X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Ta, która nie wierzyła w cuda
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Ta, która nie wierzyła w cuda
O mnie:
Moja ciąża: W maju 2015 r. powinno przyjść na świat moje pierwsze i długo oczekiwane dzieciątko. Cała rodzina na nie czeka i wszyscy je już kochamy.
Chciałabym być mamą:
Moje emocje:
Przejdź do pamiętnika starania i przeczytaj moją historię starania się o dziecko

1 października 2014, 16:22

Dawno nie wpisywałam nic do pamiętnika, w zasadzie nie pojawił się żaden wpis, że jestem w ciąży. Tak długo czekałam na ten cud. Są też pewne dziewczyny, które starały się lub starają się dłużej ode mnie, za co bardzo je podziwiam, za tą siłę, wytrwałość i cały szereg innych cech. Ja kiedy myślałam, że jest już pora powoli się poddać, zapisałam się do programu in vitro i jeszcze w tym samym cyklu zaszłam w ciążę, ale naturalnie (jeśli nie liczyć leków zapisanych przez lekarza). Dla mnie to prawdziwy cud, który...trochę to śmieszne, ale poprzedziły dwa bociany, które siedziały na dachu sąsiedniego budynku i patrzyły jak idę do pracy. Zaparzając herbatę widziałam je przez okno, a potem odleciały, nigdy wcześniej nie przylatywały w to miejsce, więc wydało mi się to dziwne.
Do czego jednak zmierzam: mimo trwającej ciąży chętnie zaglądam na Ovufriend, żeby upewnić się co słychać u innych dziewczyn, których nie spotkał jeszcze ten cud. Ile razy widzę smutek wyrażony w notatkach czy w komentarzach, serce mi się kraje i czuję się zakłopotana tym, że mnie się udało, a im nie. Tak bardzo chciałabym, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Przecież tyle kobiet zostaje matkami, a wcale tego nie chce, robi krzywdę swoim dzieciom itp. Niestety nie mogę nic na to poradzić. Mogę tylko je wspierać na ile potrafię. Ale najgorsze jest dla mnie to, że ostatnio dowiedziałam się, że moja bardzo dobra koleżanka przeszła bardzo rozległą operację ginekologiczną, a i tak nie ma wiele szans na to, żeby zostać mamą. Jest mi z tym tak źle, że nie możecie sobie tego wyobrazić. Ta dziewczyna od ponad dwóch lat wiedziała, że coś jest z nią nie tak, czasem czuła straszne bóle w brzuchu. Nalegałam, żeby poszła jak najszybciej do lekarza. Przy każdej okazji pytałam ją czy już była i ciągle okazywało się, że nie ma czasu lub pieniędzy, albo że się boi diagnozy. U ginekologa nie była dobre kilka lat, tłumaczyłam jej że zdrowa kobieta powinna być przynajmniej raz w roku na wizycie u gina. Mówiła, że wie, ale bla bla bla...martwiłam się o nią. Mówiłam jej, że ja staram się o dziecko i że jest bardzo trudno. Koleżanka jest już 3 lata po ślubie i od dwóch lat się jakoś specjalnie nie zabezpieczali i w końcu dało jej to do myślenia. Poszła do lekarza z nfz (przez co dodatkowo czekała) i dostała się od razu pod nóż. Endometrioza, guzy na jajnikach, nowotwór niezłośliwy i prawdopodobnie PCO. Jeszcze lekarz chce jej sprawdzać drożność jajowodów, co mnie dziwi, że nie zrobił podczas operacji, żeby już mnie cierpiała. Dodatkowo lekarz kazał się rok starać, a jak nie będzie efektu to ma się zapisać na in vitro. Tak mnie to zbulwersowało, zamiast zalecić wizyty na obserwacje cykli, dobrać leczenie ze względu na PCO i polecić zapisanie się na in vitro póki jest refundowane a z racji endometriozy powinna mieć zielone światło. Próbowałam jej to poradzić, ale ona wie swoje, wiem że jest jej ciężko, tłumaczy się tym, że jest załamana, ale to prędko nie minie, a poczuje się lepiej gdy będzie miała jakiś cień szansy na powodzenie. Koleżanka jeszcze nie wie, ze jestem w ciąży, teraz bez sensu jest jej mówić, ale czuję sie winna, że mnie się udało a ona cierpi.

6 maja 2015, 15:52

29 kwietnia ok 1 w nocy odleciał mi potęzny kolejny kawałek czopa i po powrocie z wc próbowałam spać snem niezbyt głębokim bo dokuczały mi bóle miesiączkowe. Jak spoglądałam na zegarek to co ok 10-20 minut przypominało to bardziej skurcz. Ale usnęłam wkońcu twardo. O 3:00 kolejne siku i od tej pory już nie spałam, bo zaczęłam obserwować skurcze, które miałam co ok 8-10 minut. Nie były jakieś mocne, ale wcześniej tego nie miałam. Leżałam w łóżku i myślałam co zrobić. Czekałam tak dopóki mąż się nie przebudził na trochę przed swoim budzikiem do pracy czyli do 5:00. Przerażała mnie myśl, że on pojedzie do pracy a u mnie się zacznie, chociaż nasz dom, jego praca i szpital są w tym samym i nie tak dużym mieście.
Poszłam pod prysznic, żeby zobaczyć co będzie dalej i skurcze były dalej co 10 minut.
Zdecydowaliśmy pojechać do szpitala w razie czego. Od razu poszłam na KTG, na którym nie wyszło nic konkretnego, ale czułam że skurcze ucichły i byłam zła na siebie. Po KTG badanie i 1,5cm rozwarcia i daleko do porodu. Ale zostawili mnie na oddziale i tam czekałam do obchodu, gdzie ordynator zalecił kolejne KTG (ok. 10:00) na którym nic nie wyszło. Potem sam ordynator miał mnie zbadać, ale się zagubił gdzieś w akcji i przysłał swojego zastępcę, czyli mojego lekarza prowadzącego ciąże. On też mi powiedział, że nic nie postępuje i że jeśli nic się nie będzie działo to następnego dnia wypuszczą mnie do domu, żebym przez ten cały długi weekend tam nie siedziała. Ale też dodał, że on ma dyżur przez całą noc i mnie poobserwuje, więc byłam spokojniesza. Koło 15:00 zauważyłam, że skurcze wróciły i miałam je co ok 5-6minut i widziałam gwiazdki przed oczami. Zgłosiłam to pielęgniarce, zmierzyła mi ciśnienie, miałam te pierwsze 165 i potem od razu KTG. Na nim skurcze wyszły co ok. 10 minut, ale też słabe jak na porodowe. Już mi było wstyd na tej kozetce, jeszcze jak mnie mój doktor widział, że znowu tam leże i wyobrażam sobie że rodze.
Na mojej sali miałam towarzyszke, którą słyszałam na KTG jak rodziła, a potem jej przywieźli dziecko, a ja jej tak zazdrościłam, że ma to za sobą, chociaż rodziła 12 godzin. Koło 19:00 zaczęły się bardziej tkliwe skurcze i były co 5 minut. Już myślałam, ze to pewnie znowu nic takiego, ale na wszelki wypadek poszłam pod prysznic. Skurcze czułam po nim nadal. Przy każdym już szukałam wygodnej pozycji żeby minęły. Stwierdziłam, że jak to nie poród to nie wiem po co tak się męczyć na darmo, bo przecież nawet nie zasne. Ok. 21:00 poszłam do pielęgniarki, bo pomyślałam, że może mi da no-spe albo coś innego, żebym mogła spokojnie pospać, ale obok pielęgniarki stała położna i od razu mnie poprosiła na KTG (już 4 raz tego dnia). Zostawiła mnie samą, a mnie zaczęły na tym badaniu tak łapać bolesne skurcze, że już myślałam, że zjem kozetke. Podczas jednego skurczu poczułam jakby uderzenie w szyjkę z takim odgłosem pęknięcia i coś zaczęło się sączyć. Myślałam, że to jakiś śluz albo krew, coś takiej konsystencji. Pod koniec pomiaru przyszła położna i mówi, że nie zapisało mocnych skurczy. Ja pytam: jak to nie? ja się z bólu zwijałam. A ona na to, że widocznie mam niski próg bólu (czym mnie zdziwiła, bo przeżywałam kiedyś silne ataki bólu woreczka żółciowego). Ja jej mówie, ale w takim razie coś mi się chyba polało. Obejrzała i stwierdziła, że to się wysączyły wody. Potem zrobiła badanie na tej kozetce co bardzo bolało, a na rękawiczkach miała masę ciągnącej się krwi. Dała mi lignine i powiedziała, że w takim razie zaczynamy rodzić, że mam iść na sale po ręcznik, wode i inne potrzebne rzeczy i dzwonić po męża.

Na porodówce już coraz mocniejsze te skurcze miałam. Mąż dojechał ekspresowo. Miałam sie położyć na łóżku i dostałam jakieś czopki. Znowu masa krwi. Po kilku minutach poleciła iść relaksować się pod prysznicem, gdzie byliśmy z 20minut ale ból był tak mocny, że myślałam, że zjem kafelki. Troche prysznic po plecach pomagał, ale to między skurczami. Potem wróciliśmy do naszej salki. Podczas skurczy klękałam i opierałam głowe o łóżko albo krzesło, albo trzymałam się męża. Myślałam, że skoro mam tak słabe skurcze, to jakie będą te konkretne? I bałam się, że będę tak klęczeć do rana i rozpaczałam, bo chciałam, żeby to się już skończyło. Położna powiedziała, że muszę czuć skurcze z parciem jak na kupke. Ja już takie czułam od prysznicu. Położna poleciła przejść jeszcze ze 3 skurcze. Potem przyszła i kazała położyć się na łóżku. Zbadała mnie i powiedziała, że będziemy zaraz przeć. Spytałam jak to? A ona, że rozwarcie jest prawie pełne. Nie wiedziałam czy się cieszyć czy płakać. Powiedziałam, że jeśli to już tak daleko to ten ból już mogę ścierpieć.
Potem położna wytłumaczyła, że jak przyjdzie skurcz to mam się podnieść nogi do góry i podciągnąć uda do siebie, wziąć głęboki wdech przez nos, nie puszczać go i cisnąć. Tak spokojnie tłumaczyła, a mąż stał obok i zatykał mi noc, żebym panowała nad oddechem. Po kilku skurczach parłam na boku, potem na plecach, na boku i znowu na plecach. W międzyczasie położna mówiła, że widzi ciemne włoski dziecka, co nas blondynów dziwiło, mąż żartował o sytuacji w Grecji kiedy to najedzeni na ALL inclusive nie umieliśmy zrobić kupy i też tak parliśmy :P Był za kwadrans północ jak zadzwonili po mojego lekarza i neonatologa i wszyscy obstawiali czy Jaś urodzi się 29 czy już 30 kwietnia. Emocje rosły. Położna i mój doktor ocenili, że nie urodze bez nacięcia krocza. Położna pytała jakie moje zdanie, a ja że się zdaje na nich. Najpierw ona nacinała, a potem doktor, bo miała jakiś problem. Niby krocze znieczulone, ale im dłużej cięte tym bardziej to czułam, ale było mi wszystko jedne.
Nie miałam żadnego ZZO, bo kiedy, ani gazu. Tylko dali mi tlen na ostatnie parcia i dostałam niezły dopalacz od tego. Potem już kazali przeć nawet bez skurczu i wkońcu wyjęli małego, czemu towarzyszyło dziwne uczucie jakby mi więcej bebechów wyjmowali, jakiś bezdech do tego i wkońcu radość jak położyli mi go na piersi. Dotknęłam go takiego lepkiego i malutkiego i od razu widziałam, że jest kochany. Pani neonatolog go obmywała. Mogłam dotknać pulsującej pępowiny, a mąż ją przeciął. Położna jednym ruchem wyjęła łożysko. Uczucie jakbym się za przeproszeniem wysrała. Wyszło całe i nic nie musieli potem łyżeczkować. Niestety małego szybko zabrali do czyszczenia i badania i męża poprosili z aparatem, a ja na zszywanie zostałam sama z doktorem no i czułam te zszywanie, ale taki ból to już potem się aż taki zły nie wydaje. Doktor powiedział, że dobrze, że przyjechałam do szpitala, że się zdziwił, że urodziłam, że przy drugim dziecku tez mam tak szybko przyjechać do szpitala, bo nie zdąrze.
Oczywiście wszyscy gratulowali i się cieszyli, że zdążyłam przed północą :P
Potem mieliśmy 2 godziny dla siebie na sali porodowej. Cudowne chwile, które skończyły się uciskaniem brzucha przez położną, żeby krew wyleciała, a potem pojechałam na sale, by odpocząć ze 3 godziny, a nad ranem przywieźli mi malucha i od tego czasu uczymy się siebie. Poród był bolesny, ale i nie taki długi. Od odejścia wód minęły niecałe 3 godziny. Do siebie doszłam szybko, chociaż krocze po kilku dniach zaczęło boleć, bo szwy się schodzą, ale kryzys znowu przeszedł i umiem siedzieć.

7 lutego 2016, 14:16

Ciąża zakończona 7 lutego 2016
Przejdź do pamiętnika starania i czytaj kontynuację mojej historii