Tydzień dla Płodności   

Nie przegap swojej szansy!
Umów się na pierwszą wizytę u lekarza specjalisty za 1zł.
Tylko do 30 listopada   
SPRAWDŹ
X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Radośnik
Dodaj do ulubionych
1 2
WSTĘP
Radośnik
O mnie: W ciąży! 33 lata (jeszcze chwilkę!), radość i energia mnie rozpiera :-)
Moja ciąża: upragniona :-) Czekałam na nią równo 17 cykli. I kiedy prawie straciłam nadzieję - jest :-)
Chciałabym być mamą: Chciałabym być mamą :-) No i oczywiście, chciałabym być idealną mamą, ale wiadomo jak to jest z ideałami.
Moje emocje: Spokój, radość. I zadziwiająca pewność, że wszystko będzie dobrze.
Przejdź do pamiętnika starania i przeczytaj moją historię starania się o dziecko

12 marca 2015, 19:50

Uff, w końcu chwila dla siebie. Tak bardzo jestem podekscytowana i radosna pozytywnym testem, że latam jak poparzona. Sprzątam, pracuje, piorę, gotuję. i JEM. Jem jak głupia. Nie wiem, czy to objaw ciążowy na pewno, czy po prostu emocjonalna reakcja :-) Głodna jestem równiutko co trzy godziny. W takim tempie, to brzuch będzie widoczny...echh, w zasadzie to już jest widoczny :-)
Całe szczęście na słodycze w ogóle nie mam ochoty, na żadne świństwa typu chipsy (a to cholerstwo uwielbiam) też nie. Tylko zgaga mi dokucza. Tzn nie wiem, czy to dziwne uczucie w gardle, to jest zgaga na pewno, bo chyba nigdy nie miałam wcześniej, ale to coś mi dokucza. Tyle dobrego, że dzięki temu ciągle piję. Wodę rzecz jasna :-)
Do lekarza umówiłam się dopiero na 31 marca. Nie wiem, czy nie za późno... ale tydzień wcześniej miał termin na godz 20 20. Późno trochę, nie chciałam żeby był zmęczony i myślał tylko o powrocie do domu. Więc wybrałam wizytę na 9 rano... Ale zastanawiam się, pewnie nie wytrzymam i za tydzień do niego polecę. Bo...no właśnie, internet to nie jest dobre miejsce dla przyszłej mamy i świeżo upieczonej ciężarnej (brrr...ciężarna to paskudne słowo jest..."przy nadziei" chyba ładniej ;-). Bo przy tej swojej nadziei, jestem też w lekkiej paranoi. Weszłam na jakąś stronę wczoraj, w stylu "czego w ciąży nie wolno" I dowiedziałam się, że nie można niczego i wszystko szkodzi. Taka witamina D ponoć - nadmiar może uszkodzić dziecko, zdeformować i w ogóle ogon mu urośnie. Z ogonem to już moja złośliwość, bo się przez pół dnia denerwowałam wczoraj, czy jak przez ostatnie 3 miesiące suplementowałam się dawką 2000, to czy przypadkiem nie przedawkowałam? No bo oczywiście na rzeczonej stronie nie raczyli powiedzieć, ile to jest "za dużo". Pisali za to, że "lakiery do paznokci, lakiery do włosów, szampony (!!!) i perfumy mogą negatywnie wpłynąć na rozwój płodu". No i tego jeszcze nie zdementowałam, ale... Nie no, z szamponem to przegięcie. To co, przez 9 m-cy z brudnymi włosami ? :-) No ale z lakierem do paznokci... Kurde, lubię mieć pomalowane, mam nawet na sobie hybrydę... Ano właśnie. Kolejny powód do zamartwiania się. Bo tydzień temu zrobiłam sobie tą hybrydę. A to jest pod lampą UV...co prawda cała tam nie weszłam pod tą lampę, tylko paluchy wsadziłam, ale... ? Uspokajam się, że jakby to było jakoś super niebezpieczne, jak na przykład RTG to by napisali... No ale jakieś niepokoik się czai. Z perfumami to też chyba przesada. Echh, no i właśnie do tych wszystkich pierdół potrzebny mi mój lekarz!
Ale faktem jest, że węch mi się wyczulił niesamowicie. Mąż się śmieje, że mogę dorabiać na policji jako pies gończy ;-) Wyniucham wszystko, nawet jak sąsiad w piwnicy pali, czy lekko moim zdaniem podpsutą wodę z kwiatków (mąż nie czuje, nawet jak nos do wazonu wsadził...chociaż, on może "nie czuć", żeby nie musieć wynosić;-)
Pisali też, że na początku ciąży można odczuwać zmęczenie, senność... Ja odwrotnie - energia mnie roznosi, budzę się o 6 nad ranem zupełnie wyspana. To jest absolutne przeciwieństwo mojego przed ciążowego stanu - bo ja lubiłam wcześnie się kłaść i późno wstawać. Ale to akurat mi się podoba, więcej czasu mam na wszystko :-)

A tak poza tym, to fajnie być tu... Czuję..z resztą oboje czujemy, ogromną ulgę, że się udało. Wiadomo, że nie wiadomo do końca jak będzie - to początek, różnie bywa... Ale jest ulga, że jesteśmy zdolni do tego. Dopiero teraz sobie powiedzieliśmy o naszych głupich w sumie obawach, jak się nie udawało - ja np. że jak długo się nie uda, to W. mnie zdradzi, za pierwszym razem zrobi dziecko innej kobiecie, więc mnie zostawi... On miał podobne myśli - chociaż generalnie wzajemnie nigdy się nie podejrzewaliśmy o takie rzeczy, tak realnie to w ogóle sobie tego nie wyobrażam. Ja też miałam lęk, że nie jestem w stanie przyjąć dziecka do siebie, że może mam jakąś ukrytą, nieświadomą wrogość -do męża, do macierzyństwa (no bo "wrogość śluzu"!!! jestem terapeutką psychoanalityczną, tu już bym sobie tego nie wytłumaczyła tylko fizjologią!;-) Mąż miał obawy, że nie jest w stanie niczego stworzyć...I tak dalej.

Więc bycie w ciąży jak na razie jest cudowne :-) Wszystkim niezdecydowanym polecam!

Wiadomość wyedytowana przez autora 12 marca 2015, 19:50

13 marca 2015, 09:10

Dzisiaj już mi trochę gorzej. Smutek jakiś.

Przykro mi z powodu mojej mamy...powiedziałam jej, ucieszyła się, ale... Prosiła mnie, żebym podeszła do jej siostry do szpitala - odwiedzić ją. W szpitalu epidemia grypy, jakieś odry itd - no więc mówię mamie, że nie, jestem w ciąży i nie będę lata po siedlisku zarazków. Reakcja? Nie przesadzaj, ledwo w ciąże zaszłaś, to za wcześnie (?), a poza tym w szpitalu jest sterylnie. Ja nie poszłam, ona się obraziła. Dzwoniła wczoraj zapytać, czy byłam i ANI SŁOWEM nie odniosła się do ciąży. Żadnego jak się czujesz, żadnego cieszę się - nic, zero tematu. Yhhh, ja wiem, że ona taka jest, 4 lata na własnej terapii to przerabiałam, że nie ma opcji ona mi nie da wielu rzeczy i już. Ale boli cholernie... Bo właśnie z nią miałabym ochotę, potrzebę porozmawiać...pobyć. Ale niestety, ważniejsze dla niej jest to jak ona wypadnie...ma żal, bo nie udało jej się swojego poczucia winy (też nie poszła do siostry do szpitala, bo "nie ma czasu") wytrzeć mną. No i ten śmiech i tekst, że "za wcześnie" - za wcześnie, żeby się martwić, za wcześnie żeby mieć objawy, zawsze było kuźwa coś! Nie przesadzaj, trzeba się dzielić, nie kłóć się, mi jego szkoda (każdego faceta, z którym się rozstawałam, nawet tego który pod koniec związku prawie mnie pobił! Było jej go szkoda, bo płakał. A ja miałam nie przesadzać!), a czy dobra jesteś dla swojego męża (pytanie, czy on jest dobry dla mnie nigdy nie padło!)...Echhhh... Ja wiem, ona przy tym wszystkim ma mnóstwo zalet i wiem, że na swój sposób bardzo mnie kocha. Kocha tak jak umie. A że siebie samej nie umie za dobrze... No ale przykro mi i ta ciąża przywraca te wszystkie bolesne wspomnienia.
Całe szczęście jest teściowa. Mąż jej powiedział, to zrobiła mu wykład, jak bardzo musi o mnie teraz dbać i że nie mogę dźwigać i żeby śniadanka do łóżka nosił :-) No i ucieszyła się bardzo, popłakali się oboje przez telefon.
Bo my poinformowaliśmy rodziców zwyczajnie. Nie miałam siły i powstrzymać się nie mogłam, żeby czekać na jakąś szczególną okazję. Ale pewnie z tego też moja mama niezadowolona, bo może "nie tak, to sobie wymyśliła".

A belly mi powiedział, że moje dziecko, to teraz kijanka:-) Jeszcze do wczoraj było ziarenko maku :-) I że ma ogonek i główkę już ma. I że wątroba się zaczyna tworzyć. I pępowina. Pępowinka na razie. I serduszko też już skubane bije. 100 razy szybciej niż moje. Boże...mam dwa serca :-)
Nie ma co przejmować się własną matką. Trzeba myśleć o byciu matką :-) Na razie jestem mamą kijaneczki. Urocze to. Nawet zaczęłam zdrabniać, a zawsze mnie do wkurzało (posadź dupeczkę na krzesełku i zjedz śniadanko z talerzyka...Yhhh od razu mdłości dostawałam). A teraz ani mdłości...o i ani śniadanka. Zapomniałam :-)

Miłego dnia kochane mamy, przyszłe mamy i wątpiące w przyszłość swojego macierzyństwa... Ktoś tam kiedyś pisał, żeby mieć nadzieję, wbrew nadziei... No to niech sobie przypomni ten ktoś ;-)

Wiadomość wyedytowana przez autora 13 marca 2015, 09:10

14 marca 2015, 21:01

Oooooo, ale mi się nastrój waha! I to nie, że od złości do radości, tylko od spokoju do niepokoju. W jednej chwili mam absolutną pewność, że wszystko będzie dobrze, a teraz...teraz jestem przekonana, że wszystko będzie źle ;( Bo:
- nie zrobiłam bety, więc nie wiem czy w ogóle jeszcze jestem w ciąży
- pobolewa mnie brzuch i nie umiem ocenić, czy to skurcze, czy rozciąganie. Bo ja ZAPOMNIAŁAM (???? jak to do cholery jest możliwe???), jak bolą bóle miesiączkowe. A bolało mnie zawsze przeokrutnie, Nimesil to był mój najlepszy przyjaciel... A teraz nie wiem - czy to co mnie boli jest niepokojące, czy normalne?
- nie mam mdłości
- jakoś "nie czuję", że jestem w ciąży
- piersi jakby mniej obrzmiałe. Chociaż brodawki ciągle wrażliwe
-na co jak mam puste jajo?
- a co jak mam ciąże pozamaciczną?
- a co jak...aaa, na przykład - że zmywacz do paznokci mi zaszkodził?

Jedyne co mnie uspokaja i trochę na ziemię sprowadza, to to, że nie mam krwawień, plamień itd. No i jestem bardziej męczliwa i głodna ciągle. No i te zmienne nastroje, to chyba też :-)


Mama do mnie wczoraj dzwoniła, już w zupełnie innym tonie. Może to pierwsza reakcja to szok wywołany faktem, że będzie babcią? A może po prostu jest i taka i taka. Czasem straszna, a czasem kochana. Wczoraj była kochana. Fajnie, bo mi złość zeszła, nie myślę cały dzień, jaki to mam żal. Duża ulga.

Najgorsze jest to, że nie potrafię się skupić na niczym innym, jak myślenie o ciąży. Co skutkuje czytaniem kolejnych bzdur. Co z kolei skutkuje powyższą paranoją. Tylko proszę, nie piszcie mi, że mam nie czytać, bo sama to wiem, ale i tak nie przestaje. Bo nic innego mnie nie interesuje. Nie mogę przeczytać książki, filmu obejrzeć. Wypucowałam mieszkanie, wyprasowałam wszystko, co się nadaje (i co się nie nadaje też) do prasowania. Maż mi zakazał robienia kolejnego prania - bo wszystko czyste.

Nie mam siły sama do siebie!

21 marca 2015, 18:10

Musiałam sobie zrobić przerwę, żeby do reszty nie popaść w ciążową paranoję. We wtorek pierwsza wizyta, boję się jak cholera... No ale, co ma być, to będzie - a raczej -co jest, to jest albo nie ma :-)

7 tydzień się zaczął - wzruszają mnie bardzo te opisy, że dziecko ma już serduszko, że jest jak kijanka, ale tworzą mu się półkule mózgowe...Urocze i rozczulające.

Ja czuję się mniej uroczo - mdłości na całe szczęście ciągle jakoś specjalnie nie mam...ale zmęczona jestem i senna. I nic mi się nie chce, tak totalnie. Początkowo miałam tak dużo energii, a teraz - kanapa, film i herbatka. Nawet mi się telefonów nie chce odbierać :-)
Mąż znosi to dzielnie. Sprząta, gotuje, kupuje paluszki, jak mam zachciankę (swoją drogą nie wiem, czy to nie za wcześnie na zachcianki ciążowe? W każdym razie "chce mi się" często konkretnych produktów: najczęściej keczup i ogórek kiszony na kanapce).

Tyle dobrze, że uspokoiłam się w kwestii "co szkodzi dziecku" - myję włosy tym samym szamponem, co zwykle (a tak na marginesie - coś mi się wspaniałego z włosami zrobiło! Błyszczą, układają się - a z lenistwa przestałam nawet używać odżywki!), paznokcie pomalowałam, kremy i podkłady i pudry te same. BEZ PRZESADY! Tylko z witaminami dzielnie się trzymam do wizyty - nawet prenatalnych jeszcze sobie nie kupiłam żadnych - tylko kwas foliowy. Chociaż tego kwasu to przez ostatnie półtora roku się tyle nałykałam, że chyba mam zapasy ;-) No i nie wiem, co z lekami na alergie - ostatnio u przyjaciółki, co ma psa i dwa koty, mimo że żadnego nawet nie dotknęłam, bo były w drugim pokoju, lekko się poddusiłam. Tzn, tak kaszleć zaczynam i mam wrażenie, że nie mogę nabrać tyle powietrza co zwykle... No i zwykle na to miałam Symbicort (inhalator), albo chociaż Telfast (tableta) - no ale pierwsze to steryd zdaje się, a drugie też nie lepsze... Więc niczego nie wzięłam tylko do domu poszłam i mi przeszło. No ale kwestie leków muszę z lekarzem omówić dokładnie, zdaje się, że jakieś są, które można w miarę bezkarnie brać.

Aha, no i jestem już tylko na własnej działalności. Do pracy idę: w poniedziałek na 5 godzin, we wtorek na 3 i środę również na 5. I tyle :-) Super to się złożyło, bo nie wyobrażam sobie siedzieć po 10 godzin dziennie w pracy, w taki stanie! Chociaż cholera wie, może mogę sobie marudzić, bo do pracy iść nie muszę, a jakbym musiała, to nie miałabym czasu na czucie się źle?

23 marca 2015, 08:38

Aaaaaaa! Cholera jasna!
Opryszczka!
A konkretniej - trzy pieprzone opryszczki na raz!
No i co robić? Wszędzie sprzeczne informacje!
W miarę się uspokoiłam, jak w każdym zakątku internetu napisane jest, że jeśli to nie pierwsze zakażenie i nie na płciowych narządach, to nie ma strachu. Ale... gdzieś tam doczytałam, że jak w pierwszym trymestrze, to i owszem... Leczyć? I znów sprzeczności - kiedyś np. koleżanka która przez lata była położną (teraz jest psycho) mówiła, że jak się leczę Heviranem (w tabletkach) to przez jakiś rok lepiej nie zachodzić w ciążę, bo to toksyczne paskudztwo. Tutaj czytam, że dziewczynom zapisują ten Heviran w ciąży. No i??? Ale pal sześć tablety. A maść można? Na ulotce piszą, że w ciąży nie wskazane. Na forum piszą, że nie leczona opryszczka to problemy i komplikacje.

Apropos różnych forum...Przyszłe mamy posłuchajcie mnie proszę i jak już zajdziecie w ciążę unikajcie paskudztwa pod tytułem parenting.pl! Mi w każdym razie dobrze nie zrobił. To jest ta strona, na której przeczytałam, że szampony szkodzą. Nie wiem, kto pisze tam artykuły, ale mam wrażenie, że są maksymalnie nastawieni na słowa kluczowe - że to trochę portal reklamowy, ale dobrze wypozycjonowany. Słowa najczęściej pojawiające się to: ciąża, uszkodzenie, poronienie! Nie wiem, może przesadzam w sumie... Ja w każdym razie unikam. Niestety doszłam do tego wniosku dopiero dzisiaj.

Co do opryszczki - umówiłam się na dzisiaj do rodzinnego. Poza tym gardło mnie boli od kilku dni. I...tyłek. Masakra jakaś. Normalnie swędzi mnie jakbym się z rok nie myła. Fakt, najpierw się podejrzewałam, że może coś niedokładnie... No ale teraz to już szoruję się jak głupia, po każdym pobycie w toalecie. Ech... a ja myślałam, że ciąża to 9 miesięcy radosnego oczekiwania i głaskania się po brzuszku. A wkoło motylki i jednorożce ;-) A tu niestety - dupa, pryszcze, oprychy, wzdęcia i mdłości :-)
Więc - miłego dnia :-)

24 marca 2015, 15:11

Ufff...i po wizycie.
Ciąża jest :-) Pojedyncza, wewnątrzmaciczna :-) 4,6 mm szczęścia z bijącym serduszkiem z prędkością 113 uderzeń zdaje się na minutę :-)
Cieszę się ogromnie, bardzo się bałam. Wielkość "jak pół paznokcia" :-)

Ale tak różowo do końca nie jest. Bo opryszczka. Wczoraj doktórka w przychodni powiedziała, że mogę się maścią posmarować ewentualnie. Dzisiaj lekarz się przestraszył, migiem wypisał receptę na Heviran i mam go brać po 5 tabletek dziennie przez 5 dni! (oczywiście nieufna jestem, bo czy aby lek nie zaszkodzi? Uspokoił mnie, a ja sobie jeszcze znalazłam inne uspokojenie - http://www.medonet.pl/zdrowie-na-co-dzien,artykul,1624604,1,stosowanie-lekow-przeciwwirusowych-w-czasie-ciazy-nie-zwieksza-ryzyka-wad-rozwojowych-u-noworodka,index.html)
No ale powiedział, że ta opryszczka to nic dobrego, że może być groźna... Nie musi oczywiście, ale może...Cytuję "dziecko jest malutkie, a wirus groźny...może jej rozszarpać na strzępy"... No więc trochę stracha mam, tabletkę łyknęłam... no i czekam. Uspokajam się, bo wiele historii czytałam o kobietach, które miały opryszczkę i nic się nie stało. Kurcze, gdybym wiedziała, to już w niedzielę skombinowałabym sobie receptę. Echh... No nic, czasu nie cofnę, nie ma co się nakręcać.
Mąż był przy USG. Ale nie najlepiej to przeżył. Mówi, że jakoś inaczej to sobie wyobrażał, a w zasadzie to sobie nie wyobrażał. A tu lekarz nakłada prezerwatywę na głowicę, wsadza ją między moje nogi... Kurcze, mi nawet do głowy nie przyszło, że to może być dla faceta trudne. Hehe, no i był też zabawny moment:
Lekarz: Widzą Państwo, tutaj jak coś mruga?
Mąż: Oczy???
L: Nie...serduszko... :-))))))))

A z mężem ustaliliśmy póki co, że na USG będzie ze mną chodzić, jak już będzie "normalne" - czyli przez brzuch.

Skierowań dostałam parę:
Grupa Krwi
Morfologia
Mocz-badanie ogólne
p/ciała odpornościowe (odczyn Coombsa)
glukoza na czczo
VDRL, HIV (Combo)
TSH
HBS Ag
HCV Ab
Toxo IgM

Plus wizyta u stomatologa, celem określenia potrzeb profilaktyczno-leczniczych.
Konsultacja internistyczna dotycząca oceny ogólnego stanu zdrowia.
Kwas foliowy i witaminka D w dawce 1000.
Kawę mogę, do dwóch dziennie (mąż się oburzył! Dwie? Po co dwie? Jedna starczy!)
Paznokcie malować mogę. Włosy myć również ;-) Farbować mogę - "ale proszę mieć na uwadze, że kolor może wyjść niekoniecznie taki jak zawsze..."
Nie mogę: jeść surowego mięcha, pić wódki i dźwigać ciężarów :-)
Żeby uniknąć mdłości - jeść nie rzadziej niż co 2 (!!!) godziny, małe porcje. Nie przejadać się, bo rozciągnięty żołądek nasila mdłości. Koło łóżka położyć sobie słone paluszki i jak w nocy idę sikać, to zjeść ze dwa (no i co, za każdym razem potem zęby myć? Nie dopytałam). Radził, żeby obiad jeść na raty. Najpierw zupę, za dwie godziny pół drugiego dania... itd. W sumie sama intuicyjnie tak robię - czyli nie dopuszczam do pustego żołądka. Maślanka to mój faworyt największy - kalorii mało, tłuszczu mało, białka sporo, a fajnie głód i pragnienie koi.
Pić też mam dużo - "Tego, co najbardziej Pani lubi" (Hmm, kawa i wino? ;-). Ale to też wiedziałam, a nawet jakbym nie wiedziała, to organizm sam się upomina. Wszędzie chodzę w wielką butlą wody, bo chwila przerwy i mi niedobrze.

Podsumowując, poza nerwami opryszczkowymi chyba wszystko dobrze jest :-) BĘDĘ MIAŁA DZIECKO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

PS. Oczywiście jest śliczne :-)

Wiadomość wyedytowana przez autora 24 marca 2015, 15:13

26 marca 2015, 19:37

Cholera jasna! Nikt mnie nie uprzedzał, że to tak będzie! Zmęczona jestem, wszystko mi źle, śmierdzi, niewygodnie, nudno, za głośno, za zimno, za gorąco, za ciemno, za jasno. Yhhh.... zmęczona jestem okrutnie tym byciem w ciąży. Po śniadaniu muszę się położyć. Jak leżę to kota dostaję, bo ileż można leżeć. Jak wstaję, to mi się w głowie kręci i zadyszki dostaję w drodze do kibla.

Ale pocieszam się tym łożyskiem. Że jak się wykształci to będzie lepiej. Niech to już będzie....

Poza tym miłe popołudnie z mamą. Zadzwoniłam do niej rano się pożalić, że mnie oszukali :-) Że nie wiedziałam, że tak to będzie wyglądać, ta ciąża. I o dziwo moja wiecznie zapracowana i zajęta 1000 arcyważnych spraw mama stwierdziła, że może mnie odwiedzi? Nie pamiętam, kiedy to ostatnio się zdarzyło, chyba przed ślubem... Przyjechała, wypiłyśmy kawkę, namówiła mnie też na wypad do sklepu "żeby pooglądać niemowlęce ciuszki". Poszłyśmy, porozczulałyśmy się. Skarpeteczki! Sukieneczki! Czapeczki! Wszystko malutkie i słodkie. I drogie w cholerę. To chyba sklep nie dla rodziców, a dla znajomych, którzy przychodzą coś w prezencie kupić. Śpioszki za 50 zł? Buciki za 70?
No albo ja sobie nie uświadamiam, ile kosztuje dziecko...Hmm...


A co do opryszczki - powoli schodzi. Raczej się uspokajam, że ryzyko jest niewielkie (no ale jakieś jest, wyraźnie lekarz mi powiedział, że nie szkodzi, że to nie jest pierwotne zakażenie). Nic więcej nie zrobię poza tym, co robię. Łykam ten cholerny Heviran i mam wrażenie, że to po nim takie zmęczenie mnie bierze.

Mąż już mnie powoli słuchać nie może. Stara się dzielnie, ale wyczuwam, że ma dość trochę mojego stanu, marudzenia, gadania tylko o ciąży... Jego chyba też "oszukali" :-) Oboje bardzo chcieliśmy dziecka i nadal bardzo go chcemy, ale niestety - nic już nie będzie takie jak dawniej. Pomiędzy nami pojawi się, a w zasadzie już się pojawił, ktoś trzeci. I poza tym, że to jest urocze i wyczekane i wykochane, to też dla obojgu z nas jest trudne. Tak jak macica się powiększa i dostosowuje do nowej sytuacji, w związku z tym trochę pobolewa...tak samo nasza relacja musi się "powiększyć"...i w związku z tym trochę pobolewa...

Kuźwa, no nic w tym życiu nie przychodzi łatwo :-)

1 kwietnia 2015, 14:00

Dawno mnie nie było, muszę ponadrabiać zaległości. Nie było mnie, bo nadal nie mam siły. Pisać, myśleć, oddychać.

Jutro wyjeżdżamy. Jedziemy ponad 1000 km do Niemiec, do brata mojego męża na święta. Nie wiem, jak ja przeżyję taką podróż. Sikanie co godzina, jedzenie co dwie... Mamy umowę, że jak się będę bardzo źle czuła, to zostaniemy w domu. I z jednej strony bardzo mnie kusi, żeby w nim zostać. Droga to jedno, ale jakoś nie przepadam za dziećmi szwagra. Tzn dzieci jak dzieci, ale oni... no jakoś nie wychowują ich. Dzieci mogą robić wszystko. Ostatnio mały jako zabawę wymyślił sobie rzucanie po pokoju metalowymi autkami. Obok siedzi roczne dziecię, a ten naparza tym metalem. No ale myślę sobie...może ja się nie znam, może mam jakieś despotyczne zapędy i tylko bym zabraniała. Moje przemyślenia zostały brutalnie przerwane przez ból kostki, w którą trafiło autko! Skrzywiłam się i zasycałam z bólu (gwiazdy zobaczyłam!!!), mały się rozryczał. A co na to jego ojciec? No już, nie płacz, ciocię nic nie boli! Żadnego przepraszam, żadnej uwagi w stylu "No widzisz, nie można tak rzucać, bo komuś krzywdę można zrobić". Nie. Nic się nie stało... No i podobnych historii jest mnóstwo. Dlatego też tak mi się za tą granicę nie pali...
No ale niech teraz mały terrorysta spróbuje mnie czymś rzucić! Teraz nie będę miała oporów, teraz to ja muszę o swoje dziecko dbać! No!

Między mną a mężem już lepiej. Chyba mi wybaczył to badanie USG :-) Znów się kochamy, znów jest wyrozumiały i współczuje mi złego samopoczucia.

Z pracą się pożegnałam oficjalnie. Dostałam od dziewczyn komplet pięknej biżuterii na pożegnanie. Upłakałam się okrutnie. Ale chociaż mi smutno i żal i nie mam etatu już żadnego ani miejsca, do którego jadę "do pracy", ani szefa, który by mnie wkurzył... to czuję też ulgę. Mam więcej czasu, bardziej się mogę zająć pacjentami gabinetowymi, więcej o nich myśleć, więcej czytać...

Apropos czytania. Wróciłam ostatnio do mojego ukochanego Winnicotta. Napisał parę książek stricte psychoanalitycznych, ale też jedną przepiękną i dla każdego nie-psychologa, tylko przyszłego rodzica "Dziecko, jego rodzina i świat". Fakt, książka powstała w ubiegłym wieku, w zupełnie innych realiach, ale niczego nie straciła ze swej aktualności. Chciałam trochę zacytować i zaczęłam przepisywać, ale bez sensu. Kto zechce, ten sobie przeczyta. A sam Winnicott pisał, że żeby być dobrą matką to nie trzeba czytać żadnych książek, nie trzeba być nawet inteligentnym :-) Ale jakby kto chciał, to polecam serdecznie tą!


Kochane moje, spadam do pracy. Wszystkim zaciążonym życzę spokojnych, nie-mdlących i nie-pierdzących (po jajach!) Świąt. Odpoczywajcie, dajcie się rozpieszczać rodzinie, niech Wam hormony nastrojów nie psują, żeby Wam nogi nie puchły i wszystko smakowało.
Oczekującym życzę podobnego, ale przede wszystkim Zmartwychwstania Nadziei! Będzie dobrze Kochane, tylko trzeba wierzyć i nie poddawać się. A na te kilka dni świątecznych życzę Wam również, żeby chociaż na chwilę Wasze myśli trochę odpoczęły od starań. Myśli, a ciała niekoniecznie :-) Bo udanego seksu wszystkim nam życzę :-)

16 kwietnia 2015, 19:08

Jestem.
Tak się rozleniwiłam, tak mi się nie chciało nic robić i pisać. Konsekwencja to nie jest moje drugie imię :-)
A czytam Was codziennie, więc wiem, co w trawie piszczy. Zelmie się wykluły gołębie, Terasce się wykluła ciąża :-) Cieszę się, jak swoją.

Dzisiaj mi stuknęła ćwiartka ciąży! Czyli jeszcze trzy czwarte i rodzimy :-) Hehe, to na razie abstrakcja jakaś. W ogóle ciąża to abstrakcja. To znaczy nie...ciąża jest bardzo namacalna...dziecko.
Nie wiem, może ze mną coś jest nie tak? Nieczuła jaka? Zimna?
No bo...byłam we wtorek na wizycie. Wszystko jest dobrze, wyniki książkowe. No i widziałam dziecko. Ruszało łapką... Wyobrażałam sobie kiedyś, że w takiej chwili, to będę szlochać ze wzruszenia. A ja...jakoś nie. Jakoś tak...no to do mnie nie dociera. Nie potrafię sobie w głowie, w sercu ułożyć, że ta mała istotka na ekranie to MOJE DZIECKO. Trochę tak, jakbym na film patrzyła... Głupio mi trochę tutaj o tym pisać, bo raczej piszecie właśnie o poruszeniu, o miłości już do kropeczki. A ja...a ja nie wiem :( Jeszcze tego nie ogarniam, może jak poczuję ruchy, to uwierzę...

Święta były wielkim utrapieniem. zgodnie z przewidywaniami, mały jest terrorystą i nikt na to zupełnie nie reaguje. Tzn ja reaguje i mój mąż. Szwagrowie chyba mnie nie pokochali, hehe. No ale trudno, nie zniosę pewnych zachowań, szczególnie braku szacunku - do rodziców, innych ludzi...nawet do jedzenia (rzucanie chlebem po pokoju czy też nakładanie sobie na talerz 5 kiełbasek, podczas gdy jeszcze jednej nie skończył. Oczywiście tych 5 nawet nie tknął). No i tu znów - dziecko, jak dziecko. Wkurzające, ale też trochę biedne w tym wszystkim, bo ono nigdy od rodziców chyba nie usłyszało, że czegoś nie wolno. Albo że źle zrobiło... Po awanturze jakąś wszczął i w której popchnął 2 letnią siostrę usłyszał od ojca, że jest super, grzecznym chłopcem. No schizofrenię dzieciakowi fundują, słowo daję... No więc strasznie stresujące to dla nas było no i co? No i dzień przed wyjazdem wylazły mi kolejne dwie opryszczki! Oczywiście leków przy sobie nie miałam, bo w domu stwierdziłam, że przecież dopiero co się leczyłam...No i znów stres. Ale tu mój lekarz się spisał - zadzwoniłam, jak tylko przyjechaliśmy i w pilnym trybie już po godzinie miałam receptę (i nie zapłaciłam ani grosza).
Umowę mamy taką, że jeśli by mi wyszła znowu ta cholera, to będę żarła Heviran nie 5 a 10 dni. Ale może nie wyjdzie...

Dziecko jest malutkie. 2,5 centymetrów. Trochę mniejsze niż ustawa przewiduje, ale doktorek twierdzi, że wszystko dobrze. A za trzy tygodnie badania... No własnie. Byłam wielką orędowniczką badań prenatalnych, przynajmniej testu Pappa. No i co? I taka wielka orędowniczka po konsultacji z lekarzem zdecydowała się tylko na obowiązkową przezierność karkową. Hmm... nie wiem, co mam o sobie myśleć :)

20 kwietnia 2015, 14:20

Tyle miałam do powiedzenia, ale zaczęłam komentować Wasze wpisy i powiedziałam już wszystko :-) O karmieniu i o niewychowanych dzieciach :-)

Ale jeszcze jedna myśl mi po głowie chodziła od dawna, tylko trochę obawiam się ją ugłaśniać, żeby oburzenia nie wywołać. Ale co tam... Całe forum tu mnie nie czyta, więc...

No bo chodzi o pamiętniki i komentowanie ich. Ja mam do Was dziewczyny szczęście :-) Od tych, co są ze mną "regularnie" nigdy nie dostałam komentarza, po którym byłoby mi przykro, zawstydziłabym się, czy wkurzyła. Cieszę się bardzo, może swój na swego trafia (mam przynajmniej nadzieję, że nigdy nikogo nieświadomie nie skrytykowałam czy obraziłam).
Bo dla mnie pamiętnik jest takim intymnym miejscem i zawsze kiedy czytam czyjeś, to czuję jakbym została na chwilę zaproszona do czyjegoś świata. A jak jestem zaproszona, to szanuję. Jak mi się coś nie podoba, skrajnie się nie zgadzam, oburza mnie, to...wychodzę.
Dlatego jak widzę w innych pamiętnikach komentarze nieco złośliwe, pouczające, protekcjonalne, czy w jednym tekst "jak Ci się nie podoba moje komentowanie, to pisz pamiętnik tylko dla siebie", to mnie krew zalewa! Tak samo, jak nie mogłam dojść do siebie po forumowej akcji Terraski - złośliwe, aroganckie, wszystkowiedzące dziewczyny po niej pojechały, bo im się pytanie nie spodobało! Ja nie wiem, ale osoby które takie rzeczy piszą kojarzą mi się z dziećmi-terrorystami, o których pisała Tova. "Ja mam takie zdanie, więc je będę wszędzie głosić, czy tego chcesz czy nie!". Grrr... Może mi hormony ciążowe buzują, że mnie to tak wścieka, ale wścieka! Jakoś nam społecznie kultura zanika no!

No trudno, mój pamiętnik, moje hormony i moje żale :-)

Z ciążowych spraw, to w żadne spodnie się nie mieszczę. Żadne rajstopy nie potrafią na mnie wysiedzieć dłużej niż 10 minut (cisną w brzuchu!). Mam zachcianki na smalec, zupki chińskie i żelki Haribo. Mam niechęć do zdrowego jedzenia. Chce mi się tłustego i słonego! Mdli mnie niekiedy, ale od kilku dni już nie miałam powalającego zmęczenia. Teraz nawet normalnie jest, jak "nie w ciąży".

Super jest też przemiana mojej mamy. Dzwoni co drugi dzień, pyta czy mi czegoś nie ugotować. Byliśmy wczoraj, to mnie opatulała kocykiem i głaskała po brzuchu. Cudowne to jest. I tak myślę...że chyba powoli, mimo że mam 33 lata już, moja mama i ja żegnamy się...nie wiem, z dzieciństwem? To takie ostatnie miesiące, kiedy dla niej będę przede wszystkim jej dzieckiem, a ona przede wszystkim moją mamą. To się zmieni... Teraz pierwsze skojarzenie ze słowem mama? No moja mama! A za pół roku mama to będę ja! I takie to...i wzruszające i smutne i ekscytujące. Moja mama babcią? Kolejne pokolenie w naszej rodzinie... I jakoś tak, im dłużej jestem w tej ciąży, tym mniej mam do niej pretensji..jakoś więcej mam wyrozumiałości. Kobieta w ciąży nie dostaje instrukcji obsługi dziecka...ma prawo do swoich błędów, czy niewiedzy. A moja, mimo że nie wszystko było idealnie, to się starała, jak umiała. I w sumie nieźle jej to jednak wyszło :-)



8 maja 2015, 10:32

Z hukiem weszłam w drugi trymestr :-)

Z hukiem, to znaczy z antybiotykiem na zainfekowane drogi moczowe. Fuck...w życiu brałam antybiotyk może z 5 razy, z czego raz dostałam uczulenia, a tu takie przeboje. W ogóle lekko mnie lekarz nastraszył, bo było tak, że nie bardzo mogłam się wysikać. Po całej nocy, a tu ledwie parę kropelek i to mocno wyciśniętych. W badaniach miałam bardzo dużo tych bakterii, więc lek mówi, że to pewnie infekcja, ale... Może być też tak, że złośliwa macica naciska sobie na pęcherz i blokuje możliwość oddawania moczu i wtedy nie ma wyjścia, trzeba jechać do szpitala, kazać sobie cewnik (tfu!) wsadzić i tak leżeć średnio do 16 tygodnia, aż łaskawa macica się nie podniesie. Po tej wizji migiem mi sikanie wróciło :-) Cewnik...brrrr...
Antybiot na szczęście w dawce jednorazowej, ale fatalnie czułam się przez kilka dni...miałam wrażenie, że cały czas czuje jego smak... yhhh.

Poza tym walczę z mega niskim ciśnieniem. Do 100 to nawet nie dochodzi, czasem nawet poniżej 90... Pewnie różnie różni ludzie to znoszą, ale dla mnie to masakra. Leżenie w łóżku i konieczność mycia zębów na siedząco, bo jak postoję dłużej niż 30 sekund, to mi się we łbie kręci, zmęczona jestem, duszno mi. No więc mam pić sobie kawy ile wlezie (a że nie wlezie za dużo, bo po prostu mnie odrzuca)... No z tym ile wlezie, to bez przesady, ale mówił, że dwie to spokojnie, jak nawet trzecią trzasnę raz na jakiś czas to tragedii nie będzie. Ledwo trzaskam jedną... Dużo wody...Jakiś ruch, jak dam radę... Rady nie daję...

Z mega dobrych wieści natomiast, to przezierność karkowa :-) Nosek jest, fałdy małe, naczynia w porządku. Któryś tam centyl, który mówi, że prawdopodobieństwo urodzenia zdrowego malucha wynosi jakieś 90 %. Nie zdecydowaliśmy się na rozszerzone badanie, te parę procent więcej i tak pełnej pewności nie da. A 90 % to bardzo dużo. I tego się trzymam, a jak ktoś w tej kwestii ma inne zdanie, to uprzejmie proszę zachować je dla siebie i mnie nie straszyć.

W ogóle to USG było niesamowite. Przez brzuch już, mąż był (hehe, mówił potem, że lekarz tym razem wydał mu się o wiele bardziej sympatyczny ;-). Dziecko... No właśnie. Dziecko. Malutki, ale już człowiek. Dokładnie widać główkę, nóżki (skrzyżowane jak u mam ;-), rączki. Fikało niesamowicie :-) Bawiło się pępowiną. Kopało w mikrofon, jak doktorek próbował słuchać przepływów, czy czegoś tam. Obracało się tyłem, przodem, wypinało pupę... Naprawdę...nie mam słów, żeby to opisać.
Na 3d mąż wypatrzył bicepsy. No to wiadomo, że chłopak będzie! Lekarz, coś mówił o guzach czaszkowych (są u kobiet, bo kobiety mają rogi...Haha...)...więc...skoro u kobiet, to ja myślę, że dziewczynka :-) No więc tak sobie typujemy :-)
Kurcze, chyba nadużywam tych uśmieszków tu, no ale trudno, cieszę się :-)

Poza tym...trudno mi było tu zaglądać. Tzn zaglądam namiętnie, czytam wszystko co rano na telefonie, więc wiem co i jak u kogo. Ale ciężko pisać.
Głównie chodzi mi o pracę. Fajna ta praca moja, ale ograniczeń mnóstwo. Muszę tu bardzo uważać... Nie mogę pokazać Wam swojego zdjęcia, nie mogę się przyznać w jakim mieście mieszkam. No bo nie wiem, czy któraś z Was nie jest przypadkiem moją pacjentką... Czy też, że kiedyś jakaś pacjentka przyszła/była/obecna przypadkiem tu nie trafi. A to o czym tu piszę pacjentom moim nie może być znane. Nie, nie dlatego, że byłoby mi niezręcznie. Dlatego, że im więcej pacjent wie o terapeucie realnych rzeczy, tym gorzej dla procesu. Trudniej badać projekcje. Trudniej zachować neutralność... No taki kiedyś sobie nurt wybrałam, zresztą nigdy tego wyboru nie żałowałam, jest skuteczny...rozwija też mnie. No ale są ograniczenia.
Tak samo i tym bardziej, nie mogę się tu dzielić tym, jak na mnie pacjenci wpływają. Mogę to robić baardzo ogólnie, tak żeby nie było nawet cienia szansy, że łamię tajemnicę... No a wpływa to, szczególnie tematy około macierzyńskie... poronienia... Po jednej takiej sesji, o poronieniu akurat chodziłam tydzień do tyłu. Bo oczywiście zaraz po sesji dostałam identycznych objawów jak pacjentka i byłam w dokładnie takim samym tygodniu co ona, jak to się stało...Ech...szkoda, że tu nie ma opcji "udostępnij tylko znajomym".

W weekend idziemy na wesele. Będzie rodzina mojego męża plus oczywiście ulubiony szwagier z ulubionym terrorystą...Grrr...Wesele w ciąży to też żadna atrakcja. Wszyscy wkoło nagrzani, disco polo znośnie przecież tylko po odpowiedniej ilości procentów... Z resztą...to nawet pewnie nie będzie disco polo, a disco germano. Bo tam połowa to "ukryta opcja niemiecka" :-). No i ślub jest na 11. Jedenastą rano. Masakra, zupełnie sobie tego nie wyobrażam. My mieliśmy na 15 i ledwo zdążyliśmy z tym ubieraniem, malowaniem, błogosławieństwem, wyprowadzaniem, dojazdem... A tam? Panna młoda chyba o 5 będzie musiała wstać :-) Z resztą nie bardzo lubię tego kuzyna męża. Typ, który jak podaje Ci rękę na powitanie, to odwraca głowę i gada z kimś innym. Tańczył ze mną na moim weselu i to samo. Nawet nie dopowiedział, jak ja coś próbowałam zagadać. I nie, nie jest nieśmiały. Wyniosły...

No więc takie to rewelacje u mnie.
Miłego weekendu kochane!

11 maja 2015, 14:46

Wróciliśmy wczoraj z wesela i jeszcze nie mogę się otrząsnąć. Brrr.... Było...dziwnie. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, myślałam, że Ci wszyscy ludzie, którzy narzekają na sprośne wierszyki na weselach i marudzą przy disco polo, no to przesadzają normalnie...no bo przecież bez przesady. No ale teraz rozumiem :-)
Generalnie klimat rubaszno-szowinistyczny. Baba do garów, a chłop na baby. Hahah, cała sala w śmiech.
Wierszyki sióstr pana młodego o jego pierwszych erekcjach i kupach (nie, nie przesadzam). "Tak się bawi, tak się bawi we-se-le!!!" średnio co 15 minut.
Muzyka... Naprawdę nie jestem na takich imprezach szczególnie wybredna, bawię się przy tym, co grają, w końcu to nie koncert... No ale tutaj nie wytrzymałam. WSZYSTKO ale absolutnie KAŻDY kawałek grany w jednym rytmie. Bardzo głośno, bardzo szybko. Piosenki mocno seksistowskie, z mało subtelnymi podteksami...No żenujące. Oczywiście zabawy, mnóstwo zabaw typu "łapiemy się za noski...a teraz za dupy...a teraz za cycki..." Konkursy - mające na celu błyskawiczne spicie towarzystwa ("to za czwarte miejsce masz do wypicia 4 kieliszki wódki") czy inne, których już nie chcę pamiętać.
No i bonus w postaci "występów" zespołu. Nie mogę się powstrzymać i wklejam linka... To nie z tego wesela, ale zespół ten sam i ten sam numer...Polecam oglądanie od drugiej minuty: https://www.youtube.com/watch?v=zs-KknDSpOo

Może gdybym się nawaliła, to by mnie to nawet śmieszyło. Ale że byłam trzeźwa, to z zażenowania miałam ochotę wejść pod stół... Ja do tej pory nie bardzo rozumiałam pary, które nie chcą mieć wesel. Tzn nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Nasze wesele i większość na jakich byłam, to bardzo, bardzo wzruszające chwile. Płakałam przy błogosławieństwie (razem ze swoją mamą, teściową, świadkową i fotografką...Panowie tylko nosami pociągali ;-) ,przy przysiędze, jak wychodziliśmy z Kościoła i grali marsza weselnego, jak nam śpiewali Sto Lat, jak mój tato czytał w Kościele czytanie o treści "Szczęśliwy mąż, który ma dobrą żonę", jak grali "cudownych rodziców mam" i tak dalej....No kurcze, to jak na razie naprawdę najpiękniejsze, najbardziej wzruszające i emocjonalne chwile moje życia. I nie rozumiałam, dlaczego ktoś może tego nie chcieć. Tego piękna, tych wzruszeń... Ale doszłam do wniosku, że jakbym się naoglądała takich wesel jak to teraz, to chyba też bym nie chciała. Żadnych wzruszeń, tylko piski, żarty i patelnie na przyrodzeniu (szczegóły na załączonym filmie ;-) )
A mówiąc, że nie rozumiałam, dlaczego ktoś się na wesele nie decyduje oczywiście nie mam na myśli oceny w stylu "jak tak można nie robić", bo oczywiście wiem, że bardzo różne są koleje losu, sytuacje, doświadczenia, klimat rodzinny itd. Bardziej myślałam o tym, że to jest tak cudowne doświadczenie, którego życzyłabym każdemu...że każdemu się należy taka bomba szczęścia. No ale właśnie boleśnie uświadomiłam sobie, że wesele to niekoniecznie musi być bomba szczęścia czy wzruszeń.
Chociaż sami młodzi wydawali się być zadowoleni, może nie wzruszeni czy przejęci, ale świetnie ubawieni. No i to jest ważne, niech tam im się wiedzie - jak oboje mają podobny pogląd na podział ról (baba do garów...), to raczej będą szczęśliwi.

W związku z powyższym za bardzo się tam nie pobawiłam. Tańczyć nie dałam rady - i z tempem i z repertuarem - pić nie mogłam, mało kogo znałam. Z resztą nawet jak znałam, to trudno było - mogłam ewentualnie posłuchać czyichś wywodów, z którymi się nie zgadzam absolutnie, a i czuje, że dyskusja nie ma sensu ("no od tego je baba, czy ni?"). A do tego cholernie zmarzłam, bo klimatyzacja hulała na całego. Aha, z mężem też nie było wielu okazji do rozmów, bo usadzili nas nie obok siebie, a na przeciwko dużego stołu. Panowie po jednej stronie, panie po drugiej... Dobrze chociaż, że kobiet nie usadzili w osobnej sali :-)
W czerwcu idziemy na kolejne, na szczęście już nie do rodziny, a do znajomych. Bo drugiego takiego bym nie przeżyła :-)

Natomiast przy tym wszystkim cała ta rodzina jest...bardzo sympatyczna. Szczególnie kobiety. Bardzo serdecznie zareagowały na ciążę, ściskały, wypytywały. Miłe to było i na swój sposób ich lubię. No tylko, że z zupełnie innych światów jesteśmy. Że też mój mąż się w tym towarzystwie taki uchował, to aż cud :-)

14 maja 2015, 17:39

Coś mi jakby bulgocze...Bulgotnęło...W brzuchu. W sumie to chyba za wcześnie (14t)... Pewnie to jakieś jelitowe ruchy - chociaż jakby inne niż zwykle.

Ale jak to poczułam, to w jednym momencie cała moja uwaga zrobiła fikołka i siedzi w brzuchu.
Puk puk, jesteś tam maluszku?...
Może przytulak jesteś jak mamusia...i szybciej szukasz kontaktu...?

No albo to te gruszki, których się dzisiaj masowo nażarłam...;-)

Tego nie rozstrzygnę, ale świadomość posiadania dziecka zwiększyła mi się o 10000%. W jednej sekundzie :-)

19 maja 2015, 12:19

Yhh
Średnio się ten tydzień rozpoczął, jak widzę nie tylko u mnie.
Wczoraj - masakryczny spadek ciśnienia (80/50...), ból głowy NIEDOWYTRZYMANIA...No ale oczywiście moja masochistyczna pieprzona natura nie pozwoliła mi zażyć apapu. No bo może zaraz przejdzie...
Do tego upierdliwy całonocny ból kręgosłupa. Bezsenność, nie umiałam sobie znaleźć pozycji, fantazjowałam o jodze i wygięciach, które mi dawały ulgę, a których chyba teraz robić nie mogę...
Aha, do tego krwawienie, na szczęście z nosa. Cały dzień mi tak delikatnie kapało.
Oprócz tego seria idiotycznych i kretyńskich zachowań moich. Normalnie IQ mi spadło o połowę.

No bo postanowiłam wczoraj posprzątać gabinet. Zwykle zajmuje mi to max pół godz. Poodkurzać, kurze pościerać, ogarnąć łazienkę. Czyli umywalka, lustro, kibel i podłoga. Brudno nie jest, lato, pacjenci kulturalni. No banał.
Ale nie. Bo stwierdziłam, że muszę zdezynfekować, bo mi ostatnio ktoś nasikał na podłogę. Tzn nie nalał tak chamsko, tylko chyba troszkę nie trafił. No więc akcja dezynfekcja, oczywiście domestosem. Nalałam go obficie na podłogę i dawaj szorować mopem. Zaczęło mi śmierdzieć chlorem i przypomniałam sobie, że kurcze w ciąży nie wolno. No to co w swej genialności zrobiłam? Stwierdziłam, że po prostu to spłuczę! Bardzo byłam z siebie dumna. Wzięłam prysznic, zaczęłam polewać tą podłogę z samozadowoleniem. I dopiero po paru dobrych sekundach doszło do mnie, że taka woda to nie wyparuje przecież. I że ja tam nie mam w podłodze odpływu. Że na dole są inne gabinety, które prawdopodobnie zalałam bądź zalewam. I że mam na sobie nowe czarne spodnie, które w zetknięciu z tą chlorowaną wodą prawdopodobnie nabędą białych kropek. No i stałam tak pośrodku zalanej prawie po kostki...no bez przesady, ale zalanej równo łazienki, z prysznicem w dłoni i oczami tęsknie wyglądającymi inteligencji... Potem akcja osuszania, oczywiście w oparach demoestosa i łzach bezsilności...jakieś pół godziny mi zajęło doprowadzenie tej małej łazieneczki do sucha. Rolka ręczników papierowych, mopy, szmatki... Rozważałam, czy przypadkiem nie zgłosić się do mojego starego miejsca pracy (szpital psychiatryczny) z prośbą o przyjęcie. Tylko obawiam się, że głupoty tam nie leczą...
Jak już się z tym cholerstwem uporałam, z rezygnacją wzięłam odkurzacz. Nic tylko przejechać te wykładziny, bez głupich pomysłów. Prawie skończyłam, wchodzę do swojego gabinetu i leciutko stuknęłam odkurzaczem w ścianę. Ściana się obłupała...dziura jest. Zegar, który wisiał na ścianie spadł. Potłukł się w drobny mak. Naprawdę, gdybym miała pod ręką pistolet, to strzeliłabym sobie w łeb. Szkło, wszędzie szkoło... Oczyma duszy widziałam, że zaraz się potknę i wbije sobie większy jego kawałek w tętnice. To by dopełniło obrazka...
No szczęście niczego sobie nie wbiłam już, posprzątałam i uciekłam do domu.
W domu postanowiłam ogarnąć kuchnię. Jak już skończyłam mycie podłogi (bez prysznica, bardzo tradycyjnie), ona sobie wyschła, postanowiłam posilić się orzechami. W lodówce trzymamy, taką mieszankę, już obranych. A że jestem łakoma i niecierpliwa, to jednocześnie zaczęłam je wyciągać z lodówki i jeść. Efekt? Ktoś ma jeszcze wątpliwości? No tak, rozsypały się. Po całej lodówce (wymyłam tydzień temu), wpadły do zupy ogórkowej, w różne zakamarki, na podłogę, pod meble. I oczywiście okazało się, że w pudełku z orzechami nie tylko orzechy mieszkają. Ale też pył orzeszkowy, resztki skórek orzechowych i takie tam cudowności do sprzątania.
Potem tylko to ciśnienie (aż dziw, że po takich rewelacjach nie podniosło się do 200!) i krew z nosa. I ból głowy. Pikuś.

A dzisiaj, a jakże. Wisienka na torcie. Prezent od losu.
Znajoma, która już mnie dawno nie dowiedziała.
Opryszczka.

23 maja 2015, 22:19

Zagadka.
Co się stanie, jak będziesz jednocześnie smażyć kotlety na głębokim tłuszczu i myć naczynia?
Sprawdziłam w praktyce niestety (głupot ciążowych ciąg dalszy).
Poparzyłam się. Poparzyłam sobie twarz. Mokrą, kapiącą od wody ręką postanowiłam przewrócić schabowe na drugą stroną. Woda jak obficie kapnęła, tak obficie prysnęła razem z rozgrzanym olejem. W twarz. Milimetry od oka. Bolało jak cholera. Piecze dalej. 7 sporej wielkości plam na prawym policzku.(bąble na szczęście nie powstały, ale chłodziłam się lodem przez jakaś godzinę). Qrwa!!!!

5 czerwca 2015, 16:06

O Boże, Boże...co to się ze mną dzieje?
Echh, bardzo próbuję się racjonalnym myśleniem ratować, ale nie bardzo to wychodzi. Otóż płaczę. Ciągle. To znaczy nie do końca ciągle, ale zdecydowanie za często i zdecydowanie z dziwnych powodów.
Wczoraj pani mnie z kibla wyrzuciła - a konkretnie potrzebowałam wejść, a to się rozdarła, że "tylko dla klientów!" więc ja w płacz! Przed chwilą oglądałam jakieś pierdoły na youtubie, no ok, troszkę wzruszające to było, ale żeby tak ronić łzy przez bite 15 minut? I to jest tak, że ja sobie w trakcie uświadamiam, że to bez sensu, że to pewnie hormony, ale o tak nie mogę się uspokoić...Nie doceniałam tych hormonów... Poza tym dzisiaj zaczęłam piąty (!) miesiąc, a burze hormonalne miały być w pierwszym trymestrze...no ale widać nie mogę normalnie.
Za to przestałam się samouszkadzać :-) Od patelni trzymam się z daleka i od wszelkich domestosów także. Trochę już przywykłam do konieczności wykonywania wolniejszych ruchów, bardziej ostrożna próbuje być. I na razie się udaje.

We wtorek było usg... Wszystko raczej w porządku. Lekarz zobaczył płeć...no i chłopak ponoć. No i...kurcze, okropne to jest, nie lubię się za to...ale strasznie mi szkoda, że nie dziewczynka. Doszło do mnie, że ja gdzieś podświadomie myśląc o dziecku myślałam o córeczce. I teraz muszę się oswoić...wytłumaczyć... Wiem, że to okropne, przykro mi strasznie, że tak czuję, szkoda mi tego mojego maluszka, że tak matka reaguje na jego męskość... :-( jestem przerażona...nie wiem, jak sobie poradzę...nigdy nie byłam chłopcem :-) Nie wiem, co taki myśli, czuje... Echh...no bez sensu to wszystko - wiem, zdaję sobie sprawę...yhhh... Może ja dlatego tak płaczę od tych kilku dni... No masakra, no...
Oczywiście, jak oglądałam na usg takiego małego szkieletorka (bo strasznie chudy jest, kręgosłup i żebra na wierzchu) to byłam wzruszona, czułość mnie ogrania tak sobie oglądam ten filmik (dostaliśmy płytę z usg), to jest niesamowite, że tam w środku jest mały człowieczek, co się za główkę śmiesznie łapie, jak to doktorek głowicą przyciska... Nie wiem, o co mi chodzi...może o jakieś moje wyobrażanie chore...że mając córkę...boję się życia w rodzinie pełnej mężczyzn... Tak mi się chyba kiedyś na obrzeżach świadomości uroiło, że jak kobieta ma córkę, to nie będzie nigdy samotna... Może to o te przekonania chodzi. Dzisiaj się pocieszałam, że przecież drugie dziecko tez chcemy mieć, więc może będzie druga dziewczynka...a jak nie, to co tam, trzecie sobie urodzę (mam 34 lata, 5 dni temu ukończone!)... No ale właśnie...przecież ja nie "sobie" rodzę! Nie dla siebie te dzieci mamy. Czy córka czy syn i tak w świat pójdą i przecież tego dla nich chcemy. A od samotności to najlepiej mnie mąż może uchronić... Może to i lepiej, bo z takimi przekonaniami, to mogłabym nieświadomie jakąś patologię córce sprzedać. A tak z synem, to się szybciej złudzeń pozbędę.
No niby człowiek taki szkolony, a gamoń!

25 czerwca 2015, 19:45

Kurcze, nie jestem jednak tak płodna słownie i intelektualnie, jak niektóre z Was, żeby pisać codziennie, albo co kilka dni. A może po prostu leniwa jestem? Ale czytam i wiem, co u kogo na bieżąco.

Już się oswoiłam z myślą o synku. Będzie Staś. Po drodze pouświadamiałam sobie wiele rzeczy, jakie wiązałam z córką...I aż mi włosy stanęły dęba! Tyle nieświadomych oczekiwań, założeń! Z synkiem mam jedną niewiadomą. Trudno mi sobie wyobrazić, jaki może mieć charakter. Jaki temperament... No i dobrze! Bo co mam sobie wyobrażać i potem się borykać z tym, że jednak jest inny. Zobaczymy, poznamy się :-)
Młody kopie na całego, czuję bardzo wyraźnie i jest to jedno z milszych odczuć w moim życiu. No bo własnie życie czuję... Inne życie w sobie. Oddzielne, chociaż jeszcze ze mną dzielone... Cudne to.

Dolegliwości specjalnie nie mam żadnych. Kręgosłup mnie pobolewa, ale tyłka na basen czy jogę jakoś nie mogę ruszyć. Bo...bo ciągle coś. Ale obiecuję sobie, że już, już od jutra.

Mąż szaleje. Buduje. Maluje. Planuje. Wierci dziury, wbija gwoździe. :-) Fajne to jest, na całego gniazdo wije. Podzieliłam się tym faktem ze znajomą, doświadczoną psychoanalityczką na seminarium, które prowadzi. Powiedziała, że to zjawisko jakoś się fachowo nazywa (ale podała nazwę francuską, a tego języka ja ni w ząb). I chodzi o to, że mężczyźni posiadają głęboką nieświadomą zazdrość...zawiść o zdolność kobiety do tworzenia-rodzenia. Że ja mam coś namacalnego (brzuch) i urodzę CZŁOWIEKA...coś, co jemu nie będzie nigdy dane ze względów oczywistych. No i z tą zawiścią, co bardziej dojrzali radzą sobie właśnie tak, jak mój małżonek. Tworzą :-) Myślę, że coś w tym może być i cholera wie, czy ten cały patriarchat, fallocentryzm itd z tej zazdrości się właśnie nie zrodził... Także cieszę się, że mój mąż wybrał sobie taki konstruktywny sposób radzenia sobie. To okiem terapeutycznym, a okiem żony zwyczajnie się cieszę, że mamy nowy płot na ogródku, wymieniamy kanapę, lustro w łazience, kolory ścian itd. Mam poczucie, że w końcu na dobre się urządzimy. Bo miejsce, w którym mieszkamy, to mój dom rodzinny. Rodzice się wyprowadzili, mieszkałam jakiś czas sama. Potem poznałam męża, on też miał mieszkanie, ale bardziej nadawało się na gabinet, więc wprowadził się do mnie, a w jego starym mieszkaniu pracujemy. No ale pamiętam, że póki to było mieszkanie, to czułam że jest jego. A jak zrobiliśmy generalny remont, to czuję, że gabinet jest zupełnie nasz. Więc myślę, że jak W. pomaluję każdą ścianę, położy wykładziny i wybierze (a raczej zgodzi się na moją propozycję...) kanapę, to też tak do końca poczuje się u siebie. U nas.

Ech...a w ogóle taka refleksja...że teraz mieszkamy sami. A za kilka miesięcy będziemy mieli współlokatora. I to takiego na przynajmniej dwadzieścia lat. Niezły kosmos :-)

Poza tym moje koty bezdomne się okociły. I brykają mi po ogródku cztery przesłodkie kociaki. Kolejne pokolenie darmozjadów, jak mawia mąż :-) Swoją drogą, jak pisałam w zeszłym roku do TOZ'u, że są koty, że potrzebuję pomocy w kastracji-sterylizacji, to mi odpisali, że tym już ktoś się zajmuje i koty są wysterylizowane. No to mam cztery urocze dowody na tą sterylizacje. Niesamowite jest patrzeć, jak matka się nimi opiekuje, jak uczy ich...dzisiaj mąż (który z zapałem twierdzi, że sierściuchów nie znosi, że powystrzela i gulasz zrobi) pół godziny mi opowiadał, jak mama uczyła dzieci po drzewach łazić. Jak miauczały. Jak jeden śmiesznie spadł... Także instynkty zdaje się obudzone na całego :-)

29 czerwca 2015, 11:48

Weekend był ciekawy.
Przyjechali na chwilę rodzice do nas, potem teściowie. Trochę byłam nastroszona na teściową, bo zapowiedziała mi w piątek, że ona nam obiad przywiezie. No ok, miłe, ona dobrze gotuje, ale to jest kolejny raz z rzędu, kiedy przyjeżdżają ze swoim jedzeniem. I potem to odgrzewanie, niby u mnie w kuchni, ale jej kotlety, więc nie do końca wiadomo, kto ma to robić... No złości mnie to, chociaż mam wrażenie, że trochę przesadzam. Tzn wyczuwam, że u niej jest to trochę rywalizacyjne, nie daruje sobie żeby w kwestiach kulinarnych nie wypaść lepiej... No ale ja to wiem, wiem też, że sama mistrzem kuchni nie jestem i mogłabym najzwyczajniej w świecie to olać, dać jej się popisywać i cieszyć się, że sama gotować nie muszę. No niby mogłabym a jakoś nie mogę... Yhhh.

No ale wymyśliłam, że w takim razie zrobię ciasto. Nie chciałam z obiadem afery robić, bo poza tym, że mnie to wkurza, to teściowa jest generalnie serdeczną osobą i moich obiekcji mogłaby do końca nie zrozumieć... No w każdym razie ciasto. Robiłam kilka dni temu ten sernik, co tu Zelma o nim pisała, w wersji lux, z ciasteczkami, , galaretką, truskawkami. Pyszne i efektowne. Więc postanowiłam zrobić jeszcze jedno, żeby się chyba przed teściową pochwalić.
Zaczęłam rano, powoli, skrupulatnie, normalnie perfekcyjna pani domu. Różowego fartuszka mi tylko brakowało...Wszystko sobie przygotowałam, odmierzyłam. O dziwo (bo zwykle jak teściowa ma przyjechać, to coś spieprzę) wszystko szło dobrze, wyłożyłam wszystkie części, wszystko zaczęło tężeć w odpowiednich momentach. Cudo.
Przyjechali moi rodzice, coś tam na ogródku mi pomóc, no i domagają się kawy. Na ogródku. Kawy i ciasta. No to ok, w zasadzie serniczek gotowy, zaraz mamie przez okno podam, żebyśmy sobie pod orzechem mogli zjeść. Kawa stoi, filiżanki stoją. Ciasto. Zaglądam do lodówki, macam - jest! pięknie się stężało, normalnie na konkurs, czy kwestię smaku wrzucić. No w końcu teściowa mnie pochwali...

Tylko że...
Jak je wyciągałam z lodówki to moja niezdarność postanowiła się ujawnić.

Spadło.

Na podłogę.

Oczywiście galaretką na dół.

Oczywiście nie było jeszcze stężałe na maxa. Więc się rozbryzgło.

Siadłam obok zaczęłam gorzko płakać. Dlaczego????? Dlatego do cholery takie rzeczy mi się ciągle przytrafiają????
Przyszła mama, co się dało to uratowała i zjedliśmy nędzne resztki z jednej miski...wszystko razem wymemlane...
A teściowa zamiast ciasta zastała podłogę ulepioną masą serowo-żelatynowo-truskawkową. I jeszcze w jedną truskaweczkę weszła nogą w samej tylko skarpetce, bo jej nie zdążyłam uprzątnąć.

Także tego...perfekcyjna pani domu.
Piecze, gotuje, sprząta...

2 lipca 2015, 19:53

Badanie połówkowe za nami. Wszystko dobrze. Tzn tak twierdzi lekarz, ale "normy" mówią, że stosunek długości kości udowej do obwodu główki jest...no jakiś, nie taki. Noga nawet lekko poniżej normy, głowa w normie, ale blisko bycia "za dużą". Doktorek twierdzi, że to tylko statystyka i na tym etapie ciąży to żadnego znaczenia zupełnie nie ma, a tak mu liczy program, bo tak.
No więc...no więc ufam temu, co lekarz mówi... Najwyżej Stasiek będzie miał krótkie nóżki... No ja za długich nie mam, mąż ma normalne więc średnia wychodzi jaka wychodzi. Ale może naprawdę nie ma to znaczenia i czepiam się tego, bo czegoś muszę.
Poza tym wszystko pięknie - płeć potwierdzona, nawet peniska małego widziałam :-) Mózg jest i wygląda, że wszystko tak ma poukładane prawidłowo (po mamusi, wiadomo;-). Serduszko też wszystko ma... długo to serce oglądał, a ja mogłabym patrzeć i patrzeć...No i pierwszy raz się lekko wzruszyłam. Moje serduszko! Mój Stasiu, Stasieniek, Stasiątko (coś mówiłam, że nie znoszę zdrobnień...ekhem...no nie znoszę, ale w stosunku do mojego dziecka to tego... to się nie liczy :-). Nerki, pęcherz i nawet wargi pokazywał, że nie rozszczepione. I kręgosłup też śliczny. Pępowina prawidłowa.
No ale mówił też, że gdybym chciała mieć więcej pewności, czy z sercem wszystko w porządku, to żeby udać się do kardiologa dziecięcego. Bo on jako ginekolog nie widzi nic niepokojącego, ale nie jest kardiologiem. No i masz babo placek! Co teraz? Iść? Mówił, że jakby cokolwiek wzbudziło jego niepokój, to by mi kazał iść na konsultację, a nie mówił że mogę... Kurcze, witamy w świecie dylematów rodzicielskich! Z jednej strony na tej zasadzie można by badać wszystko i ciągle - wiadomo przecież, że zawsze coś może być nie tak z jakimś organem. No ale siebie tak skrupulatnie nie badam, raczej tylko sprawy podstawowe. No ale dziecko... Tak czy inaczej, mówił że to kardiologa mogę sobie pójść w każdej chwili, więc może jak mnie większy lęk najdzie, to pójdę. Ale mam nadzieję, że mnie nie najdzie.

Tak w ogóle, to widzę w Waszych ciążowych pamiętnikach, że powoli kompletujecie wyprawki. A ja jakoś nie mogę się zebrać. Oglądam te śpioszki, skarpeteczki i chciałabym...ale jakoś mi nie wychodzi.
Może jak zrobimy remont, zorganizujemy jakiś mebel na te ubranka to zacznę. No w końcu będę musiała.

Złość na teściową mi jakoś nie mija. Staram się uspokajać i sobie tłumaczyć, że ona większości z tych rzeczy, które robi nie jest świadoma i nie robi ich celowo. No ale widzę jak na dłoni, jak odtwarza swoją relację z teściową, tak jakby chciała się odegrać za wszystkie trudne rzeczy, których doświadczyła. To się oczywiście nakłada na różne moje sprawy, lęki i mini traumy no i efekt jest jaki jest. Więc to nie chodzi o to, że ona mi przywozi obiad, a ja nie umiem się cieszyć z tego, że nie muszę gotować. Tylko na przykład o to, że ona tego ze mną nie uzgadnia. Że próbuje mi stawiać garnki na stole, chociaż tego nie znoszę - "bo po to brudzić miskę?". I nie ma, że to moja miska, moje brudy i moje zasady. U NIEJ SIĘ STAWIA! I to ma być koniec dyskusji. Z garem się nie dałam, ale z wieloma sprawami ulegam dla świętego spokoju... Kurcze, a tych spraw nie było zanim w ciążę nie zaszłam. Nawet zaczęła krytykować filiżanki (które z resztą od niej dostałam - pamiątkę ślubną jej matki), że takie małe i żebym jej nalała w "normalnym". Czyli w kubku. Ale nie nie tym, no mówi że normalnym (a domyśl się, który to normalny?). TAKIM JAK U NICH! Ja wiedziałam, że oni piją kawę w kubkach i przez jakiś czas im te kubki proponowałam, ale przed ciążą było "daj spokój, pijecie w filiżankach, to przecież my też możemy, nie ma sprawy". No ale teraz jest sprawa. I uprzedzając ewentualne rady - to nie jest kwestia i osoba i zażyłość, w której można by było o tym porozmawiać. Czy dać delikatnie do zrozumienia. To wszystko pewnie jakoś tam się poukłada, ale ostatnio mocno mnie te drobiazgi irytują.
Ale ustaliliśmy z mężem, że póki co żadnego przywożenia obiadów! Może po porodzie, kiedy to będzie potrzebne, a teraz jak przyjeżdżają do nas to jedzą to co my zrobimy, a jak my jesteśmy to jemu to, co oni. I na ich zasadach i te gary na stole, jedzenie paluchami, siorbanie i mlaskanie będę tam dzielnie znosić i pić w tym, w czym mi podadzą. Ale u nas będzie po naszemu. I żadnego zamykania okien u mnie w domu sobie w upały nie życzę, bo "przeciągi są groźnie!" Groźne to jest zakiszone powietrze i przegrzewanie dzieci (u nich w zimie jest zawsze ok 28 stopni, mąż z bratem jako dzieci ciągle chorowali, ale to przez to, że jej teściowa robiła czasem przeciąg. No bo przecież nie dlatego, że byli przegrani i nie wietrzeni - bo po co ma dziecko małe na dworze siedzieć? Na dworze zimno a w domu ciepło, a oni ciągle chorują! I nie przetłumaczysz...)
Kurcze, ale się wyzłośliwiłam... No trudno.

5 sierpnia 2015, 14:19

To ja.
Ale dawno mnie tu nie było, tzn nie miałam weny do pisania. Podczytuje sobie Was jednak regularnie, żeby być na bieżąco. No i mam szkołę rodzenia dzięki wpisom Zelmy :-) Super, dzięki, bardzo się przydają :-)

U nas remont był zamiast urlopu. Był...w zasadzie ciągle jest, jeszcze łazienka nam została. Mój kochany mąż wszystko sam robi, a że ma rys lekko obsesyjny, to wszystko robi powoli i dokładnie. Mamy idealnie pomalowane ściany :-) Pokoje są na szaro ("stalowy szary"), co okazało się strzałem w 10 - świetnie współgra z bielą, no i ślicznie jest. Kuchnia i łazienka biały z fresh lemon - piękna odcień zieleni. Jest świeżo, przestronnie (wyrzuciliśmy kilkanaście kartonów niepotrzebnych gratów), mięciutko - tylko ciągle nie ma końca. Już się nie mogę doczekać, kiedy będzie można po prostu siąść na kanapie (nowej!) i podziwiać :-)

Ciążowo jest ok. Może nie rewelacyjnie, bo hemoglobina mi spadła i dostałam ohydne tablety, a groźnej nazwie Szelazo. Wyglądają jak ptasie kupy - przeźroczysta kapsuła, a w środku czarne, białe i żółtawe granulki. Yhh...Do tego po 6 tabletek magnezu na dzień. Witamina D, Kwas foliowy, DHA...W sumie to wychodzi jakieś 11 tabletek dziennie. A wiadomo, jak się bierze żelazo, to pojawiają się zaparcia. Masakra. Też na nie dostałam jakiś syropek, coś tam pomaga... Swędzący tyłek to chyba jednak hemoroidy... Więc tak mi się życie ostatnio wkoło dupy kręci :-)

Dziecię kręci się jak szalone. Rano, wieczór, we dnie i w nocy też. Mąż w końcu wyczuwa. Ale śmiesznie jest, bo jak mnie obejmuje i trzyma ramię, czy przedramię na brzuchu, to młody fika. Ale jak położy dłoń, to się uspokaja. Czuje respekt, hehe...

Wyprawka ciągle nie skompletowana. Chociaż postęp jest, bo tydzień temu kupiłam pierwsze ciuszki. Łapki niedrapki i body. I tyle jak na razie mam... Nie wiem, nie umiem. Chodzę, oglądam i wychodzę. Opór jakiś... Za to moja mama się przełamała (też mówiła, że jakoś trudno jej było zacząć) i kupiła reklamówkę ciuszków, za 200 zł :-)

Nadal dzielnie chodzę do pracy - dość mam, ale niestety na własnej działalności, szczególnie w moim zawodzie, nie mogę sobie pozwolić na zbyt długą przerwę. Bo nie będę miała do czego wracać, pacjenci nie będą czekać na mnie przez rok. No więc plan jest taki, żeby pracować do połowy października (termin na 14 listopada) i wrócić w marcu. Całe szczęście tej pracy dużo nie mam, teraz to jest jakieś 15 h tygodniowo - rozłożone na 3 dni. Po porodzie będzie jeszcze mniej, bo część pacjentów kończy. No ale obawiam się tego. Boję się z jednej strony, że nie będę w stanie dziecka zostawić nawet na kilka godzin już w marcu. A z drugiej strony boję się, że w tym marcu nikt do mnie nie wróci i zostanę bez pracy. A na tą sytuację ciężko pracowałam przez dobrych kilka lat. No nic, zobaczymy. Na razie nie ma co martwić się na zapas.

A, z dobrych wieści, to byliśmy też u kardiologa dziecięcego na badaniu serduszka. Kosztowało to 300 zł, trochę miałam wątpliwości, bo jednak drogo, a ginekolog mówił, że na jego ok, to serce jest w porządku - ale kardiolog zna się lepiej. Ale stwierdziliśmy, że to jednorazowy wydatek, stać nas, a serce to poważna sprawa. No i nie żałuję, baaaardzo dokładnie nas pani doktor zbadała - młody nie bardzo chciał się pokazać od właściwej strony, choć lekarzowi zawsze nastawia się ładnie. Lekarka się śmiała, że może z facetami lepiej się młody dogaduje :-) Lekko mnie tylko zmartwiła, bo jak powiedziałam o tej opryszczce, co mnie męczyła praktycznie cały pierwszy trymestr, to potwierdziła, że niebezpieczna ta cholera. I że w ogóle wirusy są gorsze, bo łożysko przed nimi nie chroni, tak jak przed bakteriami. No ale na szczęście serducho synkowi bije prawidłowo, zastawki, żyły i inne cuda ma na miejscu, prawidłowej wielkości, żadnych wad nie widać i to ponoć znaczy, że na 90% żadna się nie ujawni. Pani pochwaliła również wybór szpitala, w którym chcemy rodzić - że w jej poczuciu pracują tam najlepsi neonatolodzy w naszym mieście. Więc fajnie, jesteśmy spokojni - wart był ten spokój tych 300 zł :-)
1 2