid na test. Też pozytywny. Czuje się dobrze, nie mam nawet najmniejszego kataru. Malutka daje o sobie znać regularnie. Kilka dni później i mnie dopadają objawy, nic strasznego, wieczorem opadam z sił, w nocy strasznie się pocę. Kolejne dni dochodzi ból całego ciała, nie jakiś mocny, tylko taki dziwny, jakby całe ciało było nadwrażliwe, nawet ubrania mi przeszkadzały i kaszel. Dość uporczywy, bo doszły problemy z nietrzymaniem moczu, ale też nic niepokojącego, żadnych duszności. Saturacja ok. Młoda rusza się jak zwykle. 14 grudnia we wtorek ok. 15-tej przykładam rękę do brzucha i dostaje ostatniego kopniaka. Głaszcze się po brzuchu i mówię do Małej: trzymaj się tam Malutka, damy radę. Czekamy na Ciebie. I to koniec... Więcej już nic nie poczułam....Wieczorem cisza. Ale jeszcze nie panikuję. Brzuch mam już obolały od kaszlu, łożysko jest na przedniej ścianie, Mała pewnie się odwróciła. Noc jednak nieprzespana, czekam... Nad ranem zapisuje się na wizytę następnego dnia, a w zasadzie to już tego samego. Od rana coraz większy niepokój, bo nadal cisza. Nerwy, kłótnie z M. o głupoty. Jeszcze większe nerwy. Mówię mu, że mam złe przeczucia. Oczywiście uspokaja, ale bez przekonania. Jadę na wizytę. W poczekalni wydaje mi się, że czuję jakiś ruch, nie kopniak, ale ruch. Zapala się iskierka nadziei. Lekarka, nie moja prowadząca, mówi że to nie czas na wizytę, nie czas na usg. Ale po sprawdzeniu w karcie ciąży mojej historii wykonuje badanie. Widzę że jest źle, nie musi nic mówić. Ale póki nie usłyszę ta iskierka nadziei dalej się tli, przecież ja się nie znam. Wreszcie padają te straszne słowa: przykro mi, nie widzę czynności serca. Przyjmuję to spokojniej, dzwonie do M., nie płaczę, nawet wracam sama autem do domu 35 km. Nadal miesza się we mnie uczucie rozpaczy i niedowierzania. Nadal czekam na kopniaki, stojąc w korku. Nic się nie dzieje. Dojeżdżam do domu. Pakuję Młodego i wieziemy Go do babci. Pierwszy raz zostanie bez nas na kilka dni. Stresuję się bardziej od niego, zupełnie niepotrzebnie, bo sam pakuje rzeczy do torby i jest bardzo zadowolony, wcale nie płacze i spędza pełne przygód dni z babcią.
W tym czasie ja jadę kolejny raz urodzić Aniołka. Jestem przerażona, boję się bólu, nie wiadomo czy M. będzie mógł z nami być. A jednocześnie nadal mam nadzieję że to pomyłka, urodzę, a Ona zacznie płakać, będzie żyła. Niestety, cuda się nie zdarzają. Wpuścili Męża. Rodzę. 16 grudnia 2021 o godz. 14:14 rodzi się Martynka. Cisza. Zamiast łez szczęścia są łzy rozpaczy i bólu nie do opisania. Czemu??? Czemu znowu to się stało???? Czym ta kruszynka zawiniła? Patrzę na nią, jest śliczna. Waży 785 g, 39 cm długości. Usypiają mnie do zabiegu. Po przebudzeniu koszmar trwa. Tracę dużo krwi, usypiają mnie po raz drugi. W sumie nie wiem czemu. Nadal mocno krwawię. Kładą mi Malutką na piersi. Jest taka drobna, ale poza tym niczym nie różni się od noworodka, jest cieplutka, jedno oczko ma lekko otwarte. Patrzy nim na swojego Tatę. Łzy lecą ciurkiem, położna płacze razem z nami. Przytulam ją, głaszcze po policzku i ramionku. I nadal czekam na cud. Czekam aż zacznie się wiercić i krzyczeć. Przez kolejne godziny nic się nie dzieje. Cudów nie ma. Położne zakładają Martynce śliczną dziergana czapeczkę. A nam wręczają woreczek z dzierganym motylkiem i kwiatkiem i karteczka z wierszykiem. Jedyna pamiatka po naszej kochanej Córeczce. Ta pamiątka jest ze mną przez cały pobyt w szpitalu. Glaskam woreczek i czuję jakbym głaskała Martynke, ale jej już nie ma... Została sama... Taka malutka i bezbronna, śliczna. I znów pytanie. Czemu??? Słowa że Bóg tak chciał nie przekonują mnie. Boga nie ma. Gdyby był i był tak dobry jak go opisują nie zadawał by nam tyle bólu. Bo to gorszy ból niż najgorsze tortury fizyczne. Nie do opisania, tylko Mamy, które też przez to przeszły, wiedzą jak to jest. Nie jestem idealna, mój mąż tym bardziej (zwłaszcza dziś, kiedy to mamy mega kryzys), ale kochamy naszą Córeczkę nade wszystko. Nie bylibyśmy idealnymi rodzicami, ale byłaby kochana i wypieszczona, jak Dawidek, miłości starczyłoby dla wszystkich. Czemu kobiety, które piją, palą w ciąży, nie dbają o siebie i dziecko rodzą zdrowe dzieci? Czemu kobiety które nie chcą swoich dzieci rodzą je, żeby je oddać lub zostawić na śmietniku na pastwę losu? Czemu kobiety które nie kochają swoich dzieci rodzą je, żeby się potem nad nimi znęcać i sprawiać im ból, czasem nawet doprowadzając do ich śmierci po tygodniach czy miesiącach cierpienia? Nigdy tego nie zrozumiem!!! Życie jest tak cholernie niesprawiedliwe!!! A los cholernie ślepy!!! Czemu trafia w kobiety, rodziny które chcą, kochają i dbają od samego początku??? Które dałyby temu dziecku miłość i ciepło?
Wiadomość wyedytowana przez autora 13 stycznia 2022, 22:55
Pożegnanie Martynki odbywa się już po Świętach. Jestesmy tylko we dwoje z Mężem. Tak jest lepiej. Widok trumienki z moją Córeczką sprawia że znów się rozklejam i rozpadam na kawałki. Długo stoimy w ciszy i zamyśleniu. Każde zatopione w swoich myślach. Nie mogę w to uwierzyć, że tak potoczył się nasz los... To takie niesprawiedliwe!!!!
Nijgorszy jest Sylwester. O północy gdy wszyscy świętują i cieszą się, dla mnie każdy huk fajerwerków to kolejny napływ łez. W tym momencie już nie jestem z stanie udawać że się trzymam. Nie cieszymy się, nie świętujemy. Kupiłam szampana i nawet włożyłam do lodówki, żeby się schłodził, ale jak pomyślałam że mam wznieść toast to jakoś nie mogłam. Za co? Za to, że los tak nas pokarał? Że zostaliśmy brutalnie i w jednak chwili pozbawieni planów i marzeń? Za to że zabrał naszą malutka i niewinną Dziewczynkę, której nawet nie było dane nas poznać? Która nie dostała szansy, żeby bawić się, uczyć, cieszyć, smucić, kochać i być kochaną, która nie dostała szansy na zycie... Mąż poszedł dotrzymać towarzystwa psom, ale podejrzewam, że dla niego był to równie trudny moment.
Ja miałam ogromne szczęście. Za każdym razem byłam traktowana z ogromną empatią i wyczuciem. Leżałam na ginekologii. 2 przypadki utraty późnej ciąży sama w sali, natomiast poronienie w pierwszym trymestrze - w sali z dwoma innymi kobietami w tej samej sytuacji. W 2015 roku mąż mógł byc ze mną w szpitalu caly czas, od momentu przyjęcia do wypisu. Położne dały mu nawet łóżko, poduszkę i koc na noc. Teraz w dobie covida mógł byc jedynie w trakcie porodu i kilka godzin po, a w zasadzie do końca dnia. Nikt go nie wyganiał ani nawet czegoś takiego nie sugerował. Sami uznaliśmy, że na noc wróci już do domu. Położne i lekarze byli bardzo taktowni i wyrozumiali. Kilkukrotnie proponowano mi psychologa, ale nie było to nachalne. Tym razem nawet z jednym porozmawiałam, ale w sumie Pani tylko mnie wysłuchała.
O położnych to mogłabym napisać pieśń pochwalną gdybym tylko umiała. Naprawdę Anioły🙂 o nic nie pytały, nie były natrętne, ale jak wchodziły i widziały mnie zapłakaną bądź rozklejalam się przy nich to siadały przy mnie i łapały za rękę. Powtarzały, że jeśli chcę to mogą ze mną posiedzieć, mogę się wypłakać lub wygadać. A wychodząc zawsze zapewniały, że są obok i że przycisk wezwania jest do użycia nie tylko gdy poczuje się fizycznie gorzej, ale również psychicznie. Naprawdę, nie mam się do czego przyczepić, opiekę zawsze miałam wspaniałą. Teraz, przy tych wszystkich ograniczeniach to naprawdę ważne. Położne jak tylko mogły starały się rekompensować brak bliskiej osoby.
Jeden lekarz powiedział mi też, prócz suchara 😅, że jest świadomy jak ogromna strata mnie spotkała, ale też żebym w gorszych momentach pomyślała, że są gorsze tragedie. Np jak przyjeżdża kobieta do porodu, ze sobą ma 2 torby, jedna dla Maluszka, Mąż czeka w pogotowiu żeby robić zdjęcia i nagrywać filmiki. Są w doskonałych humorach, cieszą się i nagle, w sekundę, ich życie zmienia się o 180 st. Zostają sami. Torba dla Maluszka nieruszona, a w domu czeka gotowa cała wyprawka. Może ktoś by się za takie słowa obruszyl, ale ja akurat zgodzę się z tymi słowami. Nie to żeby mi one szczególnie pomogły i podniosły na duchu. Ale dla mnie to fakt, taka sytuacja przy samym porodzie jest jeszcze gorsza.
Wracając do tematu, również samo wywoływanie porodu i poród odbywały się zawsze godnie, ale jednocześnie też tak, aby trwało to możliwie nakrocej i z jak najmniejszą ilością bólu. Po porodzie położne obchodzily się z Maleństwem bardzo delikatnie, jak z noworodkiem. Zawsze byliśmy pytani czy chcemy przytulić dziecko, czy chcemy zostać sami. I byliśmy z Dziećmi tak długo jak tego chcieliśmy i potrzebowaliśmy, nikt nas nie poganiał, nigdy nie odczułam presji, że już ustawia się kolejka innych kobiet do porodu
Chyba naprawdę miałam ogromne szczęście w tym całym nieszczęściu.
Niewyobrażalne jest dla mnie to co czytam na tym portalu, że kobiety rodzą po kilka dni, dostają nerkę i na tą nerkę rodzą swoje Dziecko, w samotności, w toalecie! Na samą myśl łzy cisną się do oczu. A na usta same przekleństwa. To zwyczajnie nieludzkie!!! A potem jeszcze muszą walczyć o to, żeby swoje Dziecko chociażby zobaczyć czy przytulić chwilkę.
Ps. Rodziłam w Warszawie, w MSWiA oraz IMID.
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 stycznia 2022, 23:12
Liczę na to, że w środę Dawid pójdzie wreszcie do żłobka i uda mi się w końcu dotrzeć na wizyty lekarskie. Do tej pory jeszcze nie byłam u swojej ginekolog prowadzącej po porodzie. Nie mam wyników hispatu, sekcji zwłok Malutkiej, planu co dalej. A zaczynam myśleć o kolejnej próbie. Rozum podpowiada nie, ale serce bardzo chce jeszcze raz zaopiekować się Maluszkiem i dać Dawidowi rodzeństwo. Znając mnie wygra serce 😉 i do tego czasu chciałabym mieć już wszystkie badania zrobione. A póki co stoję w miejscu.
Zaczęło się chyba od pierwszego przytulania❤️ od dawna. było cudownie, ale po naszły mnie wyrzuty sumienia, jakbym zdradzała córeczkę. Jednak jeszcze za wczesnie. Zaczęłam cichutko płakać. Mąż objął mnie, powiedzial: nie płacz i zasnął. I tyle by było z jego wsparcia. Potem Młody obudził się w nocy z płaczem, próbowałam go uspokoić i przytulic tonie uderzyl. Przeniosłam się na jego łóżko, bo już nie daje rady. Kolejna noc zarwana. A miałam takie plany. Mialam wstać z samego rana, pójść na zakupy. Później miałam robic pizze. A od rana znów płaczę, bo Dawid jest zadowolony. Głupie, prawda? Ale przykro mi, że jak Mąż się nim zajmuje to jest wesoły, wyluzowany i w ogóle nie płacze, a ja codziennie od samego rana, tylko otworzy oczy słucham krzyków i płaczów i każda czynność to walka. Czuje się beznadziejną matką. Nie potrafię zapewnić bezpieczeństwa dzieciom nawet jak są jeszcze w brzuchu. A to, które jakimś cudem przerwało i wyszło na świat nie jest ze mną szczęśliwe. Wiem, że to głupie i nie powinnam tak myśleć, ale niestety tak jest.
Więc zalewam się łzami a Mąż jeszcze mi dowala powtarzając tylko: nie płacz i nie wymyślaj, i jak zwykle, ostatecznie to on jest obrażony i pokrzywdzony... Super wsparcie, co? Teraz poszedł z Młodym do teściowej. Wrócił po chwili sam, myślałam że będzie chciał na spokojnie pogadać, a jak tylko zaczęły lecieć mi łzy to znów się zdenerwował i poszedł sobie. No po prostu rewelacja. I znów muszę sobie radzić sama.
Chciałam pójść do psychologa, nawet się zapisałam. Po czym dostałam telefon, że termin nieaktualny i na razie nie ma innego. Nawet to mi nie wychodzi.
Zapetlam się, wiem że to bez sensu, że powinnam wziąć się w garść, uśmiechnąć i zrobić to co zaplanowałam, ale już tak bardzo brakuje mi sił.
Psychologa też już przerabialiśmy. Nie byliśmy, ale wielokrotnie próbowałam namówić męża na terapię. Niestety bez skutku, on uważa że tylko ja potrzebuję pomocy. On nie, bo on nie płacze. Takie to myślenie...
A że ja potrzebuję psychologa to wiem. Wiem, że już coraz gorzej sobie radzę, w tych momentach zwątpienia czy bezsilności zaczynam tracić kontrolę nad emocjami. Od poniedziałku zaczynam intensywne poszukiwania fachowej pomocy. Trzymajcie kciuki 🤞
Spotkałam się też z przyjaciółką, spędziłyśmy naprawdę miły wieczór. Wykorzystała mnie do farbowania włosów i upieklysmy chałkę. Pierwszy raz od długiego czasu nie płakałam i nie narzekałam w trakcie naszego spotkania. No i wreszcie spotkaliśmy się jak ludzie, w domu, bo ostatnio nasze schadzki odbywały się w samochodzie. Jedyne miejsce gdzie mogliśmy być same i pogadać szczerze.
Ze spraw medycznych, że tak to nazwę, właśnie siedzę w poczekalni po odbiór wyników hispat. Trochę się stresuję, nie wiem czego się spodziewać, i nie wiem czego oczekuję. Kilka dni wcześniej zrobiłam badania krwi, są ok, jedynie płytki krwi lekko podniesione, ale może to jeszcze po porodzie. W przyszłym tygodniu mają być jeszcze wyniki sekcji zwłok Malutkiej. Jak już będę miała komplet wyników to biegnę do mojej ginekolog, zleci badania.
Skontaktowałam się też z psychologiem z Fundacji Ernesta. Rozmawiałam na czacie. Pani zwróciła mi uwagę na jedną rzecz, muszę postarać się rozmawiam z Mężem w inny sposób, podała mi przykład, wiem już o co chodzi. Spróbuję. Na razie jeszcze nie miałam okazji. Między nami jest względny spokój. Poza tym mialam wrażenie, że pisała takie wyuczone formułki. No i to że zakończylysmy rozmowę i nie wiem jak ją dalej kontynuować. Coś mnie oderwało od rozmowy i zakończyłam ją nagle. Nie dowiedziałam się również czy jest możliwość zapisania się na terapię itp. Ale nic, w najbliższych dniach się tym zajmę.
Cdn.
Wiadomość wyedytowana przez autora 2 lutego 2022, 07:43
Wczoraj byłam u swojej ginekolog z wynikami hispat. Covid nie pomógł, ale musi być też inna przyczyna. Wiele dziewczyn choruje czy chorowalo gorzej ode mnie, a jednak nic się nie działo. Zresztą rzadko, naprawdę rzadko zdarza się, żeby dziecko umarło na pstryknięcie palcami. Zwykle jest to proces, który trwa kilka tygodni, pogarszają się wyniki w USG, dziecko gorzej przyrasta, jest czas na reakcję. U mnie nic takiego nie miało miejsca. Martynka do końca była aktywna, waga też odpowiadała wiekowi ciąży. Żałuję, że nie zdecydowałam się na badania genetyczne. Ale jakoś wtedy w ogóle nie widziałam takiej potrzeby. Byłam przekonana, że nie będę więcej starała się o dziecko. Dziś już wiem, że będę. Jeszcze jeden raz, ostatni. Bardzo chce, żeby Dawid miał rodzeństwo. Niestety moja lekarz nie bardzo ma pomysł co dalej. Ma się skonsultować i odezwać. Szczerze, jestem trochę rozczarowana. Chyba mój przypadek ją przerasta. Wyszłam od niej z niczym, dodatkowo z wrażeniem że wiem więcej od niej, lub co gorsza, że ona coś wie, że coś zostało niedopatrzone i to ukrywa. W przyszłym tygodniu jestem umówiona do innej doktor na konsultację, a w marcu na jeszcze kolejną. Mam nadzieję, że wniosą one więcej.
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 lutego 2022, 23:48
Moja gin się nie odezwała, a miała zlecić dodatkowe badania. Jestem rozczarowana. Szukam kolejnego lekarza. Choć decyzja o kolejnej ciąży nie będzie taka prosta. Mąż na chwilę obecną na pewno nie chce, jego przerasta już to z czym mierzymy się obecnie. Zobaczymy co będzie za kilka miesięcy. Zdecydowanie potrzebujemy odpoczynku, zwłaszcza psychicznego, i więcej pozytywów w naszym życiu. Na razie jednak musi nam wystarczyć piękna pogoda za oknem i uśmiech Dawidka w przerwach między histeriami 🙂
Pierwsza ciąża- podejrzewa niewydolność łożyska i hipotrofie płodu. Kacperek w dniu porodu ważył znacznie mniej niż powinien i dlatego też słabiej odczuwałam ruchy dziecka i nie byłam ich pewna przez całą ciążę. Ale to co ewidentnie świadczy o zaniedbaniach to wynik USG połówkowego. Termin porodu wyznaczony z tego USG był przesunięty o tydzień w stosunku do tego wyznaczonego na USG w 13 tygodniu i z ostatniej miesiączki. I tu już lekarz wykonujący badanie powinien zwrócić na to uwagę i zalecić wnikliwą obserwację. Niestety nie zrobił tego ani on, ani lekarz prowadzący ciążę...
Druga ciąża - prawdopodobnie genetyka, zwykły przypadek.
Trzecia ciąża - cud 🥰 a tak serio to na pewno miałam trochę szczęścia, na pewno acard pomógł, nie miałam żadnych poważnych infekcji. Łożysko dało radę, bo miało sprzyjające warunki. Ale waga urodzeniowa Dawidka 3020g, nie jest jakaś powalajaca, więc tu też zwróciła uwagę na łożysko.
No i czwarta ciąża - gdyby nie covid pewnie też wszystko byłoby dobrze. Bo Martynka rosla pięknie do samego końca i do ostatnich dni mocno kopała. Niestety wirus zaatakował łożysko i wszystko się posypało. Może podanie heparyny po uzyskaniu pozytywnego wyniku uratowało by sytuację. Profesor już teraz tak robi. Wcześniej wystarczał accard. Wirus jednak mutuje, wszystko jest nowe i nieznane jeszcze. Trafiło akurat na mnie 😥 może gdybym wcześniej trafiła do tego lekarza, wiedziała bym to co wiem teraz byłoby inaczej. Może udałoby się uratować Martynke.Może teraz pralabym i prasowała jej ubranka i pakowała torbę do szpitala.
Niestety, znów niewiedza lekarzy doprowadziła do tragedii... Trochę to przykre, ale sama nie wiem czy powinnam mieć żal do lekarzy w tej ciąży? W sumie teraz wszystko było dobrze i do niczego nie można było się przyczepić. Jedynie można było wprowadzić heparynę w covidzie. Ale skąd można było wiedzieć, że dzieje się coś niedobrego skoro nie było żadnych sygnałów? Skoro Mała ruszała się jak zwykle? Zwykły kaszel, zmęczenie i poty nie są niczym niezwykłym przy infekcji. Znów cholerny pech.
Konkluzja taka, że każda z moich ciąż to inny przypadek, aczkolwiek mam predyspozycje do gorszego funkcjonowania łożyska i w kolejnej ciąży, jeśli taka będzie, konieczne będzie wdrożenie heparyny. I szczególne dbanie o siebie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 17 lutego 2022, 10:06
Gdyby lekarz u której prowadziłam kolejne ciążę dopatrzyła się niewydolności łożyska w pierwszej ciąży, inaczej poprowadziła ciążę z Martynka, prawdopodobnie miałabym ją jeszcze pod sercem... A może byłaby już z nami trochę wcześniej... Ale byłaby z nami.
Ale nie. Lekarze podeszli do sprawy rutynowo, licząc że się uda... Nie udało się... Jestem zła, okrutnie zła, że dwa życia można było uratować. Przynajmniej dwa, bo ile jest takich przypadków jak mój? Gdyby tylko lekarze mieli większą wiedzę lub/i bardziej się przykładali. Gdyby nie traktowali nas jak klientów w sklepie. Do cholery, oni przecież są odpowiedzialni za życie. W moim przypadku są odpowiedzialni za śmierć dwójki moich dzieci! Śmierć, której mogło nie być! Mogło nie być łez, cierpienia, strachu... Gdyby tylko lekarze się przyłożyli... Tak, dziś winie lekarzy za straty. Zaufałam im, a nie powinnam... Jeśli mi cholernie smutno...
Do tego jeszcze jestem zła na moją przyjaciółkę. Kilka dni temu rozmawiałam z nią przez telefon i zeszło na covida, szczepienia i stratę Martynki.
Ja: szczepiąc się, świadomie podjęłabym ryzyko, że szczepionka niekorzystnie wpłynie na ciążę i dziecko
Ona: a nie szczepiąc się świadomie podjęłaś ryzyko zachorowania
Szybko zakończyłam rozmowę. Ale siedzi to we mnie do tej pory. Jak mogła mi coś takiego powiedzieć???? Ciekawe jakby ona była w mojej sytuacji co by zrobiła. Sama się szczepiąc, zdrowa, nie w ciąży, była pełna obaw. A teraz nagle taka mądra się znalazła. Domyślam się że to nie są jej słowa, tylko jej szwagierki, bo dzwoniła do mnie po rozmowie z nią. Wzbiera we mnie złość i chyba jej wygarne! Bo łatwo się mówi jak się nie jest na czyimś miejscu! Wiem, że to się może skończyć obraza, ale już mi to wisi. Niech bardziej uważa na to co myśli, bo bardzo mnie zraniła tymi słowami. Poczułam się jakby potraktowała mnie jakbym to ja była winna śmierci Martynki.
Gdybym od początku wiedziała to co wiem teraz, gdyby lekarz prowadząca ciążę wiedziała w czym tkwi problem, gdyby ciąża była inaczej prowadzona,
pod większą obserwacją pewnie zaszczepilabym się. Ale będąc w tamtym miejscu co wtedy, nie wiedząc nic, nie zdecydowałabym się na kolejna niewiadomą w postaci szczepień.
Dużo gdybania w moim dzisiejszym wpisie, ale tylko to mi pozostało...
Do tego jeszcze ta sytuacja na Ukrainie. Jak jeden szaleniec może zburzyć spokój całego świata? Źle było jak był ustalony ład i pokój na świecie? W Kijowie został też znajomy z pracy, Ukrainiec. Nieszczęśliwy splot zdarzeń sprawił że nie wyleciał do USA do zony i obecnie jest tak, że on w środku wojny, w Kijowie, żona w Stanach, a córka z babcią gdzieś na Ukrainie, próbują dostać się do Polski, żeby stamtąd dziewczynka mogła polecieć do matki. Straszne to. Nawet nie mogę sobie wyobrazić co oni teraz czują. To jakiś kolejny koszmar. Tylko czemu nie mogę się obudzić? Ha! Przecież ja nawet nie mogę zasnąć... Ciągle mam cichą nadzieję, że stanie się cud, Putin opamięta się i uda się zatrzymać ta spiralę przemocy. Ale z każdą minutą coraz mniejszą...
W dzień staram się o tym za bardzo nie myśleć, żyć normalnie ale noc jest bezlitosna...
Od grudnia same nieszczęścia i nie zapowiada się, żeby było lepiej. To wszystko jest takie skomplikowane. W głowie natłok myśli. Strata ciąży, śmierć dwojga bliskich osób (brat dziadka i jego żona, starsze schorowane małżeństwo, byli mi bardzo bliscy, bliżsi niz dziadkowie), kryzys małżeński, problemy "mieszkaniowe" i ogólne poczucie, że nie jestem szczęśliwa, nie tak miało wyglądać moje zycie. A mimo wszystko ciągle myśle o powiększeniu rodziny. Nie teraz, najwczesniej za kilka miesięcy. Ale jednak. Kombinuje kiedy dokładnie zacząć starania, jak przekonać męża. Liczę, że pokonamy kryzys, że poprawimy naszą sytuację mieszkaniową, że sytuacja na świecie się uspokoi. Bez sensu, wiem. Ale jak tu oczyścić umysł??? No jak???
Wiadomość wyedytowana przez autora 28 lutego 2022, 03:03
A do tego nadal myślę o jeszcze jednej próbie. Tak bardzo chciałabym, żeby Dawidek nie był jedynakiem. Ale z drugiej strony to wszystko co dzieje się wokół tak bardzo zniechęca. Czy mam prawo być taką egoistką i myśleć o dawaniu kolejnego życia w tym popieprzonym świecie? Czy takiego życia chcę dla swojego dziecka? Nie. Ale też ciągle myślę, że miała być Martynka. Ciężko mi ubrac w słowa to co myślę...
Pora spróbować zasnąć. Pobudka za 3 godziny.
Oby do lipca, do urlopu.
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 kwietnia 2022, 03:05
Od grudnia mam wrażenie że ciągle choruję i coś mnie boli. Może życie kręci się wokół chorób i lekarzy.
To wymieniam:
- migrena ( standardowo co miesiąc przez kilka dni)
- w środę zrobiła mi się okropna, czerwona i boląca zmiana pod pachą. Wcześniej miałam w tym miejscu niewielką torbiel. Na USG wyszło że to po zapaleniu mieszka włosowego. Przez kilka miesięcy był spokój i nagle takie coś mi wywaliło. huk wie co. Może znów jakieś zapalenie? Internista jak dobrze pójdzie dopiero w poniedziałek. Na razie smaruje maścią z antybiotykiem, ale średnio pomaga.
- jestem notorycznie zmęczona i senna, wypadają mi włosy. Endokrynolog dał skierowanie na badania laboratoryjne i USG tarczycy. Usg słabo, tarczyca znacznie się zmniejszyła, przez 3 lata prawie o połowę. Do tego pojawił się niewielki guzek. Laboratoryjne - w przyszłym tygodniu. Aż się boję co wyjdzie.
A jakby tego było mało, to jeszcze musiałam się dziś skaleczyć i to tak paskudnie głęboko, w palec u ręki więc wiadomo jak to się będzie goić 😒
A no i jeszcze @ przyszła, w samą porę do towarzystwa 🤣
Dobrze jedynie, że dzięki pakietowi medycznemu z pracy i teleporadom, większość wizyt załatwiam bez wychodzenia z domu i z dnia na dzień 👍
Święta spędzimy w szpitalu.
W niedzielę Dawid zaczął trochę gorączkować. We wtorek pediatra zdiagnozował zapalenie uszu. Dostał antybiotyk. W czwartek była już wyraźna poprawa. A w piątek 3 x zwymiotował. Przez cały czas mało jadł i pił, więc pojechaliśmy na nocną pomoc. Ostre zakażenie górnych dróg oddechowych i "jelitowka" jeszcze się przypaletala. Czekam na wynik rentgena płuc. No i zostaliśmy w szpitalu. Przynajmniej na 3 dni.
Masakra. Ile jeszcze nieszczęść nas spotka? Czy nie może być dobrze? Mam już ochotę usiąść i płakać. Codziennie wieczorem kładę się spać z nadzieją, że jutro będzie lepiej. A potem spadają kolejne mniejsze lub większe nieszczęścia. I tak dzień w dzień...
Historie na ovu też nie napawają optymizmem.
Tak czy siak, życzę wszystkim Wesołych Świąt, zdrowych przede wszystkim, bo to najważniejsze.🐣🐣🐣
Nie wiem co mam robić... Zła jestem na los, że jest dla mnie taki okrutny. Że odarł mnie z beztroski i spontaniczności. Że zmusza mnie do podejmowania takich cholernie trudnych decyzji, których większość nie musi podejmować, ba, większości społeczeństwa nawet przez myśl nie przychodzą te myśli i rozterki z którymi ja się borykam. Dziś jestem zła i rozżalona.
Tak bardzo mi przykro…jesteś bardzo dzielna ❤️ Wiem ze nie powinno tak być ale Twoje Aniołki czuwają nad Wami. Ja tez tego nie rozumiem…
Przytulam mocno! 🥺🥺🥺
Serce mi pęka, gdy czytam takie historie. 😔 A Ty jesteś bardzo silna i odważna dzieląc się nią z nami, z doświadczenia wiem, że nie jest to łatwe. Będę tu zaglądać 🍀 i życzę Ci wszystkiego, co najlepsze. 💚 Pozdrawiam.
Nigdy nie zrozumiem niesprawiedliwości losu. Skad to sie bierze, zadaje sobie te same pytania:dlaczego?
Ogromnie mi przykro i współczuję straty dzieci. Ja także nie pojmuje niesprawiedliwości świata. Byłoby o wiele mniej cierpienia ja ziemi, gdyby dzieci mieli ludzie, którzy chcą i będą kochać,dbać o swoje dzieci. Czy uważasz,że śmierć Waszej córki miała związek z zakazeniem korona wirusem? Badaliscie ją? Bałaś się szczepienia w ciąży?
Po części wiem co czujesz...u mnie ta sama diagnoza...Serduszko przestało bić. We wrześniu minął rok a depresja ciągle się za mną ciągnie.
Linka, nie wiem czy covid był przyczyną, mam nadzieję że sekcja zwłok tym razem da odpowiedź o przyczynę. Szczepienia bałam się ze względu na nieznaną przyczynę pierwszej straty, no i jednak nadal nie dość dobrze zbadane szczepionki.
Łzy same kapały po policzku kiedy czytałam ten wpis.. Takie rzeczy nie powinny się dziać, nigdy. Przytulam z całego serca.