Wiadomość wyedytowana przez autora 26 listopada 2018, 23:55
Na drugi dzień zjadłam śniadanie i dopiero o 9 przyznałam się mojemu M i mamie że w sumie to już się zaczęło.
Rozkrecilo się bardzo mocno po ciepłym prysznicu. Na tyle mocno że o 12 byłam już w szpitalu . Ale że skurcze krzyżowe nic nie dadzą bez rozwarcia dostałam rozkaz " masz 2 h chodzić w koło szpitala " . Pierwszą godzinę było OK ale przy drugiej mama musiał mnie łapać przy skurczu . Aż się nogi uginaly.
Na salę wspólną wzięli mnie z 5 cm rozwarciem.
Dostałam tam póki nie zaczęłam rzygać. To znaczy że się zaczęło.
Dostałam swoją salę. Taką ładną, kolorową z muzyką i przede wszystkim wanną- bo poród chciałam w wodzie.
Ale moje oczekiwania bardzo szybko zostały zniwelowane. Krew . Zamiast moczu - sama krew.
Więc ogólna panika nastąpiła. Zostałam położona do zwykłego łóżka w szarej sali i jedyne co usłyszałam wyrok " nerki nie pracują " . Nie wiadomo dlaczego i kiedy. Po prostu odmówiły pracy.
Więc ze skurczami krzyżowymi przy których nie mogłam leżeć zostałam przybita do wyra bo oni mnie muszą badać ... I co chwilę rozwarcie, masaż i w końcu przebicie wód. Było koło 23. Ale reszta później... czas nakarmić dziecko
O 11 nie miałam siły ruszyć powieką. Po prostu tam leżałam i powoli czułam jak odlatuje.
Wtedy usłyszałam zbawienne słowa lekarza " nie ma postępu, nadal krwawi, wody są zielone- tniemy "
O 12.33 Miałam ją przy sobie. Mój ideał. Moje słońce. Moja Michalina. Która świat przywitała opuznionym krzykiem bo najpierw chciała zrobić siusiu. Była Cudowna, taka biedna, malutka, bezbronna ale i zadziwiająco głośna ( otrzymała tytuł najglosniejszej na całym oddziale)