Aniela widziała wtedy świat zupełnie inaczej – słońce grzało mocniej, ptaki śpiewały piękniej, a ona patrzyła w niebo i dziękowała niebiosom za dwie kreski. To nic, że tylko ona je widziała – Magda dodała od siebie tylko, że koniecznie trzeba zrobić betę.
Aniela położyła rękę na swoim brzuchu i marzyła o małym człowieku. Myśl, że może być w ciąży, eksplodowała w jej sercu, głowie, żyłach, brzuchu. Czuła gorąc, euforię, radość; nigdy tak mocno nie odczuwała swoje ciała, jak wtedy. To palące uczucie zostało z nią na wiek wieków – bo chwilę później okazało się, że dwóch kresek faktycznie nie ma. Tylko jedna, smutna kreska kontrolna i niskim poziom hormonów ciążowych, który jednoznacznie mówił, że Aniela w ciąży być nie mogła.
To uczucie było piętnem. Ciągnęło się za jasnowłosą kobietą od lat. Było jednocześnie nadzieją i bolesnym uderzeniem, prosto w splot słoneczny. Aniela nienawidziła go z całego serca, ale nie umiała się go pozbyć. Jak miała to zrobić? Ani terapia, ani szalone podróże, ani pracoholizm nie mogło go tak po prostu wyplewić. Liczyła, że pewnego dnia przestanie czuć potrzebę bycia matką i dania czegoś od siebie maleństwu. Liczyła na cud przemiany, który zstąpi na nią niczym gołębica, zwiastując, że od tej pory będzie szczęśliwa i bezdzietna.
A może być jednak iść po ten test? Cieszę się, że dzisiaj miałam tyle roboty, że dopiero zaczęłam o tym myśleć. Jedyna apteka na wiosce jest już zamknięta od 15stej. Jutro małpa na pewno się pojawi.
A jak nie?
Może jednak i mnie należy się cud? Może wszechświat uważa, że jestem gotowa?
A jeśli znów daję sobie wkręcić psychozę, jak co miesiąc, kiedy cholera się spóźnia? Przecież w firmie miałam masę stresu; jako przedsiębiorca mam tego multum. Może to dlatego...?
Zakładając podpaskę, pomyślałam, że cuda będą, kiedy sama je sobie zorganizuję.
Tymczasem słyszę, że przesadzam, że nie mamy w życiu wszystkiego, co chcemy (ja byłam wpadką na ślubie, o mojego brata tak mocno walczyła TYLKO 6 miesięcy, że jako przedszkolak dostałam depresji, przedszkolanki jej zgłaszały moje bardzo negatywne zachowania, nic nie zrobiła - kradłam, biłam, kłamałam, uciekłam nawet raz z przedszkola: jej starania były dla niej tak dużą traumą, że nawet ich nie pamięta). Słyszę, że na pewno nie jestem niepłodna (po 4 latach...??? endometriozie, zatkanych jajowodach???). Słyszę, że ona miała ciężko, że nikt jej nie rozumiał nigdy, że ma fobię, jak dziecko kaszle, bo tyle chorowaliśmy (ja mam traumę, ponieważ starałam się nie kaszleć, bojąc się jej histerycznych reakcji jako dziecko). Nie ma miejsca na mnie. Na mój ból. Na moje cierpienie/krzyż (bo każdy musi jakiś nieść, nie?)
Przepraszam, jeśli zbyt emocjonalnie. Siedzę i płaczę w gabinecie. Podczas prac ogrodowych spadło nam ptasie gniazdo. Udało się je bezpiecznie usadzić z podlotami, mama i tata ptak szybko je znalazły. Ale w tym czasie moje serce prawie pękło...
Przy powrocie, w ostatnich dniach wycieczki, serce mi pękało z bólu. Na szczęście na rejsie była zdecydowanie duża liczba seniorów, dzieci prawie nie widziałam. Ale dostrzegłam kilka scen, które wywołały we mnie sporo emocji.
Para tańcząca z niemowlakiem w nosidełku. Ich miłość unosiła się w powietrzu.
Dziewczynka, której rodzice nie rozumieli, że ma dość (uciekała z restauracji, biorąc torebeczkę), a później dziwili się, że uderzyła tatę (2 latka max). Była zmęczona i było to widać na odległość.
Para z dzieckiem, która jadła kolację na moich oczach, na szczęście tylko trzy razy, ciesząc się swoim szczęściem.
Co z tego, że mamy cudowny związek, skoro zawsze będę się winić, że nie mogę mieć dziecka? Miałam odpuścić. Zrezygnować z in vitro, wszystkiego, od następnego poniedziałku zaczynam studia. Ale nie umiem oddać listopadowego terminu innej parze. Czekam i czekam i płaczę... I nie wiem, co ma mi to dać.
Tak bardzo chciałabym zobaczyć te dwie kreski raz w życiu... W kwietniu kolejnego roku minie pięć lat... Przeraża mnie myśl, że muszę oswoić ten ból. Że mogę z nim żyć kolejne 50 lat.
Bez dziecka.
Bez nawet dwóch kresek.
Bez szans.
W trakcie leczenia wychodzą u mnie coraz większe problemy. Coraz większe niepewności. Chciałabym wyłączyć te wszystkie emocje i uczucia. Wyłączyć i pracować, rozwijać firmę, podróżować i zapomnieć... Bogowie, jak łatwo by mi wtedy było...
Rzadko je mam, chociaż śnię dość intensywnie. Siedzieliśmy na płaskim dachu we włoskim miasteczku, byłam w prawie ósmym miesiącu. Czułam ruchy dziecka, chociaż nigdy nie doświadczyłam nawet dwóch kresek. Czułam szczęście swoje i, o zgrozo, szczęście swojego męża, które wręcz przytłaczało. Żartowaliśmy sobie, śmialiśmy się, gładziliśmy brzuch.
W końcu mąż zaczął mówić o torbie do szpitala. Nie chciałam jej pakować. Bałam się. Bałam się, że jeśli cokolwiek kupimy dla dziecka, to ono zniknie.
A potem się obudziłam, we łzach, ze straszną pustką dzisiaj. Nie umiem jej wypełnić firmą czy nowinami, że w tym roku naprawdę dużo zarobimy na swoich działalnościach, bo nowe kontrakty przyszły.
Ta pustka pożera mi wnętrzności. Chce mi się wyć. Walnąć głową o ścianę. I z drugiej strony chcę się cieszyc tym co mam. Dlaczego nie mogę?
Kolejne święta za dwa dni. Nawet nie zdążylam się znudzić życiem. Zamiast robić święta, zajmuję się bezdomnym kotem, który ma bardzo niepokojące objawy neurologiczne. Zaraz jedziemy z nim do weterynarza, ponosząc za to koszty. Bo, chociaż nie chodzimy do kościoła, wydaje nam się to właściwie.
A ja tylko myślę o tym, że życie cały czas każe mi robić coś innego niż być matką. Powinnam teraz iść z dzieckiem do sklepu, kupić ostatnie potrzebne produkty. Potem usiadłabym z nią w kuchni, by przygotować spód do mazurka. Może malowałybyśmy już pisanki. A może pracowałabym jeszcze trochę w gabinecie, a maluch malowałby przy biurku rysowanki wielkanocne. A może byśmy byli u dziadków lub na jakimś wyjeździe?
Mam w głowie tak wiele pomysłów na święta z dzieckiem. Tymczasem zajmuję się ratowaniem kota. Nie, nie żałuję. Po prostu... czuję masę emocji, których nie rozumiem. Standardowo jestem z nas dumna! Ale jestem też cholernie zmęczona tym stanem i pytaniem: kiedy będę mogła z córką lub synek iść i upiec ciasto? Kiedy będę mogła chwycić za małą rączkę i pokazać mu coś nowego? Czy w ogóle kiedykolwiek tak się stanie?
A jeśli nie: czy ja na pewno sobie z tym poradzę?
Wiecie, jak się czuję?
Jakby życie ze mnie drwiło. Rok wcześniej zabiegi męża pożarły nam zasoby na in vitro, ponad 20k. Niepewność co do zleceń również. W tym roku zyskaliśmy taką stabilność życiowo-finansową, że stać by mnie było na czwórkę dzieci. Po co mi pieniądze, skoro moje ciało mnie tak perfidnie zawodzi?
Nie poddaję się. W sensie psychicznie jestem już wrakiem. Po pięciu latach nie czuję nic. Terapia pogorsza mój humor (zmieniałam trzy razy terapeutkę). Ale fizycznie jedziemy w piątek do kliniki okulistycznej. Jedna z najlepszych w kraju. 250 km dalej. Od nich zależy, czy podejdę do in vitro. Oni mi powiedzą, jak zły jest stan moich oczu i co mogę robić.
Jeśli depresja to to, co czuję od dwóch tygodni, to nie dziwię się ludziom chorującym na tę chorobę. Jeszcze nigdy nie czułam się tak żałośnie.
Zamiast się cieszyć - płakałam całą drogę do domu. Okres miał przyjść kilka dni po wizycie, nigdy nie był za wcześnie - tymczasem zaczęłam krwawić w dzień wizyty, nad ranem. Mąż mówi, że dziecko samo sobie wytycza, kiedy chce się urodzić, on czuje, że się zbliża. Ja niestety czuję zawód i rozpacz, bo pragnęłam zacząć w tym roku. A musiałby zdarzyć się cud, by tak się stało.
I wiecie, wiem, że to głupie, ale poczułam się taka zła w tym momencie. Tak chciałam mieć chociaż wiedzę, czy nasze zarodki się rozwiną. Zobaczyć może pierwszy raz dwie kreski...
Wychodzę z tej rozpaczy powoli znów. Jak Syzyf. Pewnie zaraz znów spadnę głębiej, ale może zdążę przekształcić to w info: bierz suple, żeby była większa szansa. Masz więcej czasu na dentystę i zdrowie. Zdążymy.