X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki W drodze do szczęścia
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
W drodze do szczęścia
O mnie: Mam 36 lat, za kilka miesięcy skończę 37. Mąż jest w moim wieku. Jeszcze kilka lat temu zaklinałam się że nie chcę mieć dzieci... Los jak to los, bywa przewrotny... Teraz kiedy pragnę dziecka, kiedy dojrzałam do tego by je mieć, to nic nie wychodzi...
Czas starania się o dziecko: Ponad rok
Moja historia: Mam 36 lat, za kilka miesięcy skończę 37. Mąż jest moim równolatkiem. Walczymy o swoje szczęście ponad rok...
Moje emocje: Sinusoida... Początkowo było we mnie więcej pozytywnych emocji, teraz coraz częściej się załamuję i myślę, że nic z tego nie będzie

19 marca, 08:35

Pamiętam początki starań, końcówka lata 2022r. Byłam pewna, że uda się za pierwszym razem, bo czemu i nie? Rzadko chorowaliśmy, myśleliśmy o sobie jako o ludziach zdrowych, pełnych energii... Pierwsze trzy cykle odarły mnie z poczucia władzy nad swoim życiem. W międzyczasie okazało się, że bliska mi osoba poważnie zachorowała... Odtąd musiałam myśleć nie tylko o sobie, o naszym problemie, ale jeszcze o tej osobie. Towarzyszyło temu mnóstwo stresu, ale jakoś trzymałam go w ryzach. Kolejne wizyty u lekarzy przeplatały się z naszym staraniem o Dzidziusia... Po trzech miesiącach nieudanych prób, trafiłam do lekarza... Oczywiście wybrałam Panią doktor z dobrymi opiniami i z tyt. dr.n.med. wierząc, że trafiam do dobrego specjalisty... Pierwsza wizyta... Zostałam pogrzebana żywcem... Pani doktor pochwaliła się, że zaszła naturalnie w wieku 37 lat, ale u mnie nie widzi owulacji. Oczywiście jeszcze o niczym to nie świadczy, ale powinnam rozważyć im vitro... Oczywiście zaproponowała, że może przepisać mi leki na stymulację... Patrzyłam na nią jak na przybysza z innej planety, ale o czym ona mówi? Zapytałam, czy jeśli teraz nie było tej owulacji to czy to oznacza, że ja nie mam jej wcale? Zdziwiona moim pytaniem zaproponowała monitoring owulacji, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia... Tak oto zaczęła się walka...
W tle ciągle była jeszcze choroba bliskiej osoby i spowodowany nią stres. Na monitoring miałam przyjść w 14 d.c. Pierwszy dzień cyklu (jak wtedy myślałam)okazał się dziwny... Baardzo skąpe krwawienie, raczej sam śluz zabarwiony krwią... Dwa dni i po sprawie (a zawsze odkąd pamiętam mój okres trwa 6-7 dni)... Zrobiłam też badanie LH i FSH... Wynik tragiczny wskazujący na PCOS... Poszłam na monitoring... Moja wykształcona pani doktor obwieściła, że endometrium ma 16 mm ale ona nie widzi żadnych śladów nadchodzącej owulacji. Żadnego dominującego pęcherzyka, co potwierdzało jej przypuszczenia. Znów mówiła o in vitro i o lekach stymulujących owu. Naczytałam się o tych lekach i włos zjeżył mi się na głowie... Leki, które w perspektywie mogą wywołać raka.. czy taka miałaby być cena za posiadanie dziecka? Ja je urodzę ze wspomaganiem a następnie zawinę się z tego świata? Doktor powiedziała że nie ma sensu iść na kolejne dni monitoringu... Jajeczka nie ma i nie będzie...
Ja jednak poszłam do kolejnej pani dr na monitoring. Szczęście w moim nieszczęściu było takie, że ta pierwsza przyjmowała tylko raz w tygodniu... Ta druga potwierdziła brak pęcherzyka dominującego i stwierdziła że endometrium ma 17 mm. Stwierdziła ślad płynu w zatoce Douglasa i powiedziała że nie ma sensu robić kolejnego monitoringu... W domu naczytałam się o tak grubym endometrium w pierwszej fazie cyklu... Stwierdziłam że to niepokojące i jednak poszłam na trzeci monitoring...
Trzeci monitoring w tym samym cyklu... Pani doktor pokazała mi ciałko żółte. To co ja uznałam za miesiączkę i co poprzednie panie dr uznały za miesiączkę było owulacją... Nie było mowy o in vitro i o stymulacji... Odetchnęłam z ulgą, ale też czułam wściekłość... Jak można być lekarzem gine. I nie zorientować się, że owu już była? Pierwsza pani dr do której trafiłam nie pracuje już w placówce w której pracowała... Teraz pracuje w klinice leczenia niepłodności... Pozostaje mi współczuć kobietom które do niej trafią...
Moja trzecia Pani dr została już moją Panią dr.... U niej potwierdziłam w monitoringach 4 kolejne owulacje.
Dzidziusia jednak nie było nadal... Zrobiłam badania hormonalne, zrobiłam HyCoSy, kariotyp, u mnie ok.. u męża wyszły fatalne wyniki nasienia...
Od maja 2023 walczymy z dietą, całkiem zmieniliśmy sposób odżywiania, całkiem zrezygnowaliśmy z alkoholu, staramy się prowadzić bardziej aktywny i zdrowy tryb życia.
W tym czasie bywało różnie...początkowo miałam mnóstwo zapału... Stanie w kuchni przy garach i gotowanie zdrowego jedzenia sprawiało przyjemność... Szybko schudlismy, poprawił się nastrój... Każdy jednak kolejny miesiąc niepowodzeń dobija mnie i stawiam sobie pytanie czy to ma sens? Wierzę w dietę, wierzę w to że zdrowy mikrobiom zwiększa szanse na dziecko... Co jest więc nie tak że się nie udaje? Nasienie miało się poprawić tak mówił androlog... Ale jak ma się poprawić jak moj mąż jest takim obowiązkowym pracownikiem, że ciągle siedzi po godzinach? I jeszcze pracuje w domu...
Od pewnego czasu nasze życie toczy się stałym, monotonnym rytmem... Pobudka, praca, powrót domu, frustracja męża, że trzeba jechać na zakupy, wracamy, on pracuje albo odpoczywa,a ja zapieprzam w kuchni, wymyślam te zdrowe dania, gotuję, piorę, ogarniam.... Pilnuję owu. Bo on jest tak zmęczony, że najczęściej serduszkujemy tylko w okresie okołoowulacyjnym...
Nie ma we mnie już żadnej radości, jestem zmęczona tym wszystkim, jestem zmęczona tym gotowaniem, tym życiem pod dyktando owulacji, tym pilnowaniem, żeby nie zjeść nic co mogłoby nie daj Boże utrudnić i tak utrudnione starania... Nadal towarzyszę w procesie leczenia najbliższemu członkowi mojej rodziny, co miesiąc odczuwam stres podczas badań kontrolnych...
Na początku starań byłam pełna nadziei, teraz po tych wszystkich miesiącach coraz częściej łapię się na myśleniu, że nic z tego nie będzie... Jestem coraz bardziej zmęczona tym wszystkim

Wiadomość wyedytowana przez autora 19 marca, 21:28

21 marca, 08:23

Podczas naszej pierwszej i póki co jedynej wizyty na akupunkturze, nasza wspaniała Pani dr powiedziała nam żeby traktować okres starań jako proces, w którym coś się zmienia, my się zmieniamy, rezygnujemy że złych nawyków na poczet tych dobrych, pracujemy nad sobą, że to taka trochę jakby podróż. Myślę, że coś w tym jest. Jak przypomnę sobie jaki styl życia prowadziliśmy na początku naszych starań to łapię się za głowę. Raz w tygodniu ociekająca tłuszczem pizza znanej sieci fast food, codziennie kanapka z szynką albo z żółtym serem. Na obiad, jak nie chciało nam się gotować to jedliśmy albo jakiś kupny badziew typu rzekomo ręcznie lepione pierogi, albo jedliśmy coś z chińskiej knajpki. Wyjazd w góry, nad morze czy nad jezioro równał się zawsze torbą wypchaną kolorowymi słodyczami. A dłuższe wakacyjne pobyty, czy w ogóle wakacyjne weekendy nie mogły obyć się bez piwkowania. Przecież to był nasz czas wolny, nasz relaks więc jak zrelaksować się bez piwa? Te nawyki baaardzo szybko zaowocowały przybraniem na wadze, ale my wtedy tego nie dostrzegaliśmy. Do tego nieustanne zmęczenie i co chwilę ból głowy, żołądka, brzucha... Masakra... Ale my nie dostrzegaliśmy tego, że organizm wysyła nam sygnały, że coś jest nie halo... patrzyliśmy na siebie przez różowe okulary i odbieraliśmy siebie jako ludzi w pełni zdrowych i pelnych energii...Z perspektywy czasu zastanawiam się jak ja chciałam zaprosić Dzidziusia do takiego śmietnika? Opamiętanie przyszło wraz z chorobą bliskiej osoby. Zaczęłam szukać przyczyn i pomocy w leczeniu. Odkryłam dietę, odkryłam ile tak naprawdę znaczy w naszym życiu jedzenie. Dzięki niemu żyjemy, a często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nie tylko ilość ma znaczenie ale przede wszystkim jakość. Im bardziej szłam w stronę diety tym bardziej uświadamiałam sobie, że jesteśmy jedną wielką chodząca bakterią. Tak właśnie tak! Nawet nie myślimy o tym ile mieszka w nas bakterii i innych stworzeń określanych mianem mikrobiomu. To nie tylko jelita, bakterie mamy na skórze, w jamie ustnej. Mam wrażenie że wszedzie. I to od nas zależy czy w nas będą mieszkały te dobre bakterie, które będą nam pomagać, czy damy jeść tym złym, które są przeżarte do swojej ściany komórkowej;) i które w podzięce za warunki wyślą nam mnóstwo LPS, które nas zatrują. Są badania które mocno łączą mikrobiom z wieloma chorobami, w tym z tymi najgorszymi na R., a także z niepowodzeniem zajścia w ciążę... Tak zatem trzeba karmić dobre bakterie, usunąć wszelkie nieszczelności w obrębie jelit (nie mam na myśli perforacji) i nie tworzyć warunków do tego, żeby te zle bakterie zrobiły sobie imprezkę w naszym ciele. Kiedyś ludzie odżywiali się w prosty sposób. Zjadali dużo błonnika, owoców i warzyw. Mięso było raz na jakiś czas, od święta. Nie było kupnych kolorowych słodyczy i nie było całej tej trucizny. Nie było plastikowych butelek które zawierają ksenoestrogeny... Dieta pomagała ludziom żyć w zdrowiu. My jako społeczeństwo wybraliśmy wygodę.
Pod koniec 2022r. zaczęliśmy zmieniać dietę. Po otrzymaniu wyników nasienia mojego męża ruszyliśmy z dietą na maxa. Nie było że boli (głównie nogi od stania w kuchni). Wiecie co... Ja w ciągu roku schudłam 16 kilo. Mąż 10. Lepiej się czujemy, nie jesteśmy ospali, nie towarzyszą nam problemy żołądkowe, nie wiemy co to ból (poza oczywiście bólem głowy przed @). Jeśli pilnuję żeby po owulce jeść codziennie marchewkę to nawet nie mam PMS. Na serio! Nawet tego mojego osławionego bólu głowy.
Zmiany nawyków kosztowały nas sporo czasu i wyrzeczeń. Ale teraz wiem że jemy zdrowo, wiemy że nie mamy śmietników w swoim wnętrzu. Wysprzatalam dom dla naszego Dzidziusia i czekam na Niego.

Wiadomość wyedytowana przez autora 21 marca, 09:51

21 marca, 20:52

Odpowiadając na komentarz Maya111, to właściwie nie stosujemy żadnej konkretnej diety w takim sensie, że nie kupowaliśmy żadnych diet. Zaczęliśmy stosować dietę roślinną - nie mylić z dietami wegański czy wegetariańskimi. Dieta roślinna zakłada, że można jeść mięso ale niezbyt często. I tak też zaczęliśmy się odżywiać. Pilnujemu się, żeby raz w tygodniu była ryba morska (u nas akurat dorsz), pieczona, z kaszą albo ziemniakami i jakąś surówką (ale nie z kapusty, bo podobno kapusta utrudnia przyswajanie jodu z ryby, a my jemy tego dorsza dla jego smaku i właśnie dla jodu, więc robimy jakąś surówkę np z marchewki jabłka i ogórka kiszonego z olejem lnianym i szczypiorkiem). Czasem w niedzielę jest jakieś mięso, głównie pierś z kurczaka (pieczona albo smażona) ale to jak uda nam się kupić jakąś dobrą. Staramy się jeść więcej błonnika, więc ziemniaki i białe makarony staramy się zamieniać na kasze (pęczak, kaszę jęczmienne perłowe i wiejskie) i jemy to z jakimiś sosami warzywnymi (np z warzyw korzeniowych). Albo z surówką i z jakimiś klopsikami roślinnymi (robimy albo sami np z kaszy gryczanej, fasoli i jakichś warzyw pieczone albo smażone) albo czasem zdarza nam się kupić takie już gotowe, ale to też sporadycznie kupujemy. W necie szukamy na bieżąco przepisów. Generalnie staramy się żeby do obiadu była zawsze jakaś surówka, do ryby to już pisałam jaka, a poza tym to jemu dużo surówek z kapusty bo ona ma jakiś wpływ na estrogeny, jakoś normuje ich poziom, podobnie jak marchewka. Żeby nie było, jemy też normalne jedzenie typu placki ziemniaczane, albo łazanki, jajecznicę na śniadanie, gofry z owocami (tu dodaje mąki kokosowej trochę, żeby byl błonnik i żeby były bardziej sycące) czasem robimy domową pizze (ale na mące z orkiszu bo typową pszenicę odstawiliśmy), lasagne, pierogi itp. ale zawsze robimy to sami, nie kupujemy już gotowców w sklepie. Raz na jakiś czas robimy sobie jakieś slodkości (np ostatnio drożdżówki z makiem, albo piernik z pomidorów - wcale nie czuć żeby był z pomidorów a jest szybki w przygotowaniu i dobry😉) , ale zamiast cukru stosujemy erytrol no i używamy tej mąki z orkiszu właśnie. Białko zwierzęce zamieniliśmy na roślinne w znacznej mierze (podobno wpływa to pozytywnie na owulację) więc jemy więcej fasoli np w formie fasolki po bretońsku, soczewicy (w zupach głównie). Nie jemy jednak grochu, bo czytałam że kiedys był to naturalny środek antykoncepcyjny więc jedzenie go mogłoby odnieść przeciwny skutek do zamierzonego. Na śniadania jemy albo kanapki z chleba orkiszowego z jakimiś pastami kanapkowymi (takie warzywne pasty kanapkowe w słoiczkach, te już kupujemy w sklepach akurat) albo z pasztetem roślinnym z selera który sami robimy (przepis z thermomixa) i dodajemy do tego kiełki głównie brokuła (te kupujemy albo sami robimy w słoiku) jakieś warzywa kanapkowe, ogórka kiszonego. Poza tym na śniadania jemy też owsianki z orzechami (migdały, włoskie, brazylijskie, laskowe), prażonym słonecznikiem i prażonym czarnym sezamem (to już akurat z med. Chińskiej wyczytałam że czarny sezam prażony wzmacnia nerki, które wg med chinskiej odpowiadają za płodność). Do tego dodajemy owoce typu borówki, maliny, kiwi, banana. Czasem zamiast owsianki jemy jaglanke albo komosiankę gotowaną na mleku owsianymi (na roślinnym dlatego, że ja mam alergię na nabiał, a poza tym jest taki medialny ginekolog który udziela się na YouTube i napisał jakieś książki i mówi że nabiał ma kazeinę która nam bardzo nie służy zwłaszcza w okresie starań). Do jaglanki i komosiankę dodajemy też orzechu, prażone ziarna i owoce. Robimy też koktajle owocowo- warzywne do pracy z bananami jabłkami, kiwi, jarmużem albo szpinakiem, czasem dodajemy różyczki brokuła. Czasem dodajemy też inne owoce typu ananas, mango, albo maliny borówki itp to już wiadomo co kto lubi. Sałatki robimy do pracy czasem sam mix sałat z jakimiś warzywami dodatkowo i orzechami, ale po tym chce się jeść. Więc najczęściej jakieś sałatki z kaszą z suszonymi pomidorami, z oliwkami, z natką pietruszki, fasola czerwona, albo z burakiem i rukolą, albo co tak akurat jest. Czasem kaszę zamieniamy makaronem i wtedy też dodajemy inne warzywa. zupy gotujemy na warzywnym bulionie, który robimy sami z thermomixa. staramy się jeść je często, zarówno zupy krem, jak i takie zwykłe jak się zawsze jadło w domu typu krupnik, pomidorówka itp. wodę pijemy mineralna z dużą zawartością wapnia i magnezu i staramy się raczej szukać szklanych butelek, choć drogie to trochę jest. Warzywa staramy się kupować w warzywniaku od babeczki która sprowadza od takich swoich sprawdzonych dostawców. Nie wiem co jeszcze mogłabym dopisać. Już mi chyba nic nie przychodzi więcej do głowy. Generalnie stawiamy na to żeby było dużo błonnika, żeby odżywić ten mikrobiom. I żeby nie było zdarza nam się zjeść jakieś słodycze że sklepu, ale najczęściej później boleśnie to odczuwamy, jednak organizm się odzwyczaił od takiego jedzenia. Jak idziemy na miasto to jemy normalnie bez wymysłów, żeby nie żyć pod dyktando diety. Nie pijemy alkoholu. Pijemy za to zieloną herbatę, albo jakaś czarna z dodatkami- ale taka na wagę w sklepie z herbatami, poza tym rumianek, pokrzywę, zakwas z buraków, i kawę. Aaa no i stosujemy olej lniany w kuchni do sałatek, oliwę z oliwek do gotowania ogólnie. I to by było chyba na tyle. Aaa i jeszcze na samym początku to dla odbudowy mikrobiomu stosowaliśmy probiotyki przed jakiś czas, takie dla odbudowy bariery jelitowej. Teraz zastępujemy je zakwasem. Buraków, kapustą kiszoną i kiszonymi ogórkami. Ale przez jakiś czas je stosowaliśmy

Wiadomość wyedytowana przez autora 21 marca, 20:56