Witajcie,
Długo się zastanawiałam czy napisać coś od siebie na forum. Doszłam w końcu do wniosku, że może warto wygadać się komuś, kto przeżył to co ja. Kto zrozumie jak ciężko jest żyć dalej po stracie dziecka, niejednego dziecka ...
O tym, że chce mieć dzieci wiedziałam już od podstawówki. Moja mama pracowała przez 15 lat w żłobku. Odwiedzałam ją tam często, chciałam pomagać w opiece nad dziećmi, bawić się z nimi, wychodzić na spacery itp. Te młodzieńcze doświadczenia spowodowały, że wybrałam studia pedagogiczne. Na studiach nauczyłam się, że posiadanie dziecka to nie tylko karmienie, wychodzenie na spacery, czy przewijanie to również ciężki trud wychowania i ogromna odpowiedzialność za drugiego człowieka. W brew pozorom to wcale nie jest takie proste być rodzicem, opiekunką czy wychowawcą.
Po ukończeniu studiów wiedziałam, że muszę znaleźć pracę, ustatkować się , po prostu stworzyć odpowiednie warunki dla dziecka. Zawsze powtarzałam, że nie jest \"sztuką\" zajść w ciążę i urodzić dziecko, \"sztuką\" jest być dobrym rodzicem. Teraz z perspektywy czasu sądzę, że ogromną \"sztuką\" jest utrzymać ciążę i urodzić zdrowe dziecko, a reszta się ułoży...
Po 9 latach bycia razem z moim chłopakiem postanowiliśmy, że czas wziąć ślub, uwić gniazdko i mieć dziecko. W końcu mamy gdzie mieszkać, mamy dobre prace, jesteśmy odpowiedzialni i rozsądni - idealni rodzice ...
Po 2 miesiącach od ślubu zaszłam w ciąże. Byłam ogromnie szczęśliwa. Nie wierzyłam, że tak szybko się uda. Myślałam - to cud! Dar od Boga! Moje marzenie się spełniło, niesamowite! Wspólnie z mężem wymyślaliśmy imiona, planowaliśmy jak urządzimy pokój, gdzie pojedziemy już we troje na wakacje, kogo weźmiemy na chrzestnych itd. Nie przeszło mi przez myśl, że coś złego może się wydarzyć ...
Pamiętam doskonale swoją pierwszą wizytę u ginekologa, nie była idealna. Powiedziałam lekarce, że okres spóźnia mi się 7 dni, a wynik testu jest pozytywny. Lekarka zrobiła usg, wpatrując się w ekran powiedziała: no, no jest, coś tam jest. Dziwnie się poczułam. Pierwszy raz jestem w ciąży i dowiaduje się o tym jakby to był co najmniej jakiś towar... Szybko zmieniłam lekarza na znanego i dobrego ordynatora szpitala wojewódzkiego.
Kiedy poszłam na kolejną wizytę do nowego ginekologa było już dobrze widać malutkie bijące serduszko. Jak wychodziłam z gabinetu łzy szczęścia płynęły mi po policzkach. Mąż, który na mnie czekał w aucie wystraszył się, że coś się stało. Jak powiedziałam co widziałam, sam miał łzy w oczach. To był 7 tc. Czułam się bardzo dobrze, nic mi nie dolegało, jedynie brzuch mnie bolał, ale lekarz uspokajał, że to nic złego, że nie tylko dziecko rośnie, ale i macica, dlatego boli. Na początku nie chcieliśmy nikomu mówić, że jestem w ciąży, nawet naszym mamom. Podzieliłam się tym tylko z moimi dwoma przyjaciółkami, bo nie mogłam wytrzymać. Chciałam, żeby cieszyły się razem ze mną. Radość nie trwała długo ...
Tego pamiętnego dnia źle się czułam, w pracy bolał mnie brzuch, dostałam dziwnych wzdęć. Brzuch zrobił się twardy, a ból dość tępy i rozlany. Poszłam do toalety i zauważyłam plamienia. Wpadłam w panikę i zaczęłam płakać. Koleżanka uspokajała mnie i mówiła, że w ciąży miała krwawienia, ale wszystko było dobrze i urodziła zdrowe dziecko. Zadzwoniłam do swojego lekarza, który kazał mi natychmiast jechać do szpitala. Zadzwoniłam po męża, żeby ze mną pojechał, bardzo się bałam. Nie mogłam się opanować. Pomyślałam: Boże,nie rób mi tego, błagam! Szpital pamiętam jak przez mgłę. Najpierw papirologia, potem niecierpliwe czekanie na lekarza i badanie. Rozpoznanie: poronienie... To było straszne, jak najokrutniejszy koszmar. Lekarz mówił: niestety, nie widać akcji serca płodu, ciąża się nie rozwija. Zanosiłam się od płaczu, wpadłam w histerię, nie rozumiałam co mówił do mnie. Wyszłam z pokoju badań i wpadłam w ręce męża, który pytał co się dzieje. Nie mogłam mówić... Siedzieliśmy na szpitalnym łóżku i razem płakaliśmy. Następnego dnia, miałam kolejne badanie, potwierdzenie rozpoznania i zabieg wyłyżeczkowania. Jechałam na salę zabiegową, cały czas płacząc. Pielęgniarka trzymała mnie za rękę mówiąc: wszystko będzie dobrze, czasem tak się dzieje, proszę się uspokoić i nie płakać. Jak mogłam nie płakać, skoro cały świat zawalił mi się pod nogami. Moje marzenie zostało mi zabrane, ot tak po prostu. Cały czas w myślach powtarzałam, Boże dlaczego? Dlaczego zabrałeś mi dziecko? Co złego zrobiłam? Za jakie grzechy tak cierpię? Samego zabiegu nie pamiętam, ponieważ miałam ogólne znieczulenie. Pamiętam, że przywiązali mi ręce i nogi, przyszedł anestezjolog, który w pośpiechu wypełniał ze mną ankietę potrzebną do znieczulenia, lekarz rozmawiał z pielęgniarkami o głupotach, a ja leżałam sama ze swym bólem...
Po wyjściu ze szpitala spędziłam w domu 2 tyg. Nie wstawałam prawie w ogóle z łóżka, nie chciałam, żeby ktoś mnie odwiedzał, nie miałam ochoty na rozmowy. Całymi dniami płakałam. Mąż był przy mnie, wspierał mnie bardzo. Z perspektywy czasu myślę, że tylko dzięki niemu wyszłam z domu i wróciłam do pracy. Powtarzał mi, że nie mogę się poddawać, że muszę się ogarnąć, bo przecież muszę mieć siłę, żeby zajść ponownie w ciążę.
I tak po dwóch miesiącach znowu zobaczyłam dwie kreseczki na teście. Na początku byłam w szoku, że tak szybko się to stało, trochę się martwiłam, ale nie chciałam popadać w paranoję. Starałam się opanować i myślałam teraz będzie dobrze. Poszłam do lekarza, dziecka nie było jeszcze widać. Dostałam progesteron, miałam się oszczędzać i przyjść za 2 tyg na wizytę. Nie doczekałam... Po 3 dniach zaczęłam plamić, zadzwoniłam do swojego ginekologa, kazał zwiększyć dawkę progesteronu, zrobić betę, miałam się oszczędzać. Dostałam krwawienia. Beta słaba. Rozpoznanie: poronienie ciąży biochemicznej... Tym razem nie chciałam zostać w szpitalu. Lekarz stwierdził, że nie muszę. Poronienie w trakcie, nie ma konieczności czyścić macicy, bo ciąża była wczesna. Jak się wtedy czułam? Nawet nie jestem w stanie tego opisać... Na wizycie kontrolnej zapytałam ginekologa dlaczego tak się dzieje, o co chodzi? Jaka była odpowiedź: tak bywa, ale proszę się nie martwić jest Pani młoda i zdrowa, jeszcze urodzi Pani dziecko. Proszę teraz odpocząć, zająć się czymś innym, a za 6 miesięcy zacząć dopiero kolejne starania. Już wtedy zastanawiałam się dlaczego nie chce zrobić jakiś badań, może jest jakaś przyczyna, którą można leczyć i nie będę musiała już cierpieć. Niestety lekarz nie zlecił wykonania dodatkowych badań, nic.
Mijały kolejne miesiące. Niby doszłam do siebie, niby było dobrze, ale myślałam o tym wszystkim cały czas. W między czasie moje koleżanki zachodziły w ciąże, inne niedawno urodziły, a ja byłam sama i bardzo cierpiałam. Niektórzy, którzy nie wiedzieli co przeszłam pytali kiedy będziemy mieli dziecko. Nie byłam w stanie im tłumaczyć co się dzieje. Zazdrościłam kobietom z wózkami jednocześnie ich nienawidząc, że one mają dziecka, a ja nie.Były takie dni, że wpadałam histerię i płakałam cały dzień, czasem budziłam się w nocy i zanosiłam się od płaczu. Stałam się bardziej nerwowa, bez przyczyny złościłam się na męża, na ludzi w moim bliskim otoczeniu. Miałam koszmary, śniły mi się dzieci, martwe dzieci... Bałam się tego stanu. Bałam się również tego co będzie dalej, czy sobie poradzę jeśli zajdę ponownie w ciążę. Uczyłam się na studiach o etapach żałoby po stracie dziecka, jak pomóc w takiej sytuacji, jak się zachowywać, lecz sama nie potrafiłam przełożyć tego na siebie-paradoks ... Po sześciu miesiącach od drugiego poronienia przyszedł dzień, w którym nie dostałam miesiączki. Dziwnie się czułam, nie wiedziałam czy się cieszyć czy bać. Podeszłam do tego z dużą rezerwą. Wspólnie z mężem postanowiliśmy się nie cieszyć, wiem dziwnie brzmi. Nie chciałam kolejnej nadziei, że będzie dobrze, bo nie wiedziałam czy będzie dobrze i nikt nie mógł mi tego obiecać. Nie rozmawialiśmy już o imionach, o tym jak będzie wyglądało nasze życie z dzieckiem itp. Mijały dni, a ja nadal nie dostawałam miesiączki, bolały mnie piersi, brzuch. Zrobiłam chyba z 6 testów. Każdy pozytywny. Pojechałam do lekarza. Ten sam scenariusz, progesteron i beta co 3-4 dni. Pierwsza beta wysoka, a za parę dni spadek i plamienie... Potem krwawienie, szpital i rozpoznanie: poronienie w toku ... Już nie pytałam Boga dlaczego, pomyślałam Boga nie ma... Nie chciałam już z Nim rozmawiać i modlić się do Niego... Bardzo krwawiłam, lekarze kazali mi zostać w szpitalu. Leżałam na oddziale z świeżo upieczonymi matkami, słyszałam płacz nowonarodzonych dzieci to było dla mnie straszne. Nie spałam 3 noce, chciałam stamtąd uciekać, uciekać jak najszybciej do domu! Po powrocie do domu nie czułam nic, nie myślałam o niczym... Wiedziałam jedno, zmieniam lekarza! Tak też się stało. Pojechałam do lekarza, którego poleciła mi znajoma. Miała podobne doświadczenie, ale w końcu się udało, urodziła całego i zdrowego synka, właśnie z pomocą tego lekarza. Bardzo mi się spodobało jak opowiedziała mi o pierwszej wizycie u niego. Szczególnie to co jej powiedział: Pani jest od tego, żeby zajść w ciążę, a ja od tego aby ją utrzymać. Proszę się nie martwić, zrobię wszystko, aby została Pani matką, wiem jak bardzo ważne jest to dla Pani. Może właśnie tego mi brakowało, zainteresowania i empatii ze strony lekarza.
Od trzeciego poronienia mija 6 m-cy, a ja jestem po kilku szczegółowych badaniach. Czekam na kolejne badania które będę miała robione w szpitalu. Nowy lekarz jest niesamowity! Rozmawia ze mną, tłumaczy, na każdej wizycie jest trochę jak terapeuta. Czuję, że mnie rozumie. Na razie wyniki są w porządku, nie znamy jeszcze przyczyny, szukamy dalej. Nie wiem co będzie dalej... Jedno wiem, nie chcę marzyć, bo moje marzenia, które się spełniają są ulotne ...
Chciałabym, aby ludzie mogli rozumieć ból kobiet, które straciły swoje dzieci. To jest naprawdę bardzo ciężkie przeżycie i to, że normalnie dalej funkcjonujemy nie oznacza, że zapomniałyśmy...
Po ostatniej wizycie lekarz dał nam zielone światło, powiedział, że musimy ponownie spróbować i spr co będzie.Zaczynamy walczyć od nowa
Jestem po monitoringu owulacji. Owulacja była najprawdopodobniej w sobotę 07.02 lub niedziele 08.02, ponieważ jeszcze w piątek był widoczny pęcherzyk, a w poniedziałek pozostał tylko płyn. Martwię się tylko, ponieważ współżyłam z mężem 04.02, 08.02,09.02., nie wiem czy plemniki dały radę.... Jeśli któraś z Was przeżyła podobną historię, która zakończyła się sukcesem bądź nadal walczy, piszcie!!
Pozdrawiam gorąco