Nie poddawaj się, nawet kiedy sukces wydaje się niemożliwy
O mnie: Mama Aleksandra - wyczekanego szczęścia z próbówki. Po co tu jestem? Bo obiecałam sobie, że kiedyś opiszę swoją historię, by może choć jednej osobie dać nadzieję na to, że gdy wszystko wydaje się stracone, trzeba wierzyć. Bo cuda się zdarzają.
Czas starania się o dziecko: 3 lata
Moja historia: 8 listopada - od roku szczególna data w moim życiu. To w tym dniu przed rokiem zaistniało nasze za długo wyczekiwane szczęście. Tego dnia bowiem przeszłam punkcję jajników, podczas której pobrano cztery dojrzałe oocyty. Cztery - not great, not terrible, zwłaszcza przy moim już nie tak szałowym AMH.
Klinikę opuszczaliśmy w umiarkowanie dobrych nastrojach. Niespełna dobę po wylano kubeł zimnej wody na nasze głowy. Z zapłodnionych komórek trzy nie podjęły podziałów, nie wytworzyły przedjądrzy. Dzieci z nich nie będzie. Została tylko jedna szansa.
Kolejne dni były jednymi z najtrudniejszych w moim dotychczasowym życiu. W trzeciej dobie telefon. Znany już numer. Pot na czole, drżenie nóg, serce wali jak młot. Dobra wiadomość, zostajemy w grze, ale jeszcze wszystko może się wydarzyć.
Piąta doba. Dobra i zła wiadomość. Jest blastocysta gotowa do zamrożenia. Ale oceniono ją na 4.3.3 (alternatywnie 4CC). Szansa na sukces znikoma.
Miliony myśli, morze łez. Jedna szansa. Z tyłu głowy dziesiątki historii, które tu przeczytałam. Opowieści o tym, że przecież pierwszy transfer rzadko kiedy przynosi sukces. A przecież u nas więcej transferów nie będzie. Zabawa ruszy od nowa. Kolejne zastrzyki, kolejne niezliczone wizyty w klinice, kolejne wydane pieniądze. A do tego niepewność, strach, czy kiedykolwiek się uda i przeogromne pragnienie zostania mamą. Ale trzeba było otrzeć łzy i walczyć dalej.
Dokładnie miesiąc po punkcji powrót do kliniki na transfer mrożonego zarodka. Choć zaraz minie rok, pamiętam każdy szczegół. Łącznie z tym ogromnym pragnieniem, by maluch został z nami.
Ale byłam spokojna. Gdzieś w tym wszystkim wykiełkowała myśl, że będzie dobrze. Na przekór wszystkiemu i wszystkim. Chyba nikt, łącznie z lekarzem prowadzącym, nie wierzył, że się uda. Tylko ja.
A dziś? Po bezproblemowej ciąży trzymam na rękach ten mały cud i piszę te słowa w nadziei, że komuś pomogą. Bo pamiętam, jak sama w czasie całej procedury in vitro chciałam czytać historie sukcesów. Wiedzieć, że gdzieś komuś w podobnej do mnie sytuacji się udało. Że małe cuda zdarzają się co dzień.
Moje emocje: