Przeżywam wszystko inaczej niż mój mąż. Od zawsze z emocjami na wierzchu, nazywająca każde odczucie, mówiąca wprost o tym czego doświadczam. Kiedy po raz pierwszy po miesiącu ot tak zaszłam w ciążę, od razu wszystkim powiedzieliśmy. Dwa tygodnie radości. Nagle krew, strach i poczucie, że to koniec. I ta cisza kiedy wchodziłam do pokoju. Nikt nie wiedział jak się zachować. Zbieraliśmy się przez rok. A dokładnie to ja się zbierałam. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego akurat nas to spotkało. Impuls, porzucenie nielubianej pracy i dobre wyniki sprawiły, że znów zdecydowaliśmy się spróbować. Znów po miesiącu byłam w ciąży. Test robiłam równo rok po tym pierwszym. I znowu dwie kreski. Nadal mam to zdjęcie w telefonie. Oboje bardzo się cieszyliśmy, ale i baliśmy. Do gina potwierdzić poszłam dopiero w 9 tygodniu, aby uniknąć kolejnych rozczarowań. Powiedzieliśmy wszystkim dopiero po pierwszych badaniach prenatalnych prezentując dziadkom video z usg. Były momenty strachu czy ostatnie trzy miesiące leżenia, ale oto pewnego poniedziałku postanowiła na świecie zjawić się Ona - Zo. od urodzenia ucząca mnie, że nie zawsze wszystko będzie wyglądać jak to sobie zaplanuję. Było dużo wątpliwości - walka o karmienie piersią, które kontynuujemy do dzisiaj, ale nie tylko. Choć plan mieliśmy piękny to myśleć o kolejnym dziecku zaczęliśmy po ponad półtora roku. Zrobiliśmy podstawowe badania i po prostu z entuzjazmem zabraliśmy się do dzieła. Pierwszy miesiąc i od razu bóle brzucha, senność, wrażliwsze piersi. Czułam, że znowu mamy to. I nagle okres w trakcie wyjazdu w góry. Rozczarowanie i łzy. Kolejny miesiąc, kolejny i kolejny i nic. Czasem większe rozczarowanie przechodzi On, choć tego nie mówi. Czasem to ja jestem bliska załamania. W ciągu tych siedmiu miesięcy trzy razy czułam się jakbym była już w ciąży. Ten początek jaki przechodziłam przecież dwa razy. Nie wiem na ile to prawda, i coś poszło nie tak, a na ile to już moje własne projekcje. Im więcej czytam forum Ovufriend i artykuły tu czy na innych stronach widzę zbieżność moich "objawów" z typowymi cyklami, plus niedospanie, plus zmęczenie nocnymi maratonami karmienia (nadal). Nie wiem czy bardziej męczy mnie już świadomość, że bardzo chcemy dziecka i znowu się nie udaje, czy porady innych z boku. Odkąd mówimy o zapisaniu Zo do przedszkola, nagle wszyscy doradzają, że przecież potrzebuje też braciszka (jakby siostra była gorsza). I w ogóle to przecież to już czas na kolejne dziecko. I co ja mam tym wszystkim powiedzieć? Że stajemy na uszach, by mieć kolejne dziecko? Że staramy się nie zwariować kiedy znowu dostaję okres? Wcześniej rozmawiałam z kolegami o tym, że się staramy. Kiedy jednak, co miesiąc słyszę znowu "zobaczysz, jeszcze się Wam uda" mam ochotę krzyczeć i ich rozszarpać. Nie zrozumieją jak to jest, co miesiąc nie wpadać w stany depresyjne. Starać się nie stresować kiedy nagle wybija dzień O, a Zo postanawia szaleć do 24, u Niego w pracy telefony się urywają, a zmęczenie sugeruje słowo na S, ale zdecydowanie to bardziej pasywne.
Trzy dni temu znów przechodziłam stan załamania. Przez godzinę płakałam mężowi w rękaw, a później przez pół nocy szukałam informacji, co jeszcze możemy zrobić. Może za bardzo chcemy? Skoro wyszło mi, że najpewniej mam niski poziom żelaza, to może przez to? I tak trafiłam tutaj. Czytałam wpisy na forum matek karmiących, i tych które nigdy jeszcze nie były mamami. Czytałam dziewczyny starsze ode mnie i dużo, dużo młodsze. I nagle zrozumiałam, że nie tylko my jedyni mamy "pod górkę".