Odważyłam się. Jestem po fioletowej stronie i mam nadzieję zostać tu do grudnia.
Jak to możliwe? Życie widać ma swój własny na nas plan. Starania od 2013r, fatalne wyniki męża, co badanie to gorsze, ostatecznie teratozoospermia i asthenozoospermia. Endometrium cienkie i oporne na wszystko, nie dające szans na zagnieżdżenie. Dwie nieudane procedury in vitro, dwie kolejne próby in vitro na cyklu naturalnym-nieudane z powodu zbyt wcześnie pękających pęcherzyków... Lekarka chce walczyć o ile mamy siłę, ale jej coraz mniej i wiary też ubyło. Zapał osłabł. Zaczyna dominować zwątpienie i chęć powrotu do ,,żywych". Zostawiamy więc to gdzieś na boku, żyjemy normalnie, wreszcie we dwoje a nie my i starania, pani doktor i klinika niepłodności. I widać ustalenie kto tu komu będzie dyktował rytm wyszło nam na dobre:-) albo nie wiadomo co.
20 kwietnia dwie kreski i...
,,Szał, dziki szał!!" ?? No właśnie nie. Całe życie inaczej to sobie wyobrażałam, wielka radość, łzy wzruszenia, słowa do męża- jestem w ciąży. Nic z tych rzeczy. Uczucie głównie coś w okolicy,,ale o co chodzi??" Szybki telefon do męża, że mam dwie kreski z ukrytym pytaniem-powiedz co mam czuć. Badanie krwi potwierdza test...i zaczęło się. Najdłuższe dwa tygodnie życia oczekiwania na wizytę. W tym czasie przerobiłam wszystko: pusty pęcherzyk przez ciążę pozamaciczną po nowotwór. Ech, głupia ja... Strach nie opuszcza mnie do dziś.
Od wczoraj leżę bo szyjka się skraca. A to dopiero 16 tydzień...
Inne paranoje (no ale tu już jest przecież poważnie) mam z szyjką. Odpędzam czarne myśli jak się da, choć łatwo nie jest. Nie wstałam z łóżka specjalnie, boję się i niecierpliwie czekam na sobotę
A zadziwiona jestem tym, że te maleńkie nóżki mają tak wielka siłę wogóle, zadziwiające jaka moc tkwi w tym maleńkim ciałku i w słowach lekarza, że wszystko jest doskonale. Zryczałam się tam jak bóbr. Szczególnie, że wieczorem czytałam bardzo smutna historię walki matki i maluszka w 20tyg... Jak można się domyślić, bez happy-endu. Dlatego potrzeba mi wiele pokory żeby zrozumieć i docenić jak niewyobrażalnie wielkie szczęście nas spotkało, ot człowiek pomyśli- zdrowe dziecko... A jednak...
No i jeszcze drugie tyle przed nami.
Mam natłok myśli. Chciałabym o wszystkim napisać, coś...mądrego, ale nie wiem jak to szaleństwo w mojej głowie ubrać w słowa. Kilka tematów mnie od wczoraj męczy, po kolei.
Wieczorem, a właściwie późną nocą przeczytałam wpis w pamiętniku Nieskończoności. Nie potrafiłam dobrać słów, żeby skomentować, więc zostawiłam, z resztą, musiałby to być długi komentarz. No i potem długo rozmyślałam. Temat bardzo trudny-kościół i in vitro. Krótkie wyjaśnienie dla tych co pomyślą, że moje dziecko jest przecież poczęte ,,naturalnie". Celowo użyłam cudzysłów, bo nie nazwę dzieci poczętych metodą zapłodnienie pozaustrojowego, nienaturalnie poczętymi lub też niegodnie, jakby chciał kościół katolicki. Pomimo, że mój syn począł się wewnątrz mojego ciała, jestem i na zawsze pozostanę in vitrówką, przeszłam to, wiem czym to się je, rozumiem i daję sobie prawo wypowiadania się w temacie. A dziś w tym temacie chodzi mi głównie o emocje, jakie całej procedurze towarzyszą, szczególnie trudne dla osób wierzących.
Pisałam już kiedyś o tym w pamiętniku po różowej stronie. Czasami mam wrażenie, że ludziom, nazwijmy ich-z zewnątrz, wydaje się, że przejść in vitro to jak pójść do sklepu i kupić dziecko. I nawet gdybyśmy nie wiem jak jasno tłumaczyły, nikt kto tego nie przeszedł, nie zrozumie. Nie zakładam, że wszyscy, część będzie się starać, ale na zewnątrz jest właśnie kościół i szeroko pojęta opinia publiczna. I to oni wpajają, że in vitro to zło, to śmierć...
Podczas procedur odkryłam w sobie miliardy nowych i nierzadko trudnych emocji. I nie chodzi tu o zwykły strach podczas zabiegów medycznych. Nadałabym temu wymiar bardziej metafizyczny. Przeżywałam każdy tydzień z moimi dziećmi, przepłakiwałam każde ich odejście. Tak, to w końcu była piątka moich dzieci. Co z tego, że miały tylko kilka komórek... Niektórym wyda się to śmieszne, ale wierzę, że wiele z Was nie myśli sobie, że to tylko zarodki, że tak jak ja uważacie że to są cudowne początki nowego życia. Dlatego to nie jest wcale tak-pobrać, zapłodnić, wstrzyknąć i cieszyć się z dziecka lub przeplakać niepowodzenie. To jest o wiele, wiele głębsze.
Nieskończoność przytacza spowiedź dziewczyny w ciąży po in vitro. Miała wiele szczęścia, trafiła na bardzo mądrego-nie tylko księdza, a człowieka po prostu. Wielokrotnie myślałam o tym, czy powinnam spowiadać się z in vitro? Czy chcę? Czy żałuję? W obecnej sytuacji przecież mogłabym pójść i wyznać i bez problemu dostać rozgrzeszenie. Tylko po co, staram się nie być obłudna i unikać hipokryzji. Sama się rozgrzeszam. Absolutnie nie żałuję, i zrobiłabym to jeszcze raz i jeszcze. Czy grzechem jest pragnienie dania miłości? Ale rozumiem, że niektórzy gorzej radzą sobie z takimi dylematami, pragną zrozumienia, mają potrzebę przynależności do wspólnoty, a ta wspólnota, stworzona w celu miłowania bliźniego krzyczy idz stąd i rzuca kamieniami... Przypomniała mi się moja spowiedź przedślubna, podczas której zostałam zwyzywana od dziwek itp. Ale jak to? To ja przychodzę do kościoła a ten kościół mnie nie chce? No to nie. Wiem, że Bóg mnie chce, wiem to.
Co do tematu zamrożonych zarodków. Płakalam przy procedurach, że jest ich tak mało, teraz cieszę się, że ich nie ma. Nie wiem, nie umiem powiedzieć, co zrobiłabym, co czuła gdybym musiała je zostawić. Więc nie podejmuję tematu.
Przynudziłam, a jaki z tego wniosek? A no taki, że jastem taka mądra tylko tu. W rzeczywistości sama kryłam się z in vitro jak kret. Choć teraz myślę, że przecież nie ze wstydu, przecież nie zrobiłam nic złego. Raczej z ogromnej potrzeby chronienia siebie przed ocenianiem i szukaniem niezdrowej sensacji. Dla własnego bezpieczeństwa. Dzielmy się z tymi, co do których jesteśmy pewni, że zrozumieją i wsprą. A innym-nic do tego. A na koniec- czy jest prawdziwym chrześcijaninem ten, który ocenia, a swoją oceną rani?
Ach, miało być jeszcze o trzęsieniu się nad sobą w ciąży, która ,,przecież chorobą nie jest". Inspiracją Renia7910 no i ja sama, ale to później bo się trochę emocjonalnie wyprałam:-)
Wiadomość wyedytowana przez autora 1 sierpnia 2016, 12:39
Wczoraj zadzwoniła do mnie ciocia, co u nas słychać, a no wszystko ok. A po pytaniu jak w tym wszystkim radzi sobie M z moich ust popłynął...pean pochwalny. Ciocia mówi,,zapisz to sobie i wróć do tego następnym razem jak będziesz chciała na Nim psy wieszać" . Zatem postanowiłam zapisać, ku pamięci
Przykro mi się robi, kiedy czytam w pamiętnikach dziewczyn, że do całej tej walki o dziecko dochodzi jeszcze wojna w związku. Wiadomo, sytuacje są trudne, nerwy napięte do granic możliwości, buzujące hormony i niejednokrotnie problemy finansowe. Ciężka próba i każdy przechodzi to tak jak potrafi. Zastanawiam się tylko, gdzie jest granica tego co jeszcze usprawiedliwić możemy stresem, a gdzie wychodzi już nasze prawdziwe, to ukryte ja. Czy wszystko możemy wytłumaczyć, każde zachowanie wybaczyć czy też powinniśmy wyciągać wnioski na przyszłość, całą tę sytuację potraktować jako sprawdzian naszych zachowań w trudnych sytuacjach. No i jeśli się nie sprawdzamy to coś zdecydować.
Cieszę się, że nie musiałam decydować. Choć różowo nie było, oj bywało ciężko...zastanawiam się teraz tylko patrząc z perspektywy, czy czarna rozpacz była tylko w mojej głowie czy była nazwijmy to obiektywna. Mój mąż potrafi być wstrętny, potrafi się wściekać i zachowywać jak kretyn. Był taki czas między nami, że myślałam, że mi Go ktoś podmienił. Wtedy okazało się, wierzcie lub nie, że dostał na łeb po profertilu. Jakby nie zwykły suplement a jakieś dragi łykał. Wyedy któregoś razu wykrzyczałam, że mam całą resztę w dupie, chcę odzyskać mojego męża. Odstawił i uspokoił się. Wrócił M za którego wyszłam za mąż. Nie, że nagle wpadliśmy w watę cukrową, o nie, ale jest dobrze. Mam wrażenie, że bezowocne starania mocno nadwyrężają związek. Czasem niszczą. I wydaje mi się, że nam się udało przetrwać burzę i wyjść z tego w miarę bez szwanku dzięki temu, że w pewnym momencie postwiliśmy na nas. Na nasze życie. Zaczeliśmy żyć własnym, obecnym we dwoje, a nie tym z marzeń w trójkę. I w taki spokój chyba postanowił wkroczyć nasz Boberek:-)
Wydawaloby się, że cel został osiągnięty, koniec próby. Okazuje się, że to dopiero był początek. u nas, przy bardzo tradycyjnym podziale ról w domu, konieczność położenia mnie do łóżka wydawała sie dla mnie katastrofą. Cóz, nie popisałam się zaufaniem do męża. Dom się nie zawalił, głodna nie chodzę (nie leże właściwie) a łatwo nie jest karmić mnie zdrowo i bezglutenowo. Jestem zadziwona i dumna. I mam cichą nadzieję, że wstrętny mr Hyde długo pozostanie uśpiony;-) (dopóki młody nie wróci do domu z tatuażem, tunelami w uszach oznajmiając że jest gejem weganinem-nie, nie jestem nietolerancyjna, ale nie chce przybtym być ).
Czasem mi przykro jak po powrocie z pracy o 19, siedzi w kuchni nad garami, bo przecież ja nic całymi dniami nie robię... A właśnie, nie robię? Przecież jajo wysiaduję. I tu przechodzimy do cackania się.
Pójdę zagrać w totka.
Jak mam być w dobrym nastroju w takich warunkach, ech...
1) szyjka
2) Streptococcus agalactiae
3) antybiotyk i luteina dopochwowo.
No to są konsekwencje- paciorkowiec poszedł, za to przylazła e.coli i enterococcus. W życiu nie miałam tyle...tam.
Aż nie mogę się doczekać co ciekawego wyjdzie w moczu!
Czekam na cukrzycę, nadciśnienie i cholestazę, cholera, no bo z jakiej racji miałyby mnie ominąć te przyjemności? Wiem, wiem, głupio gadam, infekcje się zdarzają, ech tylko dlaczego?
Dobra, jadę do kliniki po receptę, wdech wydech wdech wydech, będzie dobrze. Co zrobię jak nic nie zrobię- leczyć się muszę. Dla dobra Bobra*
*Bober. Takie oto imię otrzymał mój syn od taty.
Wczoraj byliśmy na wizycie, młody rośnie, ma już 930g. Prawie kilo do kochania za to ja ciągle stoję w miejscu, lekarka się śmiała, że chciałabym żeby waga przekroczyła już 70kg. Ale co tam, najważniejszy dzieć. Gin skonsternowana moimi wynikami hemoglobiny glikowanej kazała jednak powtórzyć badanie w innym labie i wyszło, że jednak był błąd, wszystko w jak najlepszej normie. Diety pilnować i cukry kontrolować.
Za to dopadły mnie skurcze niebolesne i nie super częste, ale jednak spychają dziecia w dół, wprost na nieszczęsną szyjkę- na marginesie, ta ma się ok, wczoraj prawie 35mm. Ale skurcze mają się wyciszyć i kropka, bo mi gin relanium groziła wiem, że się podaje i wolę,od biedy to niż poród przedwczesny, ale mamy umowę, że walczymy no-spą, magnezem, luteiną w zwiększonych dawkach i zobaczymy. I wiecie co? Nie wiem skąd, ale przyszedł do mnie...spokój. Takie wewnętrzne uczucie, że to się wszystko uda i skończy dobrze. Mam gdzieś oczywiście z tyłu głowy jakiś lęk, ale jest mocno niewyraźny. Przestałam mieć wkręty, że infekcje, antybiotyki, cukrzyca, szyjka, skurcze, leżenie... wszystko do przejścia. Zaczęłam oczekiwać na dziecko, a nie na katastrofę chyba mnie jakieś nowe hormony zalały. A za dwa dni...trzeci trymestr. Nie wierzę
Wiadomość wyedytowana przez autora 24 października 2016, 14:27
Mąż zrobił mi prezent. Dostałam poduszkę-kojec do leżenia. Skazana na niewygodną kanapę (ileż czasu mogę w końcu spędzić w sypialni odcięta od świata) zostałam ułaskawiona. Wpasowalam się w gniazdko i się zachwyciłam, chwała pomyslodawcy. Głowa podparta, plecy podparte, nic nie cierpnie, nie boli. Uwielbiam. I szczerze polecam szczególnie przyszłym mamom zmuszonym do ciągłego leżenia
Dzieć dziś ma dzień aktywności-cóż, najwyższy czas po dwóch dniach drzemania. Dał trochę odpocząć. Muszę dodać, że moje dziecko jest nietypowe. Wszędzie słyszę, że należy zjeść a potem leżeć i liczyć ruchy, hmm. A co ja mam liczyć, skoro On po jedzeniu śpi w najlepsze? A budzi się dokładnie na pory posilków i daje mamie znać, że już pora
Ciąża jest cudownym czasem. Przygotowujemy się na przyjście maluszka, snujemy radosne plany, wreszcie będziemy rodziną, a nie tylko parą. Połączeni na zawsze. W całym szczęściu oczekiwania i planowania oczywiście nie zapominamy czerpać przyjemności z ostatnich chwil we dwoje. Jedziemy na wakacje, chodzimy do kina, odwiedzamy i przyjmujemy znajomych, spędzamy razem dużo czasu i troszczymy się o siebie, cieszymy się bliskością. Ach. No nic tylko rzygnąć tęczą. Wszystko ładnie pięknie, tylko co jeśli jak tylko zdążyłaś oswoić się z myślą-o cholera, jestem w ciąży!! z ust lekarza pada wyrok-zagrożenie poronieniem czy przedwczesnym porodem. Proszę leżeć. Psssss. No dobra mówisz-ale może powie to pani doktor praniu, sprzątaniu, gotowaniu, nie mówiąc już o wyprawce (którą po takich słowach i tak strach kompletować i cała przyjemność z tego idzie w pi*du).
A miało być tak pięknie. Długie i w 100% płatne L4, bo przecież w ciąży wolno, dom wyglancowany i obiad na stole. Dupa. Co mamy? Kurz na regałach, w kątach koty aż miauczą i stare seriale. Pół biedy, jeśli na śniadanie można zjeść bułkę, a obiad zamówić z baru. Ja nie mogę. Pół biedy jeśli jest pomoc z zewnatrz-u mnie znikoma. Wszystko spada na męża. Pracującego, ciężko i długo... jestem totalnie zależna...
Zagrożona ciąża przeradza się w długi i ciężki egzamin z życia. Tu już brakuje miejsca na słodkie roztkliwianie się nad brzuchem. Brakuje czasu by rękami jednej osoby ogarnąć wszystko. Rękami mężczyzny według uznania kobiety. Żeby ręczniki nadal były poskładane ,,na trzy" a skarpetki we właściwej przegródce. A wszystko zagotowane w sosie lęku o dziecko i niepewności, czy da oczekiwany rezultat. Jak długo? Przez miesiąc jest spoko, są siły, jest determinacja, są efekty, jest sens. Drugi, trzeci...przychodzi kryzys, zmęczenie, frustracja. Mąż niemal nie śpi, a ja wiecznie niezadowolona. Mi się wydaje, że za mało robi, że traci czas na odpoczynek (sic!) Jemu wydaje się, że mam jak w raju bo leżę, przerzucam kanały i nic nie muszę... I dobrze jest, jeśli po kilku gorzkich słowach w swoją stronę, każde z nas w głebi serca rozumie, po co to wszystko. On się stara ponad siły i ściga z czasem, bo Ona leży dla dziecka. Cel jest wspólny i najważniejszy.
A jaka jest recepta, żeby to przetrwać? Nie wiem. Może właśnie zrozumienie celu. Może trochę luzu i odpuszczenia. A może po prostu trzeba wyciągnąć wszystkie ściągi pisane dotąd przez życie i po prostu zdać? Czy wyjdziemy z tego mocniejsi? Czy nasze małżeństwo wróci w końcu z tej ciążowej bocznicy na swój pierwotnie obrany tor? Ja wierzę, że tak.
Czytając fora i pamiętniki dochodzę do wniosku, że mam szczęście. Może nie pływam w budyniu, ale egzamin idzie dobrze. Tak na 4 Na razie.
Jednak nie wszystkie tego doświadczają. I to jest smutne.
Dokulaliśmy się do 9 miesiąca ale to zleciało. 5 miesięcy leżenia... wydawało się nie wykonalne, a jednak daliśmy radę. Od wczoraj mogę już wstawać powoli, spacerować, mam nabierać sił, poprawić krążenie w nogach, taaa, 5minut w pionie, brzch się buntuje, zaczyna boleć, twardnieje, no nieprzyjemne to. Tak więc jeszcze na pół leżąco. A synuś chyba zgłupiał od tego pionu i od wczoraj leniuchuje jak nigdy, musiałam Go dziś pobudzić, pierwszy raz miałam lekki niepokój, że mało się rusza, ale teraz już daje wyraźnie o sobie znać więc jest ok. Wizytę mamy teraz 5grudnia, prawdopodobnie ostatnią. Wszystko to jest tak niesamowite, że do mnie nie dociera. Mimo, że w domu wszystko uszykowane, przygotowane to jakoś trudno uwierzyć, że za chwilę pojawi się tu ktoś... mój mały wielki świat, mój wszechświat...
Wczoraj po wieczornym prysznicu położyłam się i poczułam ból, no nic nadzwyczajnego, taki ból w dole brzucha jak na @, ale to nie pierwszy raz, choć mocniejszy niż zazwyczaj. Cóż, myślę, poleżę, przejdzie. Przeszło. Nocka spokojna, rano byłam umówiona z położną na wizytę, żeby się do niej zapisać. Ale na toalecie zaskoczyl mnie (wybaczcie ) glut różowy kisiel... ja w sumie zielona, no ale domyślam się co to może być. Hmm, myślę, co teraz robić... ostatecznie z położną się nie spotkałam, a zlądowałam w klinice na ktg. A tam...górka za górką w całkiem regularnych odstępach. Wpadła rozchachana pani dr "no to jak? Rodzi pani u nas??" Ale, że jak, że już? Opcje były dwie, albo dajemy się akcji rozchulać i mamy wcześniaczka albo próbujemy jeszcze zahamować co nieco. Pani dr sugerowała drugie wyjście. No to leżę w domu i zaciskam nogi. Szyjka ma jeszcze 1cm ale już się rozwarła. Ech, pospieszył się księciunio, nie powiem, też się doczekać nie mogę-oby tylko cały i zdrowy przyszedł na świat
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 grudnia 2016, 19:24
Super wiadomość!! Nudnej ciąży. :)
Kochana gratuluję. Przeszlam podobne zmagania. , to znaczy dwa poronienia i in vitro ktore sie udalo. Porod w 24tc, strach o synka. Kolejna ciaza z zaskoczenia, naturalna i oczywiscie problemy z szyjka jak w pierwszej ciazy. Pilnuj tej szyjki i jak bedzie mozliwosc zaloz szew, bardzo polecam. Mi sie zaczela skracac od 18 tc w 20 mi założyli, leci 34 tc. Za okolo dwa tyg sciagamy szew i niech sie dzieje co chce. I szczerze lezalam pierwsze dwa tyg po zalozeniu a pozniej robilam praktycznie wszystko. Zylam normalnie a z malym dzieckiem tez sobie nie moglam pozwolić na jaktus mega odpoczynek. Takze powodzenia i glowa do gory, bedzie dobrze.
kaarolaa, Twoją historię znam:-) śledziłam odkąd urodził się Marceli i teraz też kibicuję.
Ojej fantastycznie!!! U mnie sytuacja z szyjką podobna. Udało się leżeniem wytrzymać do 30 tyg. Uważaj na siebie i przede wszystkim leż. To Was uratuje. Pozdrawiam :)
A jednak i na Ciebie przyszła pora :))) gratulacje !!!!
Powodzenia :) Trzymam kciuki mocno za Was :D Pan Bóg dał Wam najwspanialszy prezent :)
Campari ogromne uściski i gratulacje !! Az ciarki mnie przeszły jak przeczytałam twój wpis, no patrz bez ciśnienia a się udało! Spokojnej ciąży kochana!! :*