Wizyta w klinice: dwa pęcherzyki po 15 mm (po jednym w każdym jajniku), oczywiście cała masa pęcherzyków małych (czy u kobiet bez PCOS też takie są?). Przedłużenie kuracji menopurem o kolejne 4 dni...I za 4 dni kolejna wizyta.
Owulacja wypada dokładnie w czwartek i piątek, kiedy mój mąż wyjątkowo wyjeżdża w delegację od środy do soboty. Będziemy próbowali przesunąć ją lekami (obniżona dawka menopuru) do soboty. Trzymajcie kciuki, żeby się udało.
Czy jest ktoś w takiej sytuacji, z PCOS lub kuracją menopurem?? Dajcie znać!!!
Cykl 21
18 d.c - nadal przed owulacją
W tym cyklu: Etruzil (4-9 d.c.), od 9 d.c zastrzyki Menopur, planowane aż do 19.d.c
Wyniki badań krwi z 15 d.c.(01.10)
LH: 4,3
Estradol: 74,6
FSH: 6,8
Progesteron: 0,18
Koszty dotychczas: 8750 PLN
+ Menopur: 800 PLN
+ 2 wizyty w klinice: 200 PLN
= 9750 PLN
Mam taką ogromną nadzieję, że się tym razem uda, że teraz będzie ten szczęśliwy cykl. Z drugiej strony wiem, że te pęcherzyki w 20 d.c. mogą być już po prostu za stare. Estradiol jak na 15 d.c tez mega niski...
19 d.c.
Wyniki badań:
Estradiol: 80,9
LH: 5,5
Progesteron: 0,139
Koszty:
9750
+ 100 wizyta w klinice
+ 488 Menopur na 3 dni
= 10 338 PLN
Dzisiejsza wizyta w klinice to jeden wielki zawód - jajniki pełne pęcherzyków różnej wielkości (ok 25), rosnących bardzo nierównomiernie, 2 największe pęcherzyki mają 15 mm (takie same były 4 dni temu). Decyzja lekarza: zwiększenie dawki Menopuru do 150 (brałam 75) na kolejne 3 dni i za 6 dni kolejna wizyta.
Kurwa. Jedno wielkie kurwa. Jestem już tak wkurzona tym, że to tyle trwa, że mój organizm nie reaguje na leki, że nic się nie dzieje, że tak długo trzeba czekać.
Najpierw niepowodzenia tłumaczyłam tym, że miałam mega stresującą pracę, pracowałam po 80 h tygodniowo i byłam wycieńczona. Zmieniłam pracę, mam książkowe 40 h tygodniowo, dużo mniej stresu, wszystko po to, żeby się udało. I co? gówno. A w dodatku trafiłam na szefa którego nienawidzę. Najchętniej szukałabym już nowej roboty, ale trzyma mnie tu ciągle fakt, że MOŻE SIĘ W KOŃCU UDA, a to miejsce jest idealne na ciążę. Boję się, że zmienię pracę i zaraz potem się uda, w najgorszym możliwym momencie.
Wiem, że to głupie, ale czasem zazdroszczę tym dziewczynom, które mają chociaż ciąże biochemiczną...przynajmniej mają poczucie, że się da. Beznadziejne myślenie, ale momentami nie panuję nad swoim mózgiem.
No więc ja też jestem w tym momencie w fazie "luz - co ma być, to będzie". Kluczem jest znalezienie sobie zajęcia, żeby być skupionym na innych rzeczach. Ja postanowiłam, że pierwszy krok to powrót do rutyny treningowej, która bardzo poprawia mi samopoczucie tylko wymaga wyjścia z łóżka raniutko, żeby zrobić trening przed pracą. Drugi krok to właśnie planowanie wieczorów - kupiłam sporo biletów na festiwal filmowy w przyszłym tygodniu, do tego planuje skończyć trzy książki, które leżą rozpoczęte na mojej szafce i czekają aż do nich wrócę (porzuciłam je i zajęłam się innymi już pół roku temu).
Także tryb" "luz" rozpoczęty i wdrażany w życie. Przynajmniej na najbliższe 2 dni, bo w czwartek mam kolejną wizytę u lekarza i może się skończyć kolejnym rozczarowaniem.
25 d.c. - nadal przed owulacją (której już się nie spodziewam)
Wyniki badań:
Estradiol: 94,5
LH: 5,3
Koszty:
10 388
+ 100 wizyta w klinice
= 10 438 PLN
Monitoring był. Od ostatniej wizyty nic się nie zmieniło - endometrium 6 mm, bardzo dużo pęcherzyków różnej wielkości, największy ma 15 mm. Ten cykl odpuszczamy. Jak szłam na wizytę to spodziewałam się tego, ale rozczarowanie i tak się pojawiło... Czekam na okres, jeśli nie nastąpi w ciągu 2 tygodni to mam się zjawić znowu w klinice na wywołanie, a potem na kolejną próbę z większą dawką menopuru. Już się nie mogę doczekać, większa dawka oznacza nie 500, a 1000 zł za każde 5 dni zastrzyków...
Rozważam odpuszczenie leczenia na kilka miesięcy i zmianę pracy. Obecna mnie strasznie frustruje, nie rozwija, nudzi. Trzymało mnie w niej to, że może zajdę w ciążę i będę miała perspektywę odejścia. Moja perspektywa ratunku zamiast się przybliżać, to tylko się oddala. Nie wiem, ile jeszcze miesięcy to potrwa, ale mam silne poczucie, że nie jest to kwestia najbliższego pół roku, więc równie dobrze mogę sobie odpuścić trochę stresu, przestać latać 6 razy w miesiącu do kliniki, robić pobrania krwi (w ciągu ostatniego miesiąca SIEDEM pobrań krwi). Abstrahując od kosztów (ekhm, +/- 1,7 k PLN w tym cyklu), to po prostu mam wrażenie takiego "stand by" w życiu. Gówno prawda, że żyje się dalej - żyje się, ale ciągle się uważa. Nie zaplanuję wakacji za pół roku, bo MOŻE będę w ciąży, nie zmienię pracy, bo MOŻE będę w ciąży i co pomyślą, jak przyjdę do roboty a msc później się uda... My kobiety jesteśmy posrane.
Mąż namawia mnie, żeby spróbować jeszcze jeden miesiąc, skoro i tak potrzebuję chwilę na znalezienie czegoś nowego.. Mówi, że jeszcze jeden miesiąc, a jak się nie uda, to robimy pół roku przerwy. Nie wiem, sama nie wiem. Trochę czuję, jakby to było wyrzucanie kasy w błoto, a strasznie nie lubię marnować pieniędzy...
Boję się kolejnego miesiąca rozczarowań, ale moja waleczna dusza nie pozwala mi odpuścić. Całe życie, jak tylko miałam jakiś cel, udawało mi się go osiągnąć. A teraz mam cel i mimo że jego realizacja zależy w 100% ode mnie, to wcale nie mam na niego żadnego wpływu.
Aha i powrot do rutyny treningowej zamienil sie w chorobe, katar i siedzenie w domu. Tyle z bycia ciagle zajeta. Zostaje czytanie ksiazek.
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 października 2018, 16:55
4 d.c.
Back to the game. Odbyłam kolejną wizytę u lekarza, nastawiając się, że to już ostatni cykl starań przed odpuszczeniem. Przekonał mnie, że ciśniemy jeszcze dwa miesiące.
Ten miesiąc zaczynamy od 2 tabletek letrozolu, 3-7 dc, w 10 d.c monitoring i będziemy sprawdzać, czy trzeba coś włączyć.
Jednocześnie robimy wszystkie badania, bo jeśli w tym msc się nie uda, to w kolejnym podejmiemy próbę inseminacji. Jeśli znajdziemy sposób na wywołanie owulacji, to inseminacja zwiększa nasze szanse i nie tracimy czasu na czekanie na naturalne zapłodnienie. Mąż na myśl o jednym z badań, w którym potrzebny będzie posiew w cewki moczowej prawie uciekł
i ot, nowy miesiąc, nowe nadzieje.
11 d.c.
Koszty:
10 438
+ 200 2 x wizyta w klinice
+ 1000 - badania krwi przed inseminacją (400 ja, 600 mąż)
= 11 638 PLN
Byłam wczoraj na monitoringu, wyhodowałam 3 (TRZY!!!) pęcherzyki 12-16 mm. Endometrium 7 mm (największe, jakie kiedykolwiek miałam). Nadal problem z hormonami - estradiol jedynie 52. Wg lekarza jest dużo za niski jak na 3 pęcherzyki. Idę znowu na monitoring jutro, żeby sprawdzić, jak rosną pęcherzyki i czy hormony skoczyły.
Generalnie przestałam się tym zajmować i przeżywać tą owulacje itd. Nadal mi zależy (nawet bardzo), ale w mojej głowie chyba coś kliknęło. Zaakceptowałam, że może nas czekać inseminacja i że to kolejny krok. Idę jutro do lekarza z dużymi nadziejami, ale mam nadzieję, że jeśli się zawiodę to uda mi się przejść przez to spokojniej. Zajmuję się teraz martwieniem innymi rzeczami - staraniem o kredyt na mieszkanie, planowaniem remontu itd. Zaakceptowałam, że muszę zacząć szukać nowej pracy i powoli się do tego zabieram. Trochę w zwolnionym tempie, ale chciałam "nie odkładać życia na później". Dodatkowo usłyszałam, że moja znajoma, u której nie ma żadnej przyczyny niepłodności (wszystkie wyniki super), miała już dwie inseminacje, a za chwilę podchodzi do in vitro i jakoś tak.. doszłam do tego, że tak po prostu ma być. Po to naukowcy stworzyli te metody, żeby z nich korzystać. A że stworzyli je już dawno oznacza, że jest cała masa kobiet, które mają ten sam problem. Już nawet nie przeżywam tej kasy wydawanej na leczenie - szkoda, że nie mogę jej odłożyć na remont, ale trudno. Kasę się zarobi.
No i błagam, niech się tu gdzieś pojawi ktoś, komu się udało, bo dawno nie słyszałam żadnych radosnych wieści!!
..a potem wieczorem przed samym pójściem spać pokłóciłam się z mężem i odechciało mi się seksu.
Jak nie urok, to sraczka.
13 d.c.
Koszty:
11 638 PLN
+ 100 - 1 wizyta w klinice
+ 270 - badania krwi
= 12 000 (popełniłam błąd i wczoraj przeliczyłam to na wakacje - 3 tygodnie w Tajlandii dla 2 osób się kłaniają)
Estradiol nie rośnie (200 przy 3 trzech pęcherzykach), LH nie rośnie (wczoraj 11, dziś 10 - dużo za nisko), generalnie nie rośnie nic. Dobrze, że już weekend. Już nawet spodziewam się co będzie dalej - w poniedziałek okaże się, że pęcherzyk już za duży, na zastrzyk jest za późno i cykl znowu do kosza.
Oda do PCOS: idź sobie w cholerę, no weeeeeź
Szef mnie dziś tak zdenerwował, że prawie rzuciłam mu wypowiedzeniem. Wdech wydech. Wdech wydech. Kredyt na mieszkanie sam się nie weźmie. Wdech wydech.
16 d.c.
Mea culpa, cofam swoje słowa z ostatniego wpisu i bycie negatywnym prorokiem. Nastawiałam się negatywnie, żeby się mniej rozczarować. Poszłam dziś na monitoring a tu... OWULACJA! Była dziś rano.
Wyniki badań ok - LH skoczyło (dziś rano 40), Estradiol spada (280). Progesteron malutko rośnie.
Seks był wczoraj wieczorem, kolejny będzie dziś wieczorem - lekarz kazał lecieć do domu, ale ja musiałam po wizycie wracać do roboty. Zresztą mąż też w pracy, więc jajeczko musi poczekać.
To moja pierwsza owulacja..pewnie od lat. I zero objawów, poza delikatnymi bólami jajników.
I teraz rozkmina - czy jeśli wczoraj wypiłam butelkę wina (francuskie czerwone, pyszka) z depresji, że nie będę miała owulacji i leczenie znowu nie zadziałało, a dziś rano miałam owulację, to moje dziecko będzie pijane???? No oby nie.
25 dc.
9 dpo zrobiłam test ciążowy wykrywający bhcg od 10. Test negatywny.
Lekarz kazał robić betę dopiero 14 dpo, w najbliższy poniedziałek, ale ja już nie mogłam się doczekać. Myślę, czy by nie pójść już w piątek, skoro w poniedziałek wszystko ma być zamknięte...
Wiem, że 9 dpo to mega wcześnie, ale jest tyle osób, którym już wychodziły pozytywne testy...
1 dc.
Przestałam się łudzić - przyszedł okres.
Łudziłam się tak bardzo, że w tym pierwszym cyklu w którym wszystko jest w końcu dobrze, w którym w końcu moje ciało działa tak, jak powinno, że w końcu w tym cyklu się uda. Skoro tyle czasu walczyłam o to, to teraz się w końcu uda. Jeszcze przedwczoraj i wczoraj się łudziłam, kiedy miałam plamienie, ale okres nie przychodził. No więc przyszedł.
Podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy na parę miesięcy i wrócimy do tematu w wakacje. Niesamowite, jaki wpływ na całe życie mają te starania. Stałam się nerwowa, przygnębiona. Inne aspekty życia przestały mnie tak cieszyć, bo czekałam tylko na to. Odkładam życie na później, ślęcząc w pracy, która mnie nie satysfakcjonuje, w której cofam się w rozwoju, z szefem, który doprowadza mnie do szału. Bo przecież nie zmienię pracy, bo może zajdę w ciążę i co wtedy... Nie wypada tak, zmienić roboty i po miesiącu być w ciąży.
A przecież zawsze byłam taką pozytywną, uśmiechniętą osobą, która bierze sprawy w swoje ręce i załatwia. Gdzieś w ciągu ostatnich 1,5 roku moje życie zaczęło kręcić się wokół 5 wizyt u lekarza w msc, lekach o konkretnej porze, czekaniu na owulację, czekaniu na to czy endometrium urosło chociaż odrobinę, seksie na zawołanie jak już jest ta owulacja, czekaniu na testowanie, niepewności i depresji po tym, bo znowu coś poszło nie tak i nawet pieprzonej owulacji nie mam. A jak już mam, to i tak nic z tego.
Więc uznałam, że nie mogę tak dalej. Dostałam okres. Nie idę do lekarza po kolejne leki na wywołanie cyklu. Za dużo nerwów mnie to kosztuję, muszę odpocząć i skupić się na innych aspektach życia. I zaakceptować dzieci rodzące się wszędzie wokół mnie.
21 d.c.
owulacja była w 17 dc.
Koszty:
12 000
+ 300 badania krwi
+ 300 wizyty monitoringowe
= 12 600
Miałam sobie odpuścić ale dałam sobie jeszcze szansę. Zdecydowałam się rzutem na taśmę i zrobiłam samowolkę, biorąc resztkę etruzilu, który mi pozostał, akurat na 5 dni po 2 tabletki.
Był monitoring, w cyklu urosły i pękły dwa duże pęcherzyki, dokładnie w sobotę wieczorem/ w nocy.
Estradiol miałam najwyższy w życiu, LH tylko kiepsko, ale skoro pękły to było go wystarczająco. i teraz.. czekamy do 14.12 żeby się badać.
Wyluzowałam bardzo, zaczęłam szukać nowej roboty, aktywnie wysyłać CV. Stwierdziłam, że jeśli miało się zdarzyć to się zdarzy. A jeśli nie, to nie ma sensu się męczyć i trzeba zmieniać robotę. zobaczymy co będzie pierwsze
I zaczęłam chodzić na jogę - jest super. Trudno się zmotywować, ale jak już pójdę, uczucie po jest świetne.
Fun fact - okazuje się, że kobity w ciązy nie mogą pić zielonej herbaty, bo może uszkadzać serce płodu. Wyszło to w trakcie pogawędki z lekarzem w trakcie usg.
16 dc.
Zrobiliśmy pierwszą inseminację. Według mnie to jest strata czasu i pieniędzy - ciężko mi płacić 1000 zł za obiecaną skuteczność na poziomie 15%. Póki co wszędzie widzę raczej raporty, że kolejnym osobom się nie udaje. Ja podchodzę do tego jak do kolejnego kroku, który trzeba zrealizować, żeby dojść do in vitro. Czy komuś udała się inseminacja? Czy ktoś może powiedzieć coś dobrego o tym zabiegu?
Teraz muszę tylko wytrzymać do 11 stycznia, żeby zrobić betę...
Koszty:
12 600
+ 550 wizyty
+ 800 inseminacja
+ 100 ovitrelle
= 14 050
Chyba za te pieniądze już byśmy sobie in vitro strzelili
Inseminacja 31.12.
Test sikany pozytywny 14.01.
Beta BCG 14.01: 130 miU/ ml
Jesteśmy na samym początku 4 tygodnia, ja i moje kilka dodatkowych komórek.
Jutro idę na kolejną betę, że sprawdzić, czy wszystko jest ok. A do tego czasu na razie trochę stresu... naczytałam się rożnych statystyk, że nawet 30% ciąży umiera w tych pierwszych tygodniach. Ja już miałam swojego statystycznego farta - przy 12% szansach skuteczności IUI, nam się udało przy pierwszej próbie.
Nie jestem z tych przewidujących same złe wydarzenia, ale jeszcze uważam z tą radością, żeby się nie zawieść. chociaż oczywiście w głębi serca trzymam mocno kciuki sama za siebie
Mam teraz dosyć silne bóle podbrzusza, jeszcze w weekend były delikatne, a wczoraj wieczorem i dziś od rana są dosyć mocne. Mam nadzieję, że to po prostu macica się układa
Aha no i walnęłam się w wyliczeniach - to początek 5 tygodnia. Ale dokładniej powie mi lekarz do którego idę w sobotę.
17.01 - beta 470
progesteron 24,2.
rośnie!
Ja akurat nie PCOS ale mogę trzymać kciuki ;)
Z tego co wiem, pecherzyki na jajnikach są jedna z podstaw do diagnozy PCOS, nie sadze że zdrowe kobiety bez tego schorzenia maja ich taka ilość. Jedno o czym mówią wytyczne Towarzystwa Ginekologivznsgo, to to by nie rozpoznawać PCOS u dziewczynek świeżo miesiaczkujach, bo często u nich występuje to fizjologicznie. Ale u dorosłej kobiety jajnik powienien mieć 1 dominujący i już.