Tydzień dla Płodności   

Nie przegap swojej szansy!
Umów się na pierwszą wizytę u lekarza specjalisty za 1zł.
Tylko do 14 września   
SPRAWDŹ
X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Jabłkowe sny 🍏
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Jabłkowe sny 🍏
O mnie: Rocznik 1998, mężatka, a także matka, choć o tym ostatnim wiedzą tylko mąż i moi rodzice - nikt inny nie wie, że przez kilka tygodni mogłam nosić to wspaniałe miano. Próbuję odnaleźć się w życiu po stracie dziecka i szukam ratunku w tym pamiętniku i w tym forum.
Czas starania się o dziecko: -
Moja historia: 17.05.2024 - strata dziecka
Moje emocje: Pustka.

8 lipca, 18:53

Wzięliśmy ślub w październiku 2023 roku. Po 8 miesiącach narzeczeństwa oraz roku i 7 miesiącach bycia parą. Słyszeliśmy, że szybko, choć nam wydawało się to normalne i jedyne właściwe tempo. Chcieliśmy być razem, razem zamieszkać i spędzać każdy kolejny dzień. Być rodziną. Skończyliśmy studia. On - magister inżynier, ja magister filologii polskiej. Obroniłam pracę dyplomową dwa tygodnie przed ślubem. Wiecie, jaki był jej temat? Pisałam o językowych sposobach wyrażania trudnych doświadczeń na podstawie "Obsoletek" Justyny Bargielskiej. Znacie, lubicie, niecierpicie? To publikacja budząca skrajne emocje. Jest o śmierci. Głównie o tej śmierci powodowanej przez poronienie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 8 lipca, 21:07

8 lipca, 20:51

Nie planowaliśmy dziecka, ale też nie używaliśmy antykoncepcji. Podoba mi się idea stosowania naturalnych metod planowania rodziny, ale nigdy nie byłam na żadnym kursie, a wizyty w poradni rodzinnej przed ślubem jakoś ominęliśmy. Byliśmy otwarci na nowe życie, nie zapobiegając mu w żaden kategoryczny sposób, a jedynie staraliśmy się unikać współżycia w okolicach owulacji, którą dość prosto, choć raczej na oko, wyznaczałam z regularnych, prawie jak w zegarku cykli.

Szukałam pracy. Wysyłałam CV w przeróżne miejsca, ale albo się do mnie nie odzywano, albo zapraszano na rozmowy kwalifikacyjne, z których nic nie wynikało. CV składałam do miejsc poniżej moich kompetencji, wiedząc, że z tych prac "wygodniejszych" i lepiej płatnych nikt się do mnie nie odzywa. Nie uważałam tego za plamę na honorze, przyjmowałam raczej moje wizje kariery zawodowej takimi, jakimi są. Po kolejnej rozmowie kwalifikacyjnej w kolejnym niezbyt ciekawym miejscu wyznaczono datę: "do tego dnia na pewno damy pani znać, jaka będzie decyzja". Przyjęłam to zapewnienie z wdzięcznością, bo nie jest to standardem - jeżeli decyzja rekruterów jest odmowa, rzadko kiedy informują o tym małe żuczki, które śnią o pracy w ich firmie. W jakiejkolwiek firmie.

Złożyło się tak, że w dzień, w którym miałam otrzymać odpowiedź, miałam wyznaczoną wizytę u ginekologa, aby potwierdzić ciążę. Zadzwoniono do mnie, gdy z niej wracałam i siedziałam w tramwaju. Do pracy oczywiście mnie nie przyjęto, lecz po raz pierwszy z takiej odmowy się ucieszyłam, a na pewno się nią nie przejęłam. Przecież, najprawdopodobniej, byłam w ciąży.

Najprawdopodobniej, bo ginekolog na USG niczego jeszcze nie odkrył. Była to wcześniutka ciąża, a ja byłam w dniu po terminie spodziewanej miesiączki. W dniu terminu zrobiłam test i pokazał równe dwie czerwone krechy, wyraźne jak namalowane markerem. Lekarz, raczej nieskory do rozdawania uśmiechów, ale bardzo konkretny, stwierdził, że na USG widać tylko powiększone endometrium i że wszystkie moje objawy wskazują na ciążę - bolesność piersi, ból w podbrzuszu, jakbym zaraz miała dostać miesiączki, problemy ze snem. I oczywiście test ciążowy. Dostałam skierowanie na wymazy (z powodu objawów infekcji), na USG piersi i polecenie udania się na wizytę kontrolną za tydzień, kiedy najprawdopodobniej na badaniu ultrasonograficznym będzie już COŚ widać, a także gdy odbiorę badania wymazów. Posłusznie zastosowałam się do wszystkiego, Piersi okazały się wolne od wszelkich nieprawidłowości, co uciszyło moją hipochondrię (bo parę razy w ciągu dorosłego życia wydawało mi się, że czuję ciągnięcie w piersiach), a wymazy wykazały jak byk infekcję grzybiczą. Powiedziałam o dwóch kreskach i wizycie mężowi. Szczęście, radość, niedowierzanie. Ja nie chciałam się jeszcze za bardzo cieszyć, nie chciałam głaskania po brzuchu, mówienia do niego, wiedziałam o nieubłagalnych statystykach i o tym, że szczęście bardzo nieoczekiwanie może zamienić się w wielki ból. Przez tydzień oswajaliśmy się z nową sytuacją, a życie toczyło się swoim rytmem. Mąż pracował, popołudnia spędzaliśmy razem, planowaliśmy majówkę. Jedną z niewielu różnic było moje wstawanie wcześnie rano, moje, osoby, która za dodatkową godzinkę snu sprzedałaby zazwyczaj wszystko. Budziłam się skoro świt pełna energii, ona mnie wręcz rozpychała, jakbym chciała zrobić milion rzeczy na raz, przenosić góry, nie marnować czasu, pokazać dziecku w moim brzuchu wszystko i jeszcze więcej moimi oczyma. Bo że jestem w ciąży, byłam już pewna: miesiączka wciąż nie przychodziła, a bolesność piersi nadal się utrzymywała, trochę inna niż miałam zazwyczaj przed comiesięcznym krwawieniem, bolesność tępa, bardziej rozpierająca. Raz na jakiś czas pobolewał mnie brzuch. Myślałam z przyjemnością o tym, że macica się powiększa dla najdoskonalszej istoty na świecie.

Po tygodniu udałam się posłusznie na wizytę, tym razem do innej pani doktor, z zamiarem prowadzenia u niej ciąży. Na datę mojej ostatniej miesiączki zareagowała: "A, czyli jest pani dwie minuty w ciąży", co bardzo mnie wtedy rozbawiło. Nie nastawiała mnie na to, że zobaczymy coś na usg, a jednak zobaczyłyśmy: migającą, wyraźną, szybką kropko-kreseczkę. "Ta kreseczka to pani dziecko", powiedziała, Powtarzałam to zdanie w swoich myślach cały czas po wyjściu z gabinetu. Wracając do domu, uśmiechałam się w komunikacji miejskiej, czytałam o przepisanych mi lekach na infekcję, byłam optymistyczna jak nigdy w życiu. Patrzyłam w aplikacji na zlecona badania krwi i chociaż bałam się igieł jak niewielu rzeczy w życiu, planowałam, jak dobrze będzie zrobić te badania po powrocie z majówkowego wyjazdu i trzymać rękę na pulsie nad zdrowiem moim i mojego dziecka.

Wyjazd majowy zaplanowaliśmy na Mazury Garbate, gdzieś pomiędzy Mazurami a Podlasiem, w gospodarstwie agroturystycznym, które i w nazwie swojej, i w nazwie miejscowości w której się znajduje, ma jabłka. Pobyt tam był najszczęśliwszym okresem mojego życia. Wstawałam wcześnie rano i parzyłam sobie zioła, by wypić je nad jednym bądź drugim stawem w najbliższej okolicy gospodarstwa. Po chwili miałam stopy mokre od rosy, a w moim brzuchu rozlewało się przyjemnie ciepło naparu. Patrzyłam, jak budzi się świat i pisałam dziennik lub czytałam książkę. Słuchałam niesłyszanych wcześniej nigdy ptasich odgłosów, patrzyłam na bociany w gnieździe, myśląc, jak dobrze, że coś nam przyniosły. Modliłam się codziennie co najmniej jednym Zdrowaś Maryjo, trzymając dłoń na brzuchu, wciąż jeszcze płaskim, mówiąc w myślach do naszej Fasolki, jak już ją wtedy nazywaliśmy, "mamusia cię obroni. Przed wszystkim". Byłam gotowa stanąć w walce ze wszystkim i wszystkimi, co może stanąć na drodze mojego dziecka, co może przynieść życie. Ale chyba zapomniałam, upojona szczęściem, że nieodłącznym elementem życia jest śmierć. Właśnie przed tym obronić mojego dziecka nie zdołałam.

Po powrocie do domu, po pobraniu krwi i odebraniu wyników badań, w oczekiwaniu na kolejną wizytę, zobaczyłam krew. Myślałam, że to może jakaś pomyłka, jakiś ślad po oderwanym strupku w okolicach miejsc intymnych, pochodzącym np. z golenia, ale oczywiście tak nie było. Z bijącym sercem zdjęłam zupę z gazu, robiłam wtedy żurek, i udałam się do lekarza, pierwszego z brzegu, który miał wolny termin na ZnanymLekarzu. Powiedział, że nic mi nie jest. Zalecił brać luteinę. Dwa dni później udałam się jeszcze do kolejnego lekarza, który dodatkowo przepisał mi duphaston i kazał powtórzyć wynik beta hcg dwa razu w odstępach 48-godzinnych. Stwierdził w pęcherzyku pulsowanie delikatne, prawie niewidoczne, które mogło lecz nie musiało być biciem serca zarodka. Podczas badania trzęsłam się tak, że nie mogłam utrzymać nieruchomo nóg. Lekarz nieprzyjemnymi słowami kazał mi się nie poruszać, bo nie może sprawdzić, czy to bicie serca, czy moje ruchy wywołują to pulsowanie. Przerwał mi, gdy mówiłam, że przepraszam, ale to przez ogromny stres. Padło wiele okropnych słów, które nadal obijają mi się o czaszkę. "Natura radzi sobie w ten sposób z niektórymi zarodkami", "są państwo jeszcze młodzi, proszę się nie zrażać". Na koniec z u śmiechem powiedział "330 złotych, kartą czy gotówką?", podsuwając terminal. Wyszłam stamtąd ze łzami w oczach, bez kurtki, mimo chłodnej pogody, by w drzwiach minąć kobietę z najogromniejszym ciążowym brzuchem, jaki widziałam, i by rozpłakać się na zewnątrz, ze łzami i smarkami cieknącymi po twarzy.

Plamienie nie ustawało mimo dwóch leków. Na wizycie u doktor prowadzącej ciążę dostałam skierowanie do szpitala z II stopniem referencyjności, ze względu na słabe tętno płodu. W szpitalu w rejestracji spojrzano na mnie niechętnie, kazano mi powtarzać dwa razy okoliczności, które skłoniły panią doktor do wystawienia skierowania, kazano jednak usiąść w poczekalni i poczekać na wezwanie doktora. Siedziałam z torbą z moimi rzeczami, które spakowałam po drodze, w dziwnie ustabilizowanym humorze - w końcu serce mojego dziecka biło, słabo ale jednak, nie było to pulsowanie spowodowane moimi trzęsącymi się kończynami i całym ciałem, jak przekonywał pan od terminala. W poczekalni patrzyłam na kobiety, które zgłaszały się na poród i były wprowadzane na oddział. Na przeciw mnie siedziała jedna z czerwoną walizką, z pękatym brzuchem, w brudnych dreso-legginsach, z obstawą w postaci jej ojca, ojca dziecka i kolegi ojca dziecka. Wszyscy wyglądali jak pijani bądź naćpani, co chwilę wychodzili na papierosa. Zastanawiałam się, dlaczego świat jest taki niesprawiedliwy.

Lekarz ze szpitala odmówił przyjęcia. Stwierdził, że nie ma do niego podstaw, że poprzedni lekarze nie powinni mnie w ogóle informować o tętnie płodu. Że sytuacja w ciągu dwóch tygodni pójdzie w jedną lub w drugą stronę (czyt. w stronę śmierci lub życia). Że ciąża jest żywa. Że "zapraszamy, gdy dojdzie do poronienia, wtedy panią przyjmiemy". Tak, naprawdę tak powiedział.

Po kolejnych kilku dniach moje plamienie zamieniło się w krwawienie, następnie w krwawienie o takiej intensywności, że wyglądało jak miesiączka. Aż najprawdopodobniej 17 maja poroniłam, w jeden z pięknych, słonecznych, ciepłych majowych dni. Od godziny 13 do nocy odczuwałam ciągły ból. Dało się go przeżyć, był taki jak miesiączkowy, z tą różnicą, że jednostajny. Długo nie brałam żadnych tabletek przeciwbólowych. Zupełnie jakbym chciała zrosnąć się z tym bólem, jakbym już wiedziała, że nie urodzę, więc niech te bóle będą chociaż namiastką tego doświadczenia. Podczas gdy roniłam, oglądaliśmy komedię i leżeliśmy na łóżku. Płakaliśmy z naszej sytuacji i śmialiśmy się z komedii.

Po kilku kolejnych dniach wizyta u pani doktor. Mąż czekał tym razem w korytarzu, bo na tej wizycie, gdy dostałam skierowanie do szpitala, był blady jak ściana i bardzo mnie dekoncentrował. Miałam wyrzuty sumienia, że proszę go o pozostanie, ale chyba chciałam mu też zaoszczędzić usłyszenia tych okropnych słów od obcej osoby, wolałam, by usłyszał to ode mnie. Bo wiedziałam, czego się dowiem i tego też się dowiedziałam - jama macicy jest pusta. Widać w niej tylko wciąż jeszcze utrzymujące się krwawienie. Ulżyło mi, że te słowa już padły i że nikt nie powie mi "trzeba mieć nadzieję" lub "poczekamy, co powie lekarz". Mojego dziecka już nie było, wypłynęło ze mnie w którymś momencie razem z potokiem krwi. Czułam pustkę. Niewiele płakałam, bo chyba większość łez wypłynęła ze mnie w tych najgorszych dniach niepewności. Wróciliśmy do mieszkania i zajęłam się sprzątaniem, żeby o tym nie myśleć. Sprzątałam tak, że z bólu niemal pękły mi plecy, bo wciąż krwawiłam; umyłam podłogi, odkurzałam, czyściłam kazdą możliwą powierzchnię, wyrzucałam niepotrzebne rzeczy. Pojechaliśmy też na zakupy, na których kupiłam małe tekturowe pudełko, do które włożyliśmy wszystkie pamiątki po naszej fasolce. Naszym ziarenku maku. Naszej kreseczce. Zdjęcia usg, test ciążowy, mój kanciasty wiersz na pogniecionej kartce. Mąż przed zamknięciem pudełeczka położył je sobie na piersi i leżał tak przez chwilę. Nie mogłam na to patrzeć, nieodparte było skojarzenie, że tak ojcowie przytulają swoje nowonarodzone dzieci. A on co? On może przytulić jedynie pudełeczko.

Byłam pusta, wydrążona po tych dniach codziennego płaczu i oczekiwania, tego zawieszenia miedzy życiem a śmiercią. Byłam mauzoleum, potwornie pustym i smutnym. Od jakiegoś czasu nie modliłam się, nie rozumiałam, jak Bóg mógł pozwolić na coś takiego, byłam i jestem nadal na niego zła, wściekła, smutna. Przecież jest wszechmogący! Gdyby chciał, mógł zrobić to, o co go prosiłam, to, czego najbardziej w życiu pragnęłam - mógł uratować moje dziecko. Nie zrobił tego jednak, ergo nie chciał. Z jakiegoś powodu zignorował modlitwy moje i to jestem w stanie zrozumieć, bo nie jestem doskonała, lecz co niedoskonałego było w modlitwach mojego męża, najlepszego człowieka, jakiego znam? Który nie opuścił ani jednej wieczornej modlitwy przed snem, gdy ja odwracałam się do niego plecami, ani jednej mszy w niedzielę podczas tych okropnych tygodni?

Od czasu poronienia minęły już prawie dwa miesiące. Czas leczy rany, to prawda. Ale zdolność do modlitwy wciąż do mnie nie powróciła. Nie potrafię też udać się do konfesjonału. Na porannej niedzielnej mszy siedzę milcząca i jeśli jakiekolwiek prywatne, modlitwopodobne myśli pojawiają się w mojej głowie, pytam tylko: dlaczego? Dlaczego nie pozwoliłeś mojemu dziecku żyć?



Wiadomość wyedytowana przez autora 9 lipca, 08:23

9 lipca, 23:04

Jeszcze rozpracowuję ovufrienda. Nie mam zamiaru prowadzić tutaj szczegółowych obserwacji cyklu. Podczytywałam to forum googlując np. objawy poronienia, wasze historie, rady dotyczące suplementacji, zalecanych badań. Do założenia konta zmotywowała mnie ostatecznie funkcja pamiętnika. Zdałam sobie sprawę, że mimo prowadzenia papierowego dziennika i posiadania najlepszego męża na świecie, potrzebuję miejsca, gdzie mogłabym pisać tylko i wyłącznie o stracie i o dziecku. O dwóch tych sprawach odmienianych przez wszystkie przypadki. Dlaczego? Bo inaczej eksploduję, spalę się, pójdę na dno. Nie będzie mnie. Stanę się tylko kupką smutnych wspomnień.

Zaskoczyły mnie Wasze komentarze (najchętniej odpowiedziałabym na nie, ale... chyba nie wiem jak!). Dziękuję za wspierające słowa. Dziwowałam się przedtem niezmiernie, gdy gdzieś w jakimś wątku widziałam, jak dziewczyny, a raczej dzielne, waleczne kobiety, które niewątpliwie z was są, piszą, że czują na tym forum wsparcie. Uważałam to za przesadę, ale teraz i ja widzę w tym ogromną wartość. Tak po prostu, klikając w ikonkę, można wejść w świat, w którym mówić można o swoich największych bolączkach. A do tego wcale nie okazuje się, że jest się mniejszością.

W moim otoczeniu jest tylko jedna kobieta (o której wiem) z doświadczeniem straty dziecka - moja Teściowa. Straciła dość wysoką ciążę, nie wiem w którym tygodniu, nie mam odwagi zapytać, bo wiem, że to wciąż bolesny temat. Przyjechaliśmy tu teraz na kilka dni i podczas którejś z szczerych rozmów, kiedy to zazwyczaj padają różne "opowieści z życia", dopadła mnie chwilowa ochota na wyrzucenie z siebie wszystkiego. Stłamsiłam ją w sobie i jestem z tej decyzji zadowolona. Nie chcę, żeby rodzina męża wiedziała o naszej stracie i dopatrywała się zaraz oznak kolejnej ciąży lub wypytywała bądź rozprawiała przy naszej nieobecności o naszym stanie zdrowia. Wystarczy, że dowiedzieli się moi rodzice, a to już o dwie osoby za dużo. Gdy zaczęłam plamić, mieliśmy jechać na pogrzeb mojej prababci, lecz oczywiście odrzuciliśmy ten pomysł, wtedy jeszcze licząc, że leżenie pomoże utrzymać ciążę. Jakoś musieliśmy wyjaśnić moim rodzicom naszą nieobecność, a wiedziałam, że nie uwierzą w żaden błahy powód, bo śmierć babci przeżyłam i nie opuściłabym pogrzebu. I takim sposobem zafundowałam sobie codzienne telefonowanie i pytanie o mój stan, które doprowadziło mnie na jeszcze gorszy skraj rozpaczy. Rozumiałam ich martwienie się, ale oni nie rozumieli, jak bardzo wycieńcza mnie odpowiadanie na wciąż te same pytania, podczas gdy miałam ochotę wykopać dziurę w ziemi i się w niej skryć.

***

Co tyczy się starań, nie wiem, kiedy będziemy je podejmować. Na początku ta myśl wydawała mi się nie do zniesienia. Nie chciałam innego dziecka, a tego konkretnego, tego które rosło we mnie z poranka na poranek, które otaczałam największą miłością, jaką mogłam. Oddajcie mi je! Prześwietlcie mnie jeszcze raz, może gdzieś się skryło, przestraszone, w zakamarkach macicy, przetrwało ten wodospad krwi i czeka na odkrycie! Okrzykniecie to cudem, przecież lubicie kwitować różne przypadki tym, że medycyna nie zna wyjaśnień na wszystko, może napisze o tym jakiś portal i gazeta, a potem wszystko wróci do normy i znowu zacznę wyszukiwać w internecie, co można jeść kobiecie w ciąży, a czego nie. Ale przecież to bzdura. To już nie nastąpi. Moje dziecko odeszło i zdaję sobie z tego sprawę doskonale. A kolejne? Chciałabym je mieć, bardzo. Najlepiej kilkoro. A równocześnie chciałabym tak wiele zbadać, zdiagnozować, już sama nawet nie wiem, co dokładnie. Wariuję. Śnią mi się zespoły antyfosfolipidowe, już nie wspominając o snach, w których występują dzieci. Zawsze to dziewczynka. Już po poronieniu pomyślałam, że gdyby okazała się córką, nazwałabym ją Józia, po prababci, i w moich snach i myślach już tak pozostała.

A na razie zbadałam poziom witamin i minerałów oraz żelaza. Żelazo nie za wysokie, ale w normie. Niski cynk, witamina b12, witamina D też mogłaby podskoczyć, ale zasadniczo wszystko mieści się w normach laboratoryjnych, tyle że przy dolnej kresce. A więc suplementuję, razem z kwasem foliowym. Mąż tez go bierze, do pary z kwasami omega-3. I tak sobie powoli żyjemy, pomijając w codziennych rozmowach temat starań. Dzisiaj byliśmy odwiedzić działkę, na której będziemy stawiać dom (choć jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie, zanim do tego dojdzie).

-Kupiłbym ten lasek od sąsiada - powiedział mąż, wskazując na brzózki za granicą działki.
-No fajny, ale po co? - Pytam. - Nie wiadomo ile by sąsiad za niego chciał.
-Żeby dzieci miały się gdzie bawić. Chociaż i tak pewnie będą się tam bawiły, nawet jak nie kupimy.
-Mam nadzieję - odpowiedziałam tylko ze ściśniętym gardłem.

Bo mam okropną, wielką nadzieję, że będziemy mieli kiedyś dzieci, na które będzie można nakrzyczeć, bo bawią się w sąsiadowym lasku.

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 lipca, 23:32

12 lipca, 20:07

Kilka refleksji o tym, co zmieniło się od poronienia.
1. Nie boję się rzeczy, których bałam się wcześniej. Kontakty międzyludzkie (jestem nieuleczalną introwertyczką)? Może mnie nużą, ale nie przyśpieszają bicia serca. Kłucie igłami? Noł problem! Byłam kłuta tyle razy, wliczając w to typowy pakiet badań ciążowych, test obciążenia glukozą i oznaczanie beta hcg aż spadnie do zera, że na zaciskanie mi paska na ramieniu mogę co najmniej skrzywić lekko usta. Chodzi o to, że przy każdej sytuacji stresowej powtarzam sobie, że najgorsze wydarzenie w moim dotychczasowym życiu już przeszłam. Nie ma się więc czego bać. O dziwo, to działa.
2. Trochę zafiskowałam się na punkcie zdrowego trybu życia. W mojej głowie przestawiła się jakaś zastawka, która odblokowała działanie prozdrowotne jako jedną z rzeczy, jakie mogę uczynić, by zminimalizować ryzyko kolejnego poronienia poprzez zadbanie o organizm mój i męża. Nawet jeżeli są to działania mogące niemieć zupełnie żadnego wpływu na nasze zdrowie, jak zamiana papieru toaletowego i podpasek na takie, które są niebielone chlorem (podpaski sprawdzają się tragicznie, a na ekologiczny papier, mam wrażenie, mąż ma ochotę za każdym razem głośno wzdychać, lecz z myślą o mnie się powstrzymuje), to niektóre z nich na pewno nie przysporzą szkody, a zdziałać mogą dużo dla naszego zdrowia. I mam tu na myśli na przykład dietę przeciwzapalną, wykluczenie cukru i alkoholu, wyciskanie samemu soków, pieczenie chleba, wprowadzenie wysiłku fizycznego, odpowiedniego nasłonecznienia i suplementacji. Poniekąd łączy się z tym kolejny punkt, czyli:
3. Diagnostyka i odwiedziny u lekarzy. Śmiałam się wcześniej, że podejście do lekarzy to mam jak chłop średniowieczny; uciekam jak najdalej. Ale prawda była taka, że nic szczególnego mi nie dolegało (a przynajmniej tego byłam pewna), a na lekarzach zawiodłam się kilkukrotnie już na progu dorosłego życia. Wieczny problem ze skierowaniami na badania krwi, bimbanie od dermatologa do dermatologa z problemami trądzikowymi, bo nikt nigdy nie chciał wgłębić się w problem... Moje podejście nieco uległo zmianie, choć wciąż mam tą samą, smutną refleksję: jeżeli nie jest się umierającym, mało który lekarz słucha uważnie o twoich objawach. Chyba, że zapłacisz kilka stówek za wizytę. Wtedy to co innego.

Plany leczniczo-diagnostyczne rysują się w tym memencie w ten sposób:
- co najmniej dwa razy jeszcze odwiedzić stomatologa (wymiana plomby i usunięcie chirurgiczne ósemki),
- oznaczyć poziom glukozy we krwi i ponownie zrobić test glukozowy (zalecenia od diabetologa, który już po poronieniu na podstawie wyników rozpoznał cukrzycę ciążową i zalecił zdiagnozować się przed kolejną ciążą),
- zbadać poziom hormonów w trzecim cyklu miesiączkowym po stracie,
- zrobić pakiet tarczycowy, bo tsh w ciąży zbliżało się nieco w górę,
- przebadać się pod kątem candidy układu pokarmowego ze względu na pasujące objawy i oporną w leczeniu candidę pochwy,
- znaleźć dobrego ginekologa, który dobierze odpowiednie leczenie opornej infekcji, przeanalizuje wymazy, a do tego najlepiej, jakby znał się na endometriozie.

Co się tyczy ostatniego punktu, dopiero kilka dni temu zaświtała mi w głowie myśl o endometriozie. Duży udział ma to, że obecnie moja mama diagnozuje się w tym kierunku, po tym, jak lekarze połączyli pojawianie się u niej odmy płucnej za każdym razem wraz z pierwszym dniem miesiączki. Poczytałam, że może to być dziedziczne, i przeanalizowałam kilka swoich ostatnich cykli. Przed ciążą kilka z nich, pod rząd, było takich, że w pierwszy dzień miesiączki dostawałam objawów przeziębienia i dokuczały mi zatoki. Do tego luźne stolce, ale to zawsze zrzucałam na hormony, bo takie wyjaśnienie przeczytałam w internecie. Później ciąża, przerwa od miesiączkowania, aż w końcu przyszła, cała na czerwono, choć średniointensywna i nie jakoś bardzo bolesna. Ale za to utrzymywała mi się przez dwa dni gorączka, biegunka i wymioty, na tyle intensywne, że byłam wyjęta z życia i nie mogłam nic jeść. Internista leczył to jak jelitówkę, a mi dopiero kilka dni temu przyszło do głowy, by połączyć to z przerostem endometrium. Dlatego chciałabym znaleźć dobrego ginekologa, który nie machnie ręką na wyżej opisane objawy i nie powie, że skoro mam regularne i nie bardzo bolesne miesiączki, to nic mi nie jest, tylko przyjrzy mi się dokładniej. I najlepiej, jakby znał się na opornych przypadkach grzybicy, bo to cholerstwo, choć niby zelżało, daje się we znaki.

W tym celu byłam dzisiaj na pobraniu wymazów do biocenozy pochwy i z kanału szyjki macicy. Położna przyjęła mnie w gabinecie, w którym kiedyś pobierano mi 5 fiolek krwi do typowego pakietu ciążowych badań. Leżałam dziś na fotelu ginekologicznym i patrzyłam na leżankę, na której wtedy pobierano mi krew. Uśmiechnęłam się w głowie do tej mnie z przeszłości, myśląc: "nie wiedziałaś, że się tu spotkamy, prawda? Ja też nie".

Wiadomość wyedytowana przez autora 13 lipca, 08:17