X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Ile jeszcze jestem w stanie znieść?
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Ile jeszcze jestem w stanie znieść?
O mnie: Mama, lab manager, żona - właśnie w tej kolejności, ale o tym może później. Mimo promyczka w postaci Synka - nieszczęśliwa i niespełniona jako mama i żona.
Czas starania się o dziecko:
Moja historia: 17 czerwca 2015 - (*) Kacperek 30 TC Wrzesień 2016 - Aniołek 9 tc 7 marca 2019 - Dawidek ❤️ 38 TC - mój Promyczek 16 grudnia 2021 - (*) Martynka 26 tc
Moje emocje: Poczucie ogromnej niesprawiedliwości

13 stycznia 2022, 21:31

Mój koszmar zaczął się 16 czerwca 2015. Wtedy dowiedziałam się, że serduszko mojego Synka nie bije. To była pierwsza ciąża, bezproblemowa, czułam się doskonałe. Pojechałam na zaplanowane USG trzeciego trymestru. 30 tc. I szok. Najgorsze słowa, które usłyszałam w życiu: serduszko nie bije. Najprawdopodobniej jednak Synek zasnął kilka tygodni wcześniej. Ważył jedynie nieco ponad 800 g, 43 cm dlugosci. Hispat wykazał, że narządy wewnętrzne były w stanie zaawansowanej autolizy. Ruchy, które czułam to było raczej przelewanie się ciałka i ruchy jelit. Najpierw niedowierzanie. Niemożliwe. To na pewno pomyłka. Mimo tego jedziemy do domu zapakować torbę do szpitala i udajemy się na ip. Kolejne USG i potwierdzenie. Rozpacz, łzy, szok. Nadal nie wierzę. Kilkukrotnie wzywam lekarza, że czuję ruchy i że to pomyłka. Po 2 kolejnych USG dochodzi do mnie że to jednak prawda. Morze łez. Następnego dnia poród sn. Synek przyszedł na świat 17 czerwca o godz. 9:15. Niestety nie odważyłam się wziąć Malutkiego na ręce, bardzo tego żałuję. Tylko popatrzyliśmy na Niego. Nie kupiłam mu też ubranka, nie byłam na tyle silna, zrobił to mąż ze swoją siostrą. I tego też żałuję każdego dnia. Co ze mnie za matka! Choć czasami myślę, że dzięki temu łatwiej było mi pogodzić się ze stratą. Albo już czas wytlumil wspomnienia, emocje i odczucia. Sama nie wiem... Pożegnanie Kacperka kolejny koszmar. Kolejne łzy, rozpacz, do tego tłum ludzi. Śmiechy, buziaki na powitanie, żarty. Farsa. Niektórzy totalnie nietaktowni. Jedni przyjechali z 3 małych dzieci. Cała rodzinka ubrana jak na spacer po parku w ciepły letni dzień. Potem "stypa" w domu. Kolejna pomyłka. Rozmowy jak na zwykłym spotkaniu, znów śmiechy, żarty. I ja, latająca pomiędzy kuchnią i gośćmi, robiąca dobrą minę do złej gry. Do tej pory zastanawiam się czemu się na to zgodziłam. Tak to się po prostu potoczyło, chyba nikt do końca nie zdawał sobie sprawy jak się zachować i co zrobić i wyszło jak wyszło.

Kolejne tygodnie, miesiące to ciągle łzy, pytania dlaczego??? I szukanie odpowiedzi na nie. Niestety nie znalazłam tych odpowiedzi. Synek "zdrowy", rodzice przebadani wzdłuż i wszerz i wszystko ok. I poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Los jest okrutny i cholernie sobie z nas zadrwił. O tyle dobrze, że w zasadzie nie byliśmy jeszcze przygotowani na pojawienie się Synka, mieliśmy tylko kilka ubranek.

Kolejna ciąża rok później. Niestety znów niepowodzenie, 9 tc, serduszko w ogóle się nie wykształciło. Znów ból, łzy, rozczarowanie, poczucie niesprawiedliwości.

Teraz trochę szczęścia. Trzecia ciąża donoszona! Trochę stresu było, skracająca się szyjka, pod koniec infekcja z kaszlem i wymiotami, psychika - wiadomo, ciągły strach o Maluszka. Ale udało się! Wspaniały Synek, Dawidek ❤️urodzony 7 marca 2019, właśnie chrapie obok mnie 🙂

No i rok 2021... W lipcu dowiaduje się, że jestem w ciąży. Nie planowałam. Że tak powiem, Mąż zdecydowal. Nie pytał, poszedł na żywioł. Najpierw złość na Męża i strach. Nie jesteśmy gotowi, nie mamy odpowiednich warunków mieszkaniowych, Dawid jest za mały żebym sama sobie z nim poradziła przy ciąży leżącej. Pandemia. Nie jestem gotowa zdrowotnie, nie mam żadnych badań, nie zdążyłam się zaszczepić na covid, powrót silnej alergii, we wrześniu miałam rozpocząć odczulanie. Kolejne tygodnie oswajają mnie z sytuacją. Badania wychodzą dobrze, Malutka rozwija się książkowo. Ja czuje się fatalnie, mdłości 24h z czego niezmiernie cieszy się moja lekarz, nie mogę funkcjonować, a tu jednak trzeba, 2-latek nie zna litości. Od czwartego miesiąca ciut lepiej, mdłości ustąpiły, szyjka raz się skraca, raz wydłuża, strach o maleństwo w każdej minucie. Na szczęście dość wcześnie zaczęła dawać o sobie znać. Najpierw delikatne łaskotanie, potem już wyraźne kopniaki. Oczywiście czas pomiędzy aktywnością Malutkiej, to ciągły strach. Czy tylko śpi, czy to już koniec? Zwłaszcza, że nie mogłam już oszczędzać się tak jak w poprzedniej ciąży. Mało odpoczynku, ciągle schylanie się, kucanie, zabawa z Dawidem na podłodze, sprzątanie resztek po każdym posiłku Dawida na kolanach. Nic dobrego dla szyjki. Ale jakoś się trzyma, nie mam zalecenia leżenia. Jest dobrze. Połówkowe robione 2 razy, obydwa wyniki bardzo dobre, tylko za pierwszym razem Dzidzia źle się ułożyła, ja mocno zestresowana i ciężko było sprawdzic serduszko. Druga wizyta 2 tygodnie później pozwoliła już wszystko dokładnie obejrzeć. Wszystko idealnie. Uwierzyłam, że będzie dobrze. Już poprzednia udana ciąża dała mi duże nadzieje że tym razem tez się uda. Wyniki moje idealne, Młoda rozwija się książkowo. Musi być dobrze. Ale nie było... Przyszedł grudzień. Mąż gorzej się czuł, przeziębienie, ale jakieś dziwne. Poszedł do lekarza, skierowanie na covid. Pozytywny. Następnego dnia ja i Dawid na test. Też pozytywny. Czuje się dobrze, nie mam nawet najmniejszego kataru. Malutka daje o sobie znać regularnie. Kilka dni później i mnie dopadają objawy, nic strasznego, wieczorem opadam z sił, w nocy strasznie się pocę. Kolejne dni dochodzi ból całego ciała, nie jakiś mocny, tylko taki dziwny, jakby całe ciało było nadwrażliwe, nawet ubrania mi przeszkadzały i kaszel. Dość uporczywy, bo doszły problemy z nietrzymaniem moczu, ale też nic niepokojącego, żadnych duszności. Saturacja ok. Młoda rusza się jak zwykle. 14 grudnia we wtorek ok. 15-tej przykładam rękę do brzucha i dostaje ostatniego kopniaka. Głaszcze się po brzuchu i mówię do Małej: trzymaj się tam Malutka, damy radę. Czekamy na Ciebie. I to koniec... Więcej już nic nie poczułam....Wieczorem cisza. Ale jeszcze nie panikuję. Brzuch mam już obolały od kaszlu, łożysko jest na przedniej ścianie, Mała pewnie się odwróciła. Noc jednak nieprzespana, czekam... Nad ranem zapisuje się na wizytę następnego dnia, a w zasadzie to już tego samego. Od rana coraz większy niepokój, bo nadal cisza. Nerwy, kłótnie z M. o głupoty. Jeszcze większe nerwy. Mówię mu, że mam złe przeczucia. Oczywiście uspokaja, ale bez przekonania. Jadę na wizytę. W poczekalni wydaje mi się, że czuję jakiś ruch, nie kopniak, ale ruch. Zapala się iskierka nadziei. Lekarka, nie moja prowadząca, mówi że to nie czas na wizytę, nie czas na usg. Ale po sprawdzeniu w karcie ciąży mojej historii wykonuje badanie. Widzę że jest źle, nie musi nic mówić. Ale póki nie usłyszę ta iskierka nadziei dalej się tli, przecież ja się nie znam. Wreszcie padają te straszne słowa: przykro mi, nie widzę czynności serca. Przyjmuję to spokojniej, dzwonie do M., nie płaczę, nawet wracam sama autem do domu 35 km. Nadal miesza się we mnie uczucie rozpaczy i niedowierzania. Nadal czekam na kopniaki, stojąc w korku. Nic się nie dzieje. Dojeżdżam do domu. Pakuję Młodego i wieziemy Go do babci. Pierwszy raz zostanie bez nas na kilka dni. Stresuję się bardziej od niego, zupełnie niepotrzebnie, bo sam pakuje rzeczy do torby i jest bardzo zadowolony, wcale nie płacze i spędza pełne przygód dni z babcią.

W tym czasie ja jadę kolejny raz urodzić Aniołka. Jestem przerażona, boję się bólu, nie wiadomo czy M. będzie mógł z nami być. A jednocześnie nadal mam nadzieję że to pomyłka, urodzę, a Ona zacznie płakać, będzie żyła. Niestety, cuda się nie zdarzają. Wpuścili Męża. Rodzę. 16 grudnia 2021 o godz. 14:14 rodzi się Martynka. Cisza. Zamiast łez szczęścia są łzy rozpaczy i bólu nie do opisania. Czemu??? Czemu znowu to się stało???? Czym ta kruszynka zawiniła? Patrzę na nią, jest śliczna. Waży 785 g, 39 cm długości. Usypiają mnie do zabiegu. Po przebudzeniu koszmar trwa. Tracę dużo krwi, usypiają mnie po raz drugi. W sumie nie wiem czemu. Nadal mocno krwawię. Kładą mi Malutką na piersi. Jest taka drobna, ale poza tym niczym nie różni się od noworodka, jest cieplutka, jedno oczko ma lekko otwarte. Patrzy nim na swojego Tatę. Łzy lecą ciurkiem, położna płacze razem z nami. Przytulam ją, głaszcze po policzku i ramionku. I nadal czekam na cud. Czekam aż zacznie się wiercić i krzyczeć. Przez kolejne godziny nic się nie dzieje. Cudów nie ma. Położne zakładają Martynce śliczną dziergana czapeczkę. A nam wręczają woreczek z dzierganym motylkiem i kwiatkiem i karteczka z wierszykiem. Jedyna pamiatka po naszej kochanej Córeczce. Ta pamiątka jest ze mną przez cały pobyt w szpitalu. Glaskam woreczek i czuję jakbym głaskała Martynke, ale jej już nie ma... Została sama... Taka malutka i bezbronna, śliczna. I znów pytanie. Czemu??? Słowa że Bóg tak chciał nie przekonują mnie. Boga nie ma. Gdyby był i był tak dobry jak go opisują nie zadawał by nam tyle bólu. Bo to gorszy ból niż najgorsze tortury fizyczne. Nie do opisania, tylko Mamy, które też przez to przeszły, wiedzą jak to jest. Nie jestem idealna, mój mąż tym bardziej (zwłaszcza dziś, kiedy to mamy mega kryzys), ale kochamy naszą Córeczkę nade wszystko. Nie bylibyśmy idealnymi rodzicami, ale byłaby kochana i wypieszczona, jak Dawidek, miłości starczyłoby dla wszystkich. Czemu kobiety, które piją, palą w ciąży, nie dbają o siebie i dziecko rodzą zdrowe dzieci? Czemu kobiety które nie chcą swoich dzieci rodzą je, żeby je oddać lub zostawić na śmietniku na pastwę losu? Czemu kobiety które nie kochają swoich dzieci rodzą je, żeby się potem nad nimi znęcać i sprawiać im ból, czasem nawet doprowadzając do ich śmierci po tygodniach czy miesiącach cierpienia? Nigdy tego nie zrozumiem!!! Życie jest tak cholernie niesprawiedliwe!!! A los cholernie ślepy!!! Czemu trafia w kobiety, rodziny które chcą, kochają i dbają od samego początku??? Które dałyby temu dziecku miłość i ciepło?

Wiadomość wyedytowana przez autora 13 stycznia 2022, 22:55

18 stycznia 2022, 22:36

Wspomnień ciąg dalszy ... Kolejne dni przepełnione są żalem, smutkiem i ogromną ilością łez. Tym razem sama biorę udział we wszystkich formalnościach związanych z pożegnaniem Malutkiej, jadę z Mężem kupić ubranko. Powinno być do chrztu... Jest do trumienki... Śliczna, skromna sukieneczka, ciepła (w końcu to grudzień) i milusia w dotyku. W niedzielę, odbieramy Dawidka od mamy. Trochę się stęsknił, ale nawet sobie nie zdawałam jaki to już duży i dzielny chłopiec. Mój Mały twardziel! Kolejne dni to dalej formalności i przygotowania do Świąt. Dziwne, nie cieszy mnie ubieranie choinki ani dekorowanie domu, ale uczestniczę w tych przygotowaniach dla Synka i Męża. Dla Synka to pierwsze takie bardziej świadome Święta, dla Męża wydaje mi się, że są odskocznią i skupienie się na tych przygotowaniach pozwala mu się jakoś trzymać, nie chcę im tego psuć. Ciałem obecna, duchem i myślami zupełnie gdzie indziej. Kolędy, które do tej pory bardzo lubiłam i z chęcią nuciłam teraz wywołują we mnie potok łez. Oj nie jest to łatwy czas. I tak to się wszystko miesza. Ogromna tragedia i ból z codziennością i radosnymi (choć nie dla mnie) Świętami. Nie tak to miało wyglądać. Święta przebiegają w miarę normalnie. Udaje mi się zachowywać 'jak przystało' i nie psuć nikomu humoru. Myślami jednak nadal jestem daleko stąd...

Pożegnanie Martynki odbywa się już po Świętach. Jestesmy tylko we dwoje z Mężem. Tak jest lepiej. Widok trumienki z moją Córeczką sprawia że znów się rozklejam i rozpadam na kawałki. Długo stoimy w ciszy i zamyśleniu. Każde zatopione w swoich myślach. Nie mogę w to uwierzyć, że tak potoczył się nasz los... To takie niesprawiedliwe!!!!

Nijgorszy jest Sylwester. O północy gdy wszyscy świętują i cieszą się, dla mnie każdy huk fajerwerków to kolejny napływ łez. W tym momencie już nie jestem z stanie udawać że się trzymam. Nie cieszymy się, nie świętujemy. Kupiłam szampana i nawet włożyłam do lodówki, żeby się schłodził, ale jak pomyślałam że mam wznieść toast to jakoś nie mogłam. Za co? Za to, że los tak nas pokarał? Że zostaliśmy brutalnie i w jednak chwili pozbawieni planów i marzeń? Za to że zabrał naszą malutka i niewinną Dziewczynkę, której nawet nie było dane nas poznać? Która nie dostała szansy, żeby bawić się, uczyć, cieszyć, smucić, kochać i być kochaną, która nie dostała szansy na zycie... Mąż poszedł dotrzymać towarzystwa psom, ale podejrzewam, że dla niego był to równie trudny moment.

20 stycznia 2022, 21:45

Dzisiejszy wpis chciałabym poświęcić opiece okołoporodowej w tych trudnych sytuacjach jakie mnie spotkały. Często słyszy się, że ta opieka jest fatalna, zero wsparcia ze strony personelu a kobiety leżą na sali razem z Młodymi, szczęśliwymi Mamami i ich dziećmi.

Ja miałam ogromne szczęście. Za każdym razem byłam traktowana z ogromną empatią i wyczuciem. Leżałam na ginekologii. 2 przypadki utraty późnej ciąży sama w sali, natomiast poronienie w pierwszym trymestrze - w sali z dwoma innymi kobietami w tej samej sytuacji. W 2015 roku mąż mógł byc ze mną w szpitalu caly czas, od momentu przyjęcia do wypisu. Położne dały mu nawet łóżko, poduszkę i koc na noc. Teraz w dobie covida mógł byc jedynie w trakcie porodu i kilka godzin po, a w zasadzie do końca dnia. Nikt go nie wyganiał ani nawet czegoś takiego nie sugerował. Sami uznaliśmy, że na noc wróci już do domu. Położne i lekarze byli bardzo taktowni i wyrozumiali. Kilkukrotnie proponowano mi psychologa, ale nie było to nachalne. Tym razem nawet z jednym porozmawiałam, ale w sumie Pani tylko mnie wysłuchała.

O położnych to mogłabym napisać pieśń pochwalną gdybym tylko umiała. Naprawdę Anioły🙂 o nic nie pytały, nie były natrętne, ale jak wchodziły i widziały mnie zapłakaną bądź rozklejalam się przy nich to siadały przy mnie i łapały za rękę. Powtarzały, że jeśli chcę to mogą ze mną posiedzieć, mogę się wypłakać lub wygadać. A wychodząc zawsze zapewniały, że są obok i że przycisk wezwania jest do użycia nie tylko gdy poczuje się fizycznie gorzej, ale również psychicznie. Naprawdę, nie mam się do czego przyczepić, opiekę zawsze miałam wspaniałą. Teraz, przy tych wszystkich ograniczeniach to naprawdę ważne. Położne jak tylko mogły starały się rekompensować brak bliskiej osoby.

Jeden lekarz powiedział mi też, prócz suchara 😅, że jest świadomy jak ogromna strata mnie spotkała, ale też żebym w gorszych momentach pomyślała, że są gorsze tragedie. Np jak przyjeżdża kobieta do porodu, ze sobą ma 2 torby, jedna dla Maluszka, Mąż czeka w pogotowiu żeby robić zdjęcia i nagrywać filmiki. Są w doskonałych humorach, cieszą się i nagle, w sekundę, ich życie zmienia się o 180 st. Zostają sami. Torba dla Maluszka nieruszona, a w domu czeka gotowa cała wyprawka. Może ktoś by się za takie słowa obruszyl, ale ja akurat zgodzę się z tymi słowami. Nie to żeby mi one szczególnie pomogły i podniosły na duchu. Ale dla mnie to fakt, taka sytuacja przy samym porodzie jest jeszcze gorsza.

Wracając do tematu, również samo wywoływanie porodu i poród odbywały się zawsze godnie, ale jednocześnie też tak, aby trwało to możliwie nakrocej i z jak najmniejszą ilością bólu. Po porodzie położne obchodzily się z Maleństwem bardzo delikatnie, jak z noworodkiem. Zawsze byliśmy pytani czy chcemy przytulić dziecko, czy chcemy zostać sami. I byliśmy z Dziećmi tak długo jak tego chcieliśmy i potrzebowaliśmy, nikt nas nie poganiał, nigdy nie odczułam presji, że już ustawia się kolejka innych kobiet do porodu
Chyba naprawdę miałam ogromne szczęście w tym całym nieszczęściu.
Niewyobrażalne jest dla mnie to co czytam na tym portalu, że kobiety rodzą po kilka dni, dostają nerkę i na tą nerkę rodzą swoje Dziecko, w samotności, w toalecie! Na samą myśl łzy cisną się do oczu. A na usta same przekleństwa. To zwyczajnie nieludzkie!!! A potem jeszcze muszą walczyć o to, żeby swoje Dziecko chociażby zobaczyć czy przytulić chwilkę.

Ps. Rodziłam w Warszawie, w MSWiA oraz IMID.

Wiadomość wyedytowana przez autora 20 stycznia 2022, 23:12

24 stycznia 2022, 16:15

Ostatnio jest mi ciężko. Nie potrafię się cieszyć i śmiać, staram się jak moge, ale chyba ostatnio nie bardzo mi to wychodzi. Ciągle myślę o tym, że powinnam teraz szykować wyprawkę, prać, prasować i przygotowywać Dawida na pojawienie się siostrzyczki. Zamiast tego wybieram znicze i szukam figurki Aniołka (na razie bezskutecznie). Dodatkowo Dawid ma ciężki czas teraz, dziś poranne rytuały zajęły nam 1,5 godziny, oczywiście przy akompaniamencie krzyków i płaczu. Atmosfera w domu jest wyjątkowo ciężka. Z Mężem też jakoś ciężko nam się dogadać. No i milion innych mniejszych bądź większych problemow. No wszystko, po prostu wszystko idzie jak po grudzie... Za dużo tego jak na mnie jedną. Zawsze byłam silna ale tym razem już nie daje rady. Nie mam apetytu, rano zmuszam się do wstania z łóżka, a w nocy nie mogę spać.

Liczę na to, że w środę Dawid pójdzie wreszcie do żłobka i uda mi się w końcu dotrzeć na wizyty lekarskie. Do tej pory jeszcze nie byłam u swojej ginekolog prowadzącej po porodzie. Nie mam wyników hispatu, sekcji zwłok Malutkiej, planu co dalej. A zaczynam myśleć o kolejnej próbie. Rozum podpowiada nie, ale serce bardzo chce jeszcze raz zaopiekować się Maluszkiem i dać Dawidowi rodzeństwo. Znając mnie wygra serce 😉 i do tego czasu chciałabym mieć już wszystkie badania zrobione. A póki co stoję w miejscu.

29 stycznia 2022, 09:29

Mam dziś fatalny dzień. Znów. Mam wrażenie że to już stan permanentny. Czemu mnie to wszystko spotyka? Serio, nie jestem taka silna, nie udźwignę już więcej.
Zaczęło się chyba od pierwszego przytulania❤️ od dawna. było cudownie, ale po naszły mnie wyrzuty sumienia, jakbym zdradzała córeczkę. Jednak jeszcze za wczesnie. Zaczęłam cichutko płakać. Mąż objął mnie, powiedzial: nie płacz i zasnął. I tyle by było z jego wsparcia. Potem Młody obudził się w nocy z płaczem, próbowałam go uspokoić i przytulic tonie uderzyl. Przeniosłam się na jego łóżko, bo już nie daje rady. Kolejna noc zarwana. A miałam takie plany. Mialam wstać z samego rana, pójść na zakupy. Później miałam robic pizze. A od rana znów płaczę, bo Dawid jest zadowolony. Głupie, prawda? Ale przykro mi, że jak Mąż się nim zajmuje to jest wesoły, wyluzowany i w ogóle nie płacze, a ja codziennie od samego rana, tylko otworzy oczy słucham krzyków i płaczów i każda czynność to walka. Czuje się beznadziejną matką. Nie potrafię zapewnić bezpieczeństwa dzieciom nawet jak są jeszcze w brzuchu. A to, które jakimś cudem przerwało i wyszło na świat nie jest ze mną szczęśliwe. Wiem, że to głupie i nie powinnam tak myśleć, ale niestety tak jest.
Więc zalewam się łzami a Mąż jeszcze mi dowala powtarzając tylko: nie płacz i nie wymyślaj, i jak zwykle, ostatecznie to on jest obrażony i pokrzywdzony... Super wsparcie, co? Teraz poszedł z Młodym do teściowej. Wrócił po chwili sam, myślałam że będzie chciał na spokojnie pogadać, a jak tylko zaczęły lecieć mi łzy to znów się zdenerwował i poszedł sobie. No po prostu rewelacja. I znów muszę sobie radzić sama.

Chciałam pójść do psychologa, nawet się zapisałam. Po czym dostałam telefon, że termin nieaktualny i na razie nie ma innego. Nawet to mi nie wychodzi.

Zapetlam się, wiem że to bez sensu, że powinnam wziąć się w garść, uśmiechnąć i zrobić to co zaplanowałam, ale już tak bardzo brakuje mi sił.

29 stycznia 2022, 19:20

Nie jest lepiej, jest gorzej. Nie potrafimy się dogadać. Jestem wrakiem człowieka, potrzebuję wsparcia od osoby która miała być mi najbliższa. I tego wsparcia nie otrzymuję, gorzej dostaję tylko pretensje i zwracanie uwagi, że wszystko robię źle. Mam już tego dosyć. Jedyne wyjście jakie widzę to rozwód. Tylko czemu nie potrafię się na niego zdecydować? Jak byłam w ciąży z Martynka to w chwilach złości mówiłam sobie, że jeśli stracę tę ciążę to odejdę. Może taki właśnie jest sens i cel tej straty? Tylko dlaczego nie potrafię odejść? Już nie wiem co robić. Wiem, że tak się nie da żyć. Miał być pamiętnik o staraniach a jest o problemach małżeńskich. Siedzę w samochodzie i ryczę. Ostatnio nic nie robię tylko ryczę. M właśnie napisał mi smsa: wiesz że nienawidzę płaczu, a dziś z Dawidem dajecie na zmianę, nie daje rady. Tylko, że on nigdy nie daje rady. Jeszcze nigdy moje łzy nie zostały przez niego ukojone. Zawsze tllylko słyszę że przesadzam i wymyślam i że on nienawidzi łez. Ja też nienawidzę jak przeklina, ale jak jest zdenerwowany to nic nie mówię. Czemu on nie pozwala mi płakać jeśli ja właśnie tego potrzebuję i dobrze o tym wie? Jeszcze mi powiedział że on się dziś Dawidem zajmował cały dzień bo ja "cierpiałam na depresję". Ja pierdole takie życie z nim, nie mogę mieć gorszego dnia, nie mogę na nikogo burknac, wszystko co zrobię lub powiem to źle. Ehh, mam tego wszystkiego dość!!! Jest tragicznie, nigdy jeszcze nie czułam się tak źle

29 stycznia 2022, 19:21

Czemu los mnie tak karze? Czym sobie na to zasłużyłam???

30 stycznia 2022, 01:32

Dziewczyny, dziękuję Wam za ciepłe słowa i rady. Rady są bardzo cenne, niestety w przypadku mojego męża nieskuteczne. To jest bardzo ciężki przypadek. Próbowałam już tysiące razy. Mówiłam o swoich potrzebach jak mam gorsze dni, jasno jak krowie na rowie, dosadnie, co ma zrobić, co powiedzieć, co mi pomoże. Niestety, jak grochem o ścianę, bo on "nienawidzi łez i nic na to nie poradzi". Rozumiem, że jemu też jest ciężko, że chyba najchętniej wypadłby te wszystkie złe chwile z pamięci. Ale czemu do jasnej ciasnej, ja mam ciągle tłumić swoje emocje? Potrzebuję jego wsparcia. W końcu jest moim mężem, myślałam że najbliższą mi osobą, ale teraz już sama nie wiem. Po nietlumionym płaczu w aucie, pojechałam do przyjaciółki, trochę jej się wyzalilam, trochę popłakałam i resztę wieczoru spędziłyśmy już bardziej na luzie. Nawet się śmiałam. Powiedziałam o tym mężowi, że właśnie tego potrzebuję, że te łzy są tylko przez chwilę, jak już uwolnie emocje to jestem spokojniejsza, jeszcze trochę się pozale i możemy pomału kierować rozmowę na inne tory, a on dalej swoje, że nie znosi łez, taki jest, był i będzie. I weź tu z takim gadaj.

Psychologa też już przerabialiśmy. Nie byliśmy, ale wielokrotnie próbowałam namówić męża na terapię. Niestety bez skutku, on uważa że tylko ja potrzebuję pomocy. On nie, bo on nie płacze. Takie to myślenie...

A że ja potrzebuję psychologa to wiem. Wiem, że już coraz gorzej sobie radzę, w tych momentach zwątpienia czy bezsilności zaczynam tracić kontrolę nad emocjami. Od poniedziałku zaczynam intensywne poszukiwania fachowej pomocy. Trzymajcie kciuki 🤞

2 lutego 2022, 07:30

Wczoraj był względnie dobry dzień. Co prawda Empik foto wystawiał moją cierpliwość na ogromną próbę. Ostatecznie jednak zamówiłam kalendarze na Dzień Babci i Dziadka 😁 wiem, wiem, już trochę po terminie, ale u nas to jakby tradycja.
Spotkałam się też z przyjaciółką, spędziłyśmy naprawdę miły wieczór. Wykorzystała mnie do farbowania włosów i upieklysmy chałkę. Pierwszy raz od długiego czasu nie płakałam i nie narzekałam w trakcie naszego spotkania. No i wreszcie spotkaliśmy się jak ludzie, w domu, bo ostatnio nasze schadzki odbywały się w samochodzie. Jedyne miejsce gdzie mogliśmy być same i pogadać szczerze.

Ze spraw medycznych, że tak to nazwę, właśnie siedzę w poczekalni po odbiór wyników hispat. Trochę się stresuję, nie wiem czego się spodziewać, i nie wiem czego oczekuję. Kilka dni wcześniej zrobiłam badania krwi, są ok, jedynie płytki krwi lekko podniesione, ale może to jeszcze po porodzie. W przyszłym tygodniu mają być jeszcze wyniki sekcji zwłok Malutkiej. Jak już będę miała komplet wyników to biegnę do mojej ginekolog, zleci badania.
Skontaktowałam się też z psychologiem z Fundacji Ernesta. Rozmawiałam na czacie. Pani zwróciła mi uwagę na jedną rzecz, muszę postarać się rozmawiam z Mężem w inny sposób, podała mi przykład, wiem już o co chodzi. Spróbuję. Na razie jeszcze nie miałam okazji. Między nami jest względny spokój. Poza tym mialam wrażenie, że pisała takie wyuczone formułki. No i to że zakończylysmy rozmowę i nie wiem jak ją dalej kontynuować. Coś mnie oderwało od rozmowy i zakończyłam ją nagle. Nie dowiedziałam się również czy jest możliwość zapisania się na terapię itp. Ale nic, w najbliższych dniach się tym zajmę.
Cdn.

Wiadomość wyedytowana przez autora 2 lutego 2022, 07:43

2 lutego 2022, 19:38

Jednak covid... Hispat wykazał, że łożysko z rozległym stanem zapalnym, i inne, których nie potrafię powtórzyć, wskazujące na infekcję... Czyli w moim przypadku covid... Skubaniec upatrzył sobie akurat łożysko. Nie mógł mi paść na węch i smak??? Mam skrajne myśli. Z jednej strony dobrze wiedzieć co było przyczyną, z drugie cholerny pech. Podły los. Znów w głowie tylko jedno pytanie: czemu??? Dlaczego akurat ja? Dlaczego w tamtym momencie? Dlaczego najbardziej ucierpiało łożysko? I skrajne emocje. Jestem zła na siebie, bo mogłam zgłosić się do szpitala jak tylko zaczęłam mieć jakiekolwiek objawy. Jestem zła na Męża, bo on mnie w to wpakował, kiedy jeszcze nie byłam gotowa, bo to on przywlókł wirusa do domu. Zła na lekarkę, bo nie skierowała mnie do szpitala, choć wiedziała o pozytywnym teście. I zła na los! Ten cholerny los! Czemu mnie tak karze? A w zasadzie to nas, bo przez to wszystko cierpi cała nasza trójka...

10 lutego 2022, 23:44

Ostatnie kilka dni są lepsze. Paradoksalnie pomogło mi to, że zdałam sobie sprawę że z Dawidkiem jest gorzej. Że On też cierpi w tej całej sytuacji i to przeze mnie. Nie zdaje sobie sprawy z utraty siostrzyczki ale odczuwa bardzo mój nastrój. W jednej chwili wzięłam się w garść i powiedziałam sobie: dość użalania się. To nic nie zmieni. I od tamtego momentu jestem (przynajmniej przy Dawidzie) dawną sobą. Uśmiechniętą, pewną siebie i pełną energii. Śpiewam, tańczę, wygłupiam się. Nie pozwalam sobie przy nim na zadumę czy łzy. I to działa. Dawid jest bardziej radosny, spokojny, przestał budzic się w nocy z płaczem. Ja nadal myślę o moich niebiańskich dzieciach, nadal tęsknię i płaczę nocami, nadal zadaje sobie pytanie dlaczego. Ale za dnia jestem silna i taką chcę być. Trzymajcie proszę za mnie kciuki 🤞

Wczoraj byłam u swojej ginekolog z wynikami hispat. Covid nie pomógł, ale musi być też inna przyczyna. Wiele dziewczyn choruje czy chorowalo gorzej ode mnie, a jednak nic się nie działo. Zresztą rzadko, naprawdę rzadko zdarza się, żeby dziecko umarło na pstryknięcie palcami. Zwykle jest to proces, który trwa kilka tygodni, pogarszają się wyniki w USG, dziecko gorzej przyrasta, jest czas na reakcję. U mnie nic takiego nie miało miejsca. Martynka do końca była aktywna, waga też odpowiadała wiekowi ciąży. Żałuję, że nie zdecydowałam się na badania genetyczne. Ale jakoś wtedy w ogóle nie widziałam takiej potrzeby. Byłam przekonana, że nie będę więcej starała się o dziecko. Dziś już wiem, że będę. Jeszcze jeden raz, ostatni. Bardzo chce, żeby Dawid miał rodzeństwo. Niestety moja lekarz nie bardzo ma pomysł co dalej. Ma się skonsultować i odezwać. Szczerze, jestem trochę rozczarowana. Chyba mój przypadek ją przerasta. Wyszłam od niej z niczym, dodatkowo z wrażeniem że wiem więcej od niej, lub co gorsza, że ona coś wie, że coś zostało niedopatrzone i to ukrywa. W przyszłym tygodniu jestem umówiona do innej doktor na konsultację, a w marcu na jeszcze kolejną. Mam nadzieję, że wniosą one więcej.

Wiadomość wyedytowana przez autora 10 lutego 2022, 23:48

14 lutego 2022, 12:24

Dziś Walentynki, a u mnie mało walentynkowy nastrój... Młody dał w palnik od samego rana. Straszne, ale cieszyłam się że idzie do żłobka, że wreszcie chwila ciszy będzie i jednocześnie współczułam opiekunkom. Nie dzwonią, więc mam nadzieję że jakoś się dogadali. Brak mi już pomysłów jak załagodzić sytuację. Bo ciągle ustępowanie i spełnianie zachcianek Księcia to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Tłumaczenie, przytulanie i uspokajanie daje odwrotny efekt. 🤷‍♀️Wracam do domu a tu też nieciekawie, problemy z babcią Męża, która z nami mieszka. Szkoda gadać. W skrócie: złośliwość ludzka nie zna granic.

Moja gin się nie odezwała, a miała zlecić dodatkowe badania. Jestem rozczarowana. Szukam kolejnego lekarza. Choć decyzja o kolejnej ciąży nie będzie taka prosta. Mąż na chwilę obecną na pewno nie chce, jego przerasta już to z czym mierzymy się obecnie. Zobaczymy co będzie za kilka miesięcy. Zdecydowanie potrzebujemy odpoczynku, zwłaszcza psychicznego, i więcej pozytywów w naszym życiu. Na razie jednak musi nam wystarczyć piękna pogoda za oknem i uśmiech Dawidka w przerwach między histeriami 🙂

17 lutego 2022, 10:03

Dwa dni temu byłam na konsultacji u prof. Bomby. Profesor bardzo rzeczowa, konkretna ale też miła. No i dowiedziałam się bardzo ważnych rzeczy.
Pierwsza ciąża- podejrzewa niewydolność łożyska i hipotrofie płodu. Kacperek w dniu porodu ważył znacznie mniej niż powinien i dlatego też słabiej odczuwałam ruchy dziecka i nie byłam ich pewna przez całą ciążę. Ale to co ewidentnie świadczy o zaniedbaniach to wynik USG połówkowego. Termin porodu wyznaczony z tego USG był przesunięty o tydzień w stosunku do tego wyznaczonego na USG w 13 tygodniu i z ostatniej miesiączki. I tu już lekarz wykonujący badanie powinien zwrócić na to uwagę i zalecić wnikliwą obserwację. Niestety nie zrobił tego ani on, ani lekarz prowadzący ciążę...
Druga ciąża - prawdopodobnie genetyka, zwykły przypadek.
Trzecia ciąża - cud 🥰 a tak serio to na pewno miałam trochę szczęścia, na pewno acard pomógł, nie miałam żadnych poważnych infekcji. Łożysko dało radę, bo miało sprzyjające warunki. Ale waga urodzeniowa Dawidka 3020g, nie jest jakaś powalajaca, więc tu też zwróciła uwagę na łożysko.
No i czwarta ciąża - gdyby nie covid pewnie też wszystko byłoby dobrze. Bo Martynka rosla pięknie do samego końca i do ostatnich dni mocno kopała. Niestety wirus zaatakował łożysko i wszystko się posypało. Może podanie heparyny po uzyskaniu pozytywnego wyniku uratowało by sytuację. Profesor już teraz tak robi. Wcześniej wystarczał accard. Wirus jednak mutuje, wszystko jest nowe i nieznane jeszcze. Trafiło akurat na mnie 😥 może gdybym wcześniej trafiła do tego lekarza, wiedziała bym to co wiem teraz byłoby inaczej. Może udałoby się uratować Martynke.Może teraz pralabym i prasowała jej ubranka i pakowała torbę do szpitala.
Niestety, znów niewiedza lekarzy doprowadziła do tragedii... Trochę to przykre, ale sama nie wiem czy powinnam mieć żal do lekarzy w tej ciąży? W sumie teraz wszystko było dobrze i do niczego nie można było się przyczepić. Jedynie można było wprowadzić heparynę w covidzie. Ale skąd można było wiedzieć, że dzieje się coś niedobrego skoro nie było żadnych sygnałów? Skoro Mała ruszała się jak zwykle? Zwykły kaszel, zmęczenie i poty nie są niczym niezwykłym przy infekcji. Znów cholerny pech.
Konkluzja taka, że każda z moich ciąż to inny przypadek, aczkolwiek mam predyspozycje do gorszego funkcjonowania łożyska i w kolejnej ciąży, jeśli taka będzie, konieczne będzie wdrożenie heparyny. I szczególne dbanie o siebie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 17 lutego 2022, 10:06

21 lutego 2022, 11:16

Wiedzą, która teraz mam, o niewydolności łożyska, nie daje mi spokoju. Siedzę i myślę i myślę... I dziś przeważa we mnie uczucie złości. Bo moje dzieci mogły być ze mną, gdybym tylko trafiła na dobrych lekarzy. Gdyby w ciąży z Kacperkiem lekarz wykonujący USG połówkowe zauważył spowolnienie, gdyby lekarz prowadzący na to spojrzał... Gdyby tylko coś z tym zrobili, miałabym teraz ucznia w domu... A tak pozostają łzy i żal...
Gdyby lekarz u której prowadziłam kolejne ciążę dopatrzyła się niewydolności łożyska w pierwszej ciąży, inaczej poprowadziła ciążę z Martynka, prawdopodobnie miałabym ją jeszcze pod sercem... A może byłaby już z nami trochę wcześniej... Ale byłaby z nami.

Ale nie. Lekarze podeszli do sprawy rutynowo, licząc że się uda... Nie udało się... Jestem zła, okrutnie zła, że dwa życia można było uratować. Przynajmniej dwa, bo ile jest takich przypadków jak mój? Gdyby tylko lekarze mieli większą wiedzę lub/i bardziej się przykładali. Gdyby nie traktowali nas jak klientów w sklepie. Do cholery, oni przecież są odpowiedzialni za życie. W moim przypadku są odpowiedzialni za śmierć dwójki moich dzieci! Śmierć, której mogło nie być! Mogło nie być łez, cierpienia, strachu... Gdyby tylko lekarze się przyłożyli... Tak, dziś winie lekarzy za straty. Zaufałam im, a nie powinnam... Jeśli mi cholernie smutno...

Do tego jeszcze jestem zła na moją przyjaciółkę. Kilka dni temu rozmawiałam z nią przez telefon i zeszło na covida, szczepienia i stratę Martynki.
Ja: szczepiąc się, świadomie podjęłabym ryzyko, że szczepionka niekorzystnie wpłynie na ciążę i dziecko
Ona: a nie szczepiąc się świadomie podjęłaś ryzyko zachorowania
Szybko zakończyłam rozmowę. Ale siedzi to we mnie do tej pory. Jak mogła mi coś takiego powiedzieć???? Ciekawe jakby ona była w mojej sytuacji co by zrobiła. Sama się szczepiąc, zdrowa, nie w ciąży, była pełna obaw. A teraz nagle taka mądra się znalazła. Domyślam się że to nie są jej słowa, tylko jej szwagierki, bo dzwoniła do mnie po rozmowie z nią. Wzbiera we mnie złość i chyba jej wygarne! Bo łatwo się mówi jak się nie jest na czyimś miejscu! Wiem, że to się może skończyć obraza, ale już mi to wisi. Niech bardziej uważa na to co myśli, bo bardzo mnie zraniła tymi słowami. Poczułam się jakby potraktowała mnie jakbym to ja była winna śmierci Martynki.

Gdybym od początku wiedziała to co wiem teraz, gdyby lekarz prowadząca ciążę wiedziała w czym tkwi problem, gdyby ciąża była inaczej prowadzona,
pod większą obserwacją pewnie zaszczepilabym się. Ale będąc w tamtym miejscu co wtedy, nie wiedząc nic, nie zdecydowałabym się na kolejna niewiadomą w postaci szczepień.

Dużo gdybania w moim dzisiejszym wpisie, ale tylko to mi pozostało...

28 lutego 2022, 03:02

2:30 Bezsenność... Dziś jeszcze nie zmrużyłam oka nawet na minutę. W ogóle nie pamiętam już kiedy ostatnio przespałam całą noc. Od urodzenia Dawida to niemożliwe, bo ciągle coś. Ale jednak pomiędzy pobudkami spałam. ostatnio jednak problem leży po mojej stronie. Jestem zmęczona, kładę się, zamykam oczy. I nic, sen odchodzi. Wierce się, kręcę, siku, pić, jeść. Książka, tv, szperam w necie. Jak tylko czymś się zajmuję czuję znużenie i senność, jak zamknę oczy sen odchodzi. Leki bez recepty nie działają, w nocy dalej się tłukę, w dzień za to chodzę skołowana. We wtorek, czyli w zasadzie już jutro wracam do pracy. Po prawie 3 miesiącach nieobecności. Chce już wrócić i zająć się czymś konkretnym, zająć głowę, ale czy dam radę skoro prawie wcale nie śpię?
Do tego jeszcze ta sytuacja na Ukrainie. Jak jeden szaleniec może zburzyć spokój całego świata? Źle było jak był ustalony ład i pokój na świecie? W Kijowie został też znajomy z pracy, Ukrainiec. Nieszczęśliwy splot zdarzeń sprawił że nie wyleciał do USA do zony i obecnie jest tak, że on w środku wojny, w Kijowie, żona w Stanach, a córka z babcią gdzieś na Ukrainie, próbują dostać się do Polski, żeby stamtąd dziewczynka mogła polecieć do matki. Straszne to. Nawet nie mogę sobie wyobrazić co oni teraz czują. To jakiś kolejny koszmar. Tylko czemu nie mogę się obudzić? Ha! Przecież ja nawet nie mogę zasnąć... Ciągle mam cichą nadzieję, że stanie się cud, Putin opamięta się i uda się zatrzymać ta spiralę przemocy. Ale z każdą minutą coraz mniejszą...
W dzień staram się o tym za bardzo nie myśleć, żyć normalnie ale noc jest bezlitosna...
Od grudnia same nieszczęścia i nie zapowiada się, żeby było lepiej. To wszystko jest takie skomplikowane. W głowie natłok myśli. Strata ciąży, śmierć dwojga bliskich osób (brat dziadka i jego żona, starsze schorowane małżeństwo, byli mi bardzo bliscy, bliżsi niz dziadkowie), kryzys małżeński, problemy "mieszkaniowe" i ogólne poczucie, że nie jestem szczęśliwa, nie tak miało wyglądać moje zycie. A mimo wszystko ciągle myśle o powiększeniu rodziny. Nie teraz, najwczesniej za kilka miesięcy. Ale jednak. Kombinuje kiedy dokładnie zacząć starania, jak przekonać męża. Liczę, że pokonamy kryzys, że poprawimy naszą sytuację mieszkaniową, że sytuacja na świecie się uspokoi. Bez sensu, wiem. Ale jak tu oczyścić umysł??? No jak???

Wiadomość wyedytowana przez autora 28 lutego 2022, 03:03

7 kwietnia 2022, 02:56

I znów bezsenna noc. Mam natłok myśli w głowie. Za dużo się dzieje, za dużo niedobrego, nie nadążam z przerabianiem tego wszystkiego. Ledwo w miarę odzyskałam równowagę po stracie Córeczki. W miarę, bo nadal tą równowagę bardzo łatwo zaburzyć. Potem śmierć bliskich osób - przetrawilam. choć powiem szczerze, że po stracie dzieci śmierć innych, nie wywołuje już we mnie takich emocji. Nie to, że nie jest mi smutno i przykro, ale nie potrafię już płakać. Każda strata wyrwała kawałek mojego serca. A to co zostało jest dla Dawidka, i najbliższych najbliższych. Potem wojna w Ukrainie. Brak mi słów na taką przemoc, nienawiść i bestialstwo. To nie mieści się w mojej głowie. Nie potrafię tego pojąć. Aczkolwiek na co dzień staram się, żeby to nie zdominowało mojego życia. Staram się żyć normalnie. Funkcjonować, planować (choć wiadomo jak to z planowaniem jest). W międzyczasie problemy małżeńskie, na chwilę obecną kryzys zażegnany, skupiliśmy się na sobie i na remoncie domu. Wydawało się że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Ale nie. Mieszkanie "na kupie" jest do dupy. Nie będę wnikać w szczegóły, ale nie polecam tego nikomu. nie możesz skupic się na sobie i swojej rodzinie, tylko ciągle żyjesz czyimiś problemami, bo czyjeś problemy nagle stają się Twoimi. Albo może raczej czyjeś problemy i konsekwencje tego mają bezpośredni wpływ na Twoje życie. Widzę, że mojego męża to przerasta. Muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Muszę, choć nie chcę. Jestem już bardzo zmęczona psychicznie. Potrzebuję odpoczynku, ciepła, słońca i nie myślenia o niczym. Nie myśleć o obiedzie, sprzątaniu, zakupach, o napiętej atmosferze w domu i pretensjach (tym razem nie chodzi o męża). Nie tak miało wyglądać moje życie, nie tego chciałam i nie na to pracuję. Niestety za słabo walczyłam o niezależność, uległam mężowi, wierząc że będzie dobrze, że mieszkanie na kupie ma swoje zalety. Niestety jest tylko gorzej, a zalet jest o wiele, wiele mniej niż wad.

A do tego nadal myślę o jeszcze jednej próbie. Tak bardzo chciałabym, żeby Dawidek nie był jedynakiem. Ale z drugiej strony to wszystko co dzieje się wokół tak bardzo zniechęca. Czy mam prawo być taką egoistką i myśleć o dawaniu kolejnego życia w tym popieprzonym świecie? Czy takiego życia chcę dla swojego dziecka? Nie. Ale też ciągle myślę, że miała być Martynka. Ciężko mi ubrac w słowa to co myślę...

Pora spróbować zasnąć. Pobudka za 3 godziny.

Oby do lipca, do urlopu.

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 kwietnia 2022, 03:05

9 kwietnia 2022, 20:53

Dziś znów trochę pomarudze 🤦 czuje się jak jakaś emerytka. Dziś rano kolejny raz wstałam z pytaniem: kiedy wreszcie nastanie dzień w którym nic mnie nie boli i czuję się dobrze i pełna energii?
Od grudnia mam wrażenie że ciągle choruję i coś mnie boli. Może życie kręci się wokół chorób i lekarzy.
To wymieniam:
- migrena ( standardowo co miesiąc przez kilka dni)
- w środę zrobiła mi się okropna, czerwona i boląca zmiana pod pachą. Wcześniej miałam w tym miejscu niewielką torbiel. Na USG wyszło że to po zapaleniu mieszka włosowego. Przez kilka miesięcy był spokój i nagle takie coś mi wywaliło. huk wie co. Może znów jakieś zapalenie? Internista jak dobrze pójdzie dopiero w poniedziałek. Na razie smaruje maścią z antybiotykiem, ale średnio pomaga.
- jestem notorycznie zmęczona i senna, wypadają mi włosy. Endokrynolog dał skierowanie na badania laboratoryjne i USG tarczycy. Usg słabo, tarczyca znacznie się zmniejszyła, przez 3 lata prawie o połowę. Do tego pojawił się niewielki guzek. Laboratoryjne - w przyszłym tygodniu. Aż się boję co wyjdzie.
A jakby tego było mało, to jeszcze musiałam się dziś skaleczyć i to tak paskudnie głęboko, w palec u ręki więc wiadomo jak to się będzie goić 😒
A no i jeszcze @ przyszła, w samą porę do towarzystwa 🤣
Dobrze jedynie, że dzięki pakietowi medycznemu z pracy i teleporadom, większość wizyt załatwiam bez wychodzenia z domu i z dnia na dzień 👍

16 kwietnia 2022, 00:38

Czy ten pech kiedyś się skończy?
Święta spędzimy w szpitalu.
W niedzielę Dawid zaczął trochę gorączkować. We wtorek pediatra zdiagnozował zapalenie uszu. Dostał antybiotyk. W czwartek była już wyraźna poprawa. A w piątek 3 x zwymiotował. Przez cały czas mało jadł i pił, więc pojechaliśmy na nocną pomoc. Ostre zakażenie górnych dróg oddechowych i "jelitowka" jeszcze się przypaletala. Czekam na wynik rentgena płuc. No i zostaliśmy w szpitalu. Przynajmniej na 3 dni.
Masakra. Ile jeszcze nieszczęść nas spotka? Czy nie może być dobrze? Mam już ochotę usiąść i płakać. Codziennie wieczorem kładę się spać z nadzieją, że jutro będzie lepiej. A potem spadają kolejne mniejsze lub większe nieszczęścia. I tak dzień w dzień...
Historie na ovu też nie napawają optymizmem.

Tak czy siak, życzę wszystkim Wesołych Świąt, zdrowych przede wszystkim, bo to najważniejsze.🐣🐣🐣

11 czerwca 2023, 12:27

Dawno nie pisałam, bo i nie było o czym. W sumie nadal za bardzo nie ma, bo nie ma starań. Jest za to gonitwa myśli. Bo zbliża się deadline, który sama sobie wyznaczyłam. A ja mentalnie nie jestem ani o krok bliżej podjęcia decyzji. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, żeby dać sobie spokój, i gdybym miała kierować się rozumem to powiedziałabym pas. Ale serce, jest jeszcze serce i ono ciągle jest na tak.
Nie wiem co mam robić... Zła jestem na los, że jest dla mnie taki okrutny. Że odarł mnie z beztroski i spontaniczności. Że zmusza mnie do podejmowania takich cholernie trudnych decyzji, których większość nie musi podejmować, ba, większości społeczeństwa nawet przez myśl nie przychodzą te myśli i rozterki z którymi ja się borykam. Dziś jestem zła i rozżalona.