X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Po prostu chciałabym być Mamą
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Po prostu chciałabym być Mamą
O mnie: Mężatka od 04.2015, niemal od początku staramy się o dziecko, póki co bezskutecznie.
Czas starania się o dziecko: Tak solidnie od czerwca 2015
Moja historia: Mam 27 lat. Instynkt macierzyński poczułam już kilka lat temu, jeszcze na studiach, jakoś 22-23... Ale za mąż wyszłam w wieku 26 lat i od tego czasu dopiero staram się, z tym, że wcześniej wydawało mi się, że nie będzie z tym problemu :( Mam Hashimoto, kiedyś miałam mięśniaka, teraz jakieś tam delikatne problemy hormonalne. Tutaj w skrócie, a głębiej swoją historię opisałam w pierwszym wpisie, co by nie zanudzać osób, które nie lubią dużo czytać :)
Moje emocje: Cóż mogę napisać? Czuję to samo albo podobnie, jak my wszystkie... Raz jestem nastawiona pozytywnie, raz całkiem zrezygnowana, ale z każdym nieudanym cyklem jest trudniej.

26 kwietnia 2016, 22:15

Przyszedł chyba w końcu czas, żebym i ja opisała swoją historię. Stwierdziłam, że tak będzie mi może lżej... Czytam Wasze pamiętniki i czuję, jakbym je sama pisała... Kiedyś myślałam, że ja jestem nienormalna, mąż mi mówił nawet, że mam jakąś obsesję, do czasu, gdy nie zaczęłam zaglądać na fora czy właśnie ovufriend i okazało się, że wszystkie kobiety starające się o dziecko czują dokładnie to samo, tak samo dłuży im się czas w każdym cyklu, tak samo czekają na objawy ciążowe, tak samo się ich doszukują, tak samo modlą się, by @ tym razem nie nadeszła... Tak samo serce im się kraja na widok kobiet w ciąży czy z maluszkami w wózkach... :(( ale do rzeczy. Tak jak już pisałam, instynkt macierzyński poczułam już dość dawno... I właściwie gdyby nie to, że ślub wzięłam dopiero w wieku 26 lat to chętnie zdecydowałabym się na dziecko wcześniej. I może wówczas byłoby łatwiej? Kto to wie, bez sensu takie gdybanie.

Już przed ślubem zaczęłam marudzić mojemu jeszcze wtedy chłopakowi, że obawiam się, czy tak łatwo będzie mi zajść w ciążę, bo mam Hashimoto, w wieku 24 lat miałam usuwanego mięśniaka macicy, może nie jakieś straszne schorzenia, ale wskazuje to na to, że jakieś tam większe mniejsze komplikacje mogą wystąpić. Niestety nie rozumiał mnie i uważał, że na pewno wszystko będzie ok. Niestety (!) moje obawy potwierdziły się, choć jeszcze wtedy nie sądziłam (mimo że tak mówiłam), że tak może się naprawdę stać :(

Wzięliśmy ślub, na początku myśleliśmy, że może chwilę poczekamy, ale po dwóch miesiącach uznaliśmy, że w sumie fajnie by było mieć dzieciątko :) to i zaczęliśmy się starać. I wtedy zaczęły się problemy. Problemy z moimi cyklami. Wcześniej oczywiście miałam troszkę nieregularne (ale bez przesady), ale odkąd wyregulowałam tarczycę to się ładnie uregulowały do 30-33 dni. Mierzyłam temperaturę (zaczęłam jeszcze przed ślubem dla własnej samoświadomości) i co miesiąc obserwowałam ładny skok temperatury, żadnych plamień itp. czyli wszystko gra. Mniej więcej w momencie, gdy zaczęliśmy się starać zaczęły się dziwne objawy, takie jak plamienia w środku cyklu i przed miesiączkami (których nigdy, jak miesiączkuję już tyle lat, nie miałam - poza owulacyjnymi). Te w środku cyklu nie były owulacyjne, ponieważ trwały ok. 4 dni i niekiedy były "krwawe", przed miesiączką tak samo, nawet do tygodnia. Okazało się, że mam nadżerkę, więc ginekolog zalecił mi globulki. Po nich plamienia mi się zmniejszyły, ale nie ustały.
Drugim objawem, który mnie zaniepokoił był brak śluzu płodnego. Zawsze miałam go dużo, a w dniach niepłodnych też miałam zawsze "jakiś tam" śluz, nigdy zupełnie sucho. Mniej więcej od czasu, kiedy zaczęliśmy starać się o dziecko, ten śluz zaczął stopniowo zanikać.. Najpierw zauważyłam, że nie mam śluzu płodnego, a z czasem zanikł mi jakikolwiek śluz. Co się stało?? Do dziś nie mogę znaleźć odpowiedzi :( ginekolog jak usłyszał, że nie mam śluzu odpowiedział "może nie było owulacji"... "Proszę kupić sobie w aptece testy owulacyjne i robić od 15 do 19 dnia cyklu". "OK", pomyślałam, może tak się zdarzyło, kupiłam więc testy i zaczęłam je robić. Pierwszy, drugi cykl, wychodziły mi pozytywne mniej więcej przez 3 dni, czyli super, owulacja jest, ale niestety cały czas ciąży brak. Poszłam więc na USG kilka dni "po owulacji", po czym okazało się, że owszem, pęcherzyk był, ale nie pękł :( Ginekolog zalecił mi badanie prolaktyny i progesteronu, po czym okazało się, że mam wysoką prolaktynę, która może blokować owulację, otrzymałam więc Parlodel na obniżenie jej stężenia. Biorę go 1 cykl, akurat w tym cyklu mam urodziny i głupiutka myślałam sobie, że może będę miała prezent w postaci II kresek... Jak łatwo ulegamy złudzeniom. Ale to dopiero pierwszy cykl z nowym lekiem, na ulotce napisane jest, że czas terapii 6-8 tygodni, więc liczę na ten kolejny, majowy cykl.. Dziś 27 dzień cyklu, jutro moje urodziny, niby cykle 30-33 dni, ale już dziś wiem, że nic z tego, nawet testu nie zamierzam robić. Wolę się wcześniej pogodzić z porażką i zbierać siłę i nadzieję na nowy cykl. A więc do dzieła!

Wiadomość wyedytowana przez autora 27 kwietnia 2016, 09:56

27 kwietnia 2016, 23:11

Dziś był dziwny dzień... Generalnie wczoraj miałam załamkę, płakałam wieczorem, mąż się stara, ale też już mu ciężko wytrzymać moje huśtawki nastroju :(( oprócz tego, że denerwuję się niemożnością zajścia w ciążę, to jeszcze teraz jestem przed @ i wszystko na raz... Dziś rano znowu zjazd, rano wyszłam do pracy bez pożegnania, potem w pracy pisaliśmy smsy i się rozluźniło jakoś... Ale wieczorem znów dostałam napadu złości i była kłótnia nieziemska... :(( ja po prostu sobie sama z tym nie radzę, a nie mam z kim pogadać (mąż oczywiście tak, ale to jednak facet, zresztą wszystkie wiemy, o co chodzi...). Także póki co marnie, mogłabym już dostać @ przynajmniej bym się tak nie wściekała i piersi by mnie nie bolały. :)

28 kwietnia 2016, 21:08

Dziś moje 27 urodziny. W sumie nie czuję się tak tragicznie, myślałam, że będzie gorzej, bo kiedyś planowałam sobie, że "no w tym wieku to już muszę być przynajmniej w ciąży!". Ale to głupie :) dopiero, gdy mnie spotkał taki problem zrozumiałam, jak głupio brzmi stwierdzenie "planujemy dziecko", albo np. "planuję zajść w ciążę jakoś w wakacje". Dla mnie to śmiesznie brzmi, ale tylko dlatego, że nie mogę zajść w ciążę. Tak normalnie, dla dziewczyny, która nie ma z tym żadnych problemów, takie planowanie jest całkowicie normalne. Taka moja refleksja... Że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a syty głodnego nie zrozumie...

Dzisiaj jakoś w miarę się czuję, czekam normalnie na @, chciałabym, żeby przyszła jak najprędzej, żeby już mieć ją z głowy i czekać na owulację :) oby tym razem była i to taka porządna! :) nie wiem, ile potrwa ta dobra passa mojego nastawienia, ale mam nadzieję, że jak najdłużej :)

29 kwietnia 2016, 08:53

Dziś z rana dostałam okres :| Bardzo dziwna rzecz. Przede wszystkim spodziewałam się najwcześniej w niedzielę. O ile to w ogóle okres, bo może tylko plamienie, ale raczej nie. Jeśli to okres, to dobrze i źle. Dobrze dlatego, że to by oznaczało, że w tym cyklu nie miałam plamień przed okresem (czyli Parlodel działa), a źle, bo cykl 28 dni to trochę w moim przypadku krótko i mogłoby wskazywać na to, że nie było owulacji :/ Sama już nie wiem. Zastanawiam się nad kupnem Inofemu, poleciła mi go ew_elinka, ale czytałam, że jest na PCOs, którego ja nie mam, i wpływa też na gospodarkę hormonalną. Mówi się, że co za dużo to niezdrowo (biorę już Parlodel, też wpływa na hormony), a nie chcę też przesadzić, żeby nie zrobić sobie bałaganu w organizmie. Jeśli któraś z Was ma doświadczenia z Inofemem, piszcie proszę w komentarzach :)

29 kwietnia 2016, 19:30

Bez sensu, ten mój dzisiejszy "okres" to zwykłe plamienie, czyli znów mam plamienie przed okresem i znów tak wolno się rozkręca, jak poprzednio... Nigdy tak nie było, zawsze był okres i od razu z grubej rury, a teraz coś się poprzestawiało, chciałabym tylko wiedzieć, jaka jest przyczyna, nic więcej... :( wkurza mnie to, bo nawet nie wiem, z czym walczyć. :/

Wiadomość wyedytowana przez autora 29 kwietnia 2016, 19:26

29 kwietnia 2016, 23:00

Kupiłam witaminę D, jak mi zalecił endokrynolog, podobno też ma wpływ na płodność :) i zamierzam zamówić sobie Inofem, może poprawi mi śluz i w końcu ujrzę ten piękny, szklisty, rozciągliwy... Jejku kiedy ja go ostatnio widziałam :)

30 kwietnia 2016, 19:25

Co za dzień... Rano jakoś było w miarę, ale później jak jechaliśmy do rodziców to jakoś zaczęłam się denerwować. Tak naprawdę to zmartwiona jestem tymi plamieniami :( wczoraj miałam trochę krwi rano, później nagle zupełna susza, zwariować można.. Rano miałam dylemat: robić test, nie robić. Wiedziałam, że na 99% negatyw, ale zrobiłam szybką analizę: jak nie zrobię, to zacznę się łudzić, a jak wiem, że i tak będzie negatyw, to co mi szkodzi. Koszt testu 5 zł, uniknięcie rozczarowania po łudzeniu się: bezcenne. To zrobiłam i oczywiście znowu ta paskudna, obrzydliwa jedna I, nienawidzę jej, i żadnego cienia nawet po drugiej stronie bialutko, ehh... No ale spodziewałam się tego. Wzięłam test do ręki i pomyślałam sobie, że to już jest ostatni mój test, który jest negatywny, następny ma być pozytywny i kropka!
No a co do plamień.. Martwię się, bo domyślam się, że wynikają one z niedoboru progesteronu i nie wiem, czy nie powinnam brać luteiny.. Biorę tylko Parlodel na prolaktynę, ale nie wiem, czy to wystarczy. Martwię się pod tym kątem, że nawet, gdybym zaszła w ciążę, to mogłabym jej nie donosić przez za niski progesteron. Głupie martwić się na zapas, ale tym bardziej głupie bagatelizować problem. Oczywiście mówiłam gin. o plamieniach, badałam progesteron i prolaktynę, ale nie zalecił mi nic poza Parlodelem. Nic już nie wiem.

Jak byliśmy u rodziców to wpadły moje dwie koleżanki z mężami i z dziećmi (jedno rok, drugie 3 miesiące). Zawsze takie spotkania są trudne, ale uznałam, że przecież nie mogę unikać spotkań tylko dlatego, że nie mogę zajść w ciążę. Był jeden trudny moment, jak weszły do domu i moi rodzice stali, oczywiście standardowo "och, ach, jakie śliczne tra la la la" i wtedy tak mi łzy podeszły, że wyszłam do kuchni, za chwilę przyszedł mój mąż, ale powiedziałam, żeby poszedł, bo nie chcę, żeby ktoś zauważył. No i chyba się udało, nikt się nie kapnął. Później nie było tak źle przez całe spotkanie, byłam w stanie normalnie bawić się z tymi maluchami itp. Kiedyś i ja przecież będę mamą...

Wiadomość wyedytowana przez autora 30 kwietnia 2016, 19:22

6 maja 2016, 21:26

Dziś w końcu zebrałam się i poszłam na siłownię pierwszy raz w życiu :) chciałam już od jakiegoś czasu się wybrać, bo chcę trochę poprawić figurę :)
Stresowałam się bardzo, bo bałam się, że wszyscy będą patrzeć i oceniać jak ćwiczę, a że nigdy nie chodziłam to nie wiem jak się ćwiczy itp. no ale wczoraj zajrzałam na chwilę, porozmawiałam z panem, który tam instruuje i powiedział mi, że jak pierwszy raz to wszystko pokazuje, tłumaczy itp. Więc poszłam dzisiaj, nie było dużo osób, ale sami faceci, ale jakoś dałam radę, pan zajął się mną kompleksowo i wszystko dokładnie mi wyjaśnił :) mam zamiar chodzić 2 razy w tygodniu, ale zobaczymy, jak to będzie dalej. Generalnie: przełamałam się :)
W pracy mam teraz trochę rzeczy do zrobienia, jutro też chyba będę musiała przysiąść, no ale dam radę jakoś. Dobrze, że jestem zajęta, bo nie skupiam się tak na ciąży, chociaż nie powiem, myślę o tym i tak sporo. Ale staram się nie nakręcać i trochę wyluzować, zobaczymy, co z tego wyjdzie. W tym celu nie mierzę w tym cyklu temperatury, chociaż kusi mnie, żeby mierzyć, tak po prostu z czystej ciekawości i obserwacji własnego ciała. No ale wolę nie wiedzieć, kiedy mam owulację ani też nie stresować się, czy po owulacji temperatura utrzyma się na wysokim poziomie. W poprzednim cyklu na przykład bardzo nakręciłam się, bo przez pierwsze 6 dni po owulacji miałam podwyższoną temperaturę jak nigdy i nakręciłam się, a później rozczarowanie bardzo bolało. Chcę uniknąć takich rozczarowań i ciągłej analizy, dlatego po prostu wolę nie wiedzieć, jaką mam temperaturę. Ot co :)

8 maja 2016, 21:52

Napiszę coś, bo mi smutno trochę. Dziś był udany dzień, sporo jeździliśmy na rowerach, takie śliczne słońce, aż miło :) wieczorem poszłam do Kościoła, ale już byłam tak padnięta, że ledwo się zebrałam :) w Kościele jakieś miałam dziwne myśli, myślałam oczywiście o ciąży itp jak zwykle... zrobiło mi się jakoś smutno, poczułam lęk, że przecież nikt mi nie zagwarantował, że w tym cyklu się uda, a jak się nie uda, to czy będę potrafiła to znów udźwignąć? Nie wiem, ale jakoś nastawiłam się na ten cykl.. bo to już drugi cykl z nowym lekiem, który ponoć "przywraca owulację", więc pomyślałam, że... że się uda teraz. Ale nie wolno się nastawiać, bo to wszystko psuje :( i dlatego mi smutno. bo wiem, że się nastawiam, i wiem, że takie nastawianie się nie służy zajściu w ciążę. Po prostu trzeba się wyluzować, tylko jak?

Czytałam, że kobieta jeśli zajdzie w ciążę po prostu to czuje, nawet już po tym stosunku wie, że to był ten trafiony. Więc zadaję sobie zawsze pytanie: czy teraz się udało? Czy coś nadzwyczajnego poczułam? Po "owulacji" (piszę w cudzysłowie, bo nie wiem, czy ją mam) też się zastanawiam, czy czuję, że jestem w ciąży? Bo jak jestem to przecież powinnam czuć, a jak nie czuję, to znaczy, że znów nic z tego.. I znowu stres, lęk i niepotrzebne te wszystkie negatywne emocje, które przeszkadzają :( chore to wszystko... ale musiałam to napisać, żeby się wyżalić. Nie chcę popaść w paranoję. Próbuję normalnie do tego podejść. Boję się, że za bardzo chcę :( tyle się słyszy, że dziewczyny zachodzą w ciążę w chwili, gdy najmniej się tego spodziewają. A jak się cały czas spodziewam, bo czekam na to jak głupia, to znaczy, że nigdy nie zajdę? W jaki sposób mam nie skupiać się na tym, nie myśleć o tym, odpuścić to? Jeżeli to pragnienie siedzi głęboko w moim sercu i po prostu krzyczy? :( ehhh... nie czytajcie tego, szkoda czasu :( głupoty piszę :( po prostu mam gorszą chwilę. Wszystkie to znamy..

Tak więc dalej nie wiem: co zrobić, żeby się wyluzować, ale tak na serio, nie na niby? :(

15 maja 2016, 21:07

Wróciłam niedawno do domu, byłam u rodziców bo mąż pojechał na weekend na szkolenie. Nie jestem w nastroju, bo jest 15 dzień cyklu, a ja nie mam śluzu, po prostu susza totalna :/ myślałam, że Inofem mi pomoże, ale to chyba jakiś głębszy problem z hormonami :( Parlodel już drugi cykl jak widać też niewiele pomaga.. Czytałam wczoraj o takim "schorzeniu" jak zespół LUF, czyli zespół luteinizacji niepękniętego pęcherzyka Graafa. Objawia się to tym, że testy owulacyjne wychodzą pozytywne, skok temperatury jest ale do samej owulacji nie dochodzi.. Co prawda tylko raz byłam na USG po "owulacji", które wykazało niepęknięcie pęcherzyka, ale cykl później robiłam badania progesteronu po "owulacji" i też wykazały, że jej nie było. Brak jakiegokolwiek śluzu od prawie roku też wskazuje na brak owulacji od dłuższego czasu... We wtorek lub środę znowu idę na USG i zobaczymy, czy tym razem pęcherzyk pękł, ale sądzę, że nie, bo jest sucho. Czy ktoś słyszał kiedyś o tym zespole LUF? nie wiem, czy to mam, ale podejrzewam.. wizyta w poradni end.-gin. dopiero 30 czerwca, także jeszcze trochę sobie poczekam, zanim się przekonam, co tam się w środku dzieje :( do tego czasu raczej chyba nie mam na co liczyć, że się uda :((

18 maja 2016, 22:01

Dziś byłam na USG sprawdzić, czy miałam w tym cyklu owulację. Jak byłam w lutym też w 18 dc to okazało się, że pęcherzyk nie pękł, a ponieważ teraz jest drugi cykl, jak biorę Parlodel, chciałam sprawdzić, czy działa. Generalnie spodziewałam się, że znowu będzie to samo, bo znów miałam suchy cykl, no i moje przypuszczenia potwierdziły się. No ale... szukam dobrych stron :) generalnie najważniejsze dla mnie jest to, że pęcherzyki dojrzewają.. Tylko muszę coś zrobić, żeby pękły.

Wizyta w poradni end.-gin. dopiero 30 czerwca, trochę dużo czasu, do tej pory raczej nam się nie uda z uwagi na brak owulacji, ale jakoś póki co nie myślę o tym. Uznałam, że na razie odpuszczam. Odpuszczam wszystkie obserwacje, pomiary, zapisywanie wszystkiego... Jak mi wróci owulacja, zaczniemy na nowo się starać, ale tym razem chcę inaczej. Spontanicznie, normalnie, bez stresowania się, że musimy wtedy i wtedy... Mam nadzieję, że wyjdzie to po prostu samo z siebie. Marzę o tym :)
Dziś wieczorem byłam znowu na siłce, fajnie było, chociaż nie chciało mi się iść, ale jak już poszłam, to było fajnie. Mam nadzieję, że nie będę miała dużych zakwasów :) albo może trochę bym chciała mieć - wtedy będę wiedziała, że solidnie ćwiczyłam, bo ogólnie do tej pory tylko raz miałam zakwasy :)

Chyba muszę trochę odpuścić codzienne wizyty na OF. To też mi nie służy. Za dużo wtedy myślę o ciąży... to bez sensu. Można się zafiksować na tym. Ale chyba każda z nas to przechodzi... potem stwierdza, że bez sensu się nakręcać, bo to i tak nic nie daje... i w końcu... się udaje :):) Będę mamą, będę na pewno, jeszcze nie wiem, kiedy, ale będę, wiem to i kropka!!!

Wiadomość wyedytowana przez autora 18 maja 2016, 22:04

3 czerwca 2016, 10:22

Ciąża rozpoczęta 1 maja 2016

Chyba w dalszym ciągu nie wierzę w to, co się stało dwa dni temu...

Ten szczęśliwy cykl zaczął się 1 maja. Był to mój drugi cykl z lekiem na zbicie prolaktyny i miałam cichą nadzieję, że skoro to już drugi cykl, to powinien pomóc. Postanowiłam, że kilka dni po domniemanej owulacji wybiorę się na USG, żeby sprawdzić, czy była owulacja a konkretnie, czy pękł pęcherzyk, bo miałam z tym problemy.
Postanowiłam też w tym cyklu nie mierzyć temperatury - podjęłam taką decyzję, ponieważ w poprzednim cyklu strasznie się stresowałam każdego dnia mierząc temperaturę po owulacji, denerwowałam się, żeby nie spadła.. dodatkowo wyjątkowo 6 dni po skoku miałam na stałym poziomie wysoką temperaturę, jak nigdy (a mierzę już koło 2 lat), bo zawsze miałam taką sinusoidę i myślałam przez jakiś czas, że jestem w ciąży - gdy temperatura spadła dnia 7 było ciężko i jak zwykle rozczytywałam się na forach, czy jednak taki spadek nie wyklucza ciąży.. każdy kolejny dzień mierzenia to był stres, zupełnie bez sensu, ostatecznie 30 dc zrobiłam test i lipa. Nakręciłam się mimo woli, więc widok jednej kreski nie był przyjemny - biorąc test do ręki pomyślałam sobie, że to już jest mój ostatni negatyw, następny ma być pozytywny i kropka... Kto wiedział, że tak właśnie się stanie ;)
No więc do rzeczy - w majowym cyklu nie mierzyłam temperatury, a drugim postanowieniem było picie Inofemu - suplement diety, który poleciła mi ew_elinka. Zaczęłam go pić od 4 dnia cyklu, musiałam specjalnie zamówić, w aptece nie mieli od ręki. W okolicy domniemanej owulacji przez 2 dni piłam 2 saszetki - tak na dobicie ;) niestety śluzu jak nie było, tak nie było, trochę mnie to zmartwiło, ale ostatecznie uznałam, że nie ma co się stresować, bo w czerwcu mam wizytę w poradni endokrynologiczno-ginekologicznej i tam na pewno zrobią mi badania, dobiorą odpowiednie leki i przywrócą owulację.
13-15 dc mąż wyjechał na szkolenie - trochę się stresowałam, że może wtedy będzie owulacja i stracimy szansę, ale szybko sprowadziłam się na ziemię i uznałam, że jak ma się udać, to się uda i nie ma co się spinać, bo na siłę niczego nie dokonam ;) zresztą, wszystko w Rękach Boga.
15 dc były Zielone Świątki - Zesłanie Ducha Świętego. Byłam na Mszy i śpiewaliśmy pieśń do Ducha Świętego, w której były słowa "O niech Twa Moc Uzdrowienia dotknie uleczy mnie już". Śpiewając to z wilgotnymi oczami modliłam się do Ducha Świętego, by uzdrowił mnie z braku owulacji, by mi ją przywrócił. Potem powiedziałam Bogu, że powierzam Mu wszystko, że ufam Mu bezgranicznie i niech się spełni Jego Wola.
Tego dnia wrócił mąż, ale ponieważ jechał wiele kilometrów, był zmęczony. Nie denerwowałam się jednak, że stracimy szansę, ponieważ wszystko zawierzyłam w Ręce Boga.
Kolejne dni to były jedne z naszych najpiękniejszych dni. Nie kłóciliśmy się, spędzaliśmy miło czas, a każde <3 było wyjątkowe :)
18 dc, czyli w środę, poszłam na USG, tak, jak zaplanowałam żeby sprawdzić, czy miałam owulację. Na USG poszłam prywatnie, do lekarza, który nie prowadzi pacjentek, a robi tylko USG, ale jest w tym naprawdę dobry i mam do niego zaufanie. Lekarz powiedział, że znowu jest ta sama historia, że pęcherzyk nie pękł. Powiedział też, że jest jakiś polip, ale wynika to raczej z zaburzeń czynnościowych, czyli braku owulacji i że to nic poważnego, nawet nie napisał tego w opisie badania. Tylko ten niepęknięty pęcherzyk na prawym jajniku, na lewym natomiast kilka drobnych pęcherzyków. Powiedział, że najważniejsze, że pęcherzyki się tworzą, a teraz tylko kwestia dobrania leku, na który zareaguję i wszystko powinno wrócić do normy. Te słowa napełniły mnie nadzieją i w zasadzie po tej wizycie nie byłam jakoś załamana. Uznałam, że muszę cierpliwie poczekać na wizytę w poradni 30 czerwca i tam na pewno mi pomogą i lipiec, może sierpień, wrzesień się uda. Tego dnia przestałam też pić Inofem, bo skoro i tak nie było owu, to po co.
Porozmawialiśmy z mężem i uznaliśmy, że w takim razie do czasu wizyty pewnie raczej się nie uda, więc cierpliwie czekamy i mamy świadomość, że póki co raczej nie ma na co liczyć, ale godzimy się z tym, bo w niedalekiej perspektywie mamy wizytę w poradni, w której pokładamy nadzieję.
Od tego dnia, w którym byłam na USG (18 dc), zaczęły delikatnie boleć mnie piersi przy dotyku, jak na okres. Dość wcześnie, zazwyczaj bolą jakoś 4 dni przed @, ale zdarzyło m się już kiedyś, że było to 2 tygodnie przed, więc pomyślałam, że po prostu teraz znowu tak jest. Nie wzbudziło to zatem moich podejrzeń. Tym bardziej, że byłam przekonana, że nie było owulacji.
W dniu USG (tak mi się wydaje, że to było wtedy, a jeśli nie, to niedługo po) miałam też taką sytuację, że siedzieliśmy z mężem przed TV i w pewnym momencie zakłuło mnie coś chyba z lewej strony tak mocno w brzuchu, po kilku sekundach przeszło. Znów przemknęło coś przez głowę, ale to samo "przecież nie było owulacji" ;)

Dodam jeszcze, że w środku cyklu, czyli ok. 14-15 dnia nie miałam plamienia, które towarzyszyło mi przez ostatni rok. Ucieszyłam się, bo oznaczało to, że leki jednak trochę działają.
Przez kolejne dni czułam się całkowicie normalnie, piersi bolały trochę mocniej, ale tak normalnie, jak przed @.
W Boże Ciało pojechaliśmy do teściów. Wcześniej byłam w Kościele i na procesji i teraz pamiętam, że miałam metaliczny posmak w ustach.. wówczas pomyślałam sobie, że znów sobie wmawiam jakieś objawy i że wymyślam, więc zignorowałam to, zresztą wiedziałam, że to niemożliwe, bo "nie było" owulacji ;) jak wróciłam z Kościoła i witałam się z teściami, to teść powiedział mi, że coś słabo wyglądam i czy jestem zmęczona. Byłam wyspana i wg mnie wyglądałam normalnie, więc odpowiedziałam, że nie i że czuję się dobrze. Znów coś mi wtedy przemknęło przez myśl, ale szybko to odrzuciłam, bo przecież "nie było owulacji" :)

Gdy byłam już kilka dni przed @ zauważyłam, że nie mam plamień przed @, które miałam do tej pory za każdym razem - pomyślałam znowu - leki działają ;) i ucieszyłam się, że choć nie było owu to chociaż plamienia mi zniknęły.
Okresu spodziewałam się jakoś 30, 31 maja, może 1-2 czerwca. 29 i 30 maja miałam dziwny ból podbrzusza, którego nigdy przed @ nie miałam. Znowu pomyślałam, że pewnie te leki hormonalne zmieniły mi coś i stąd ten ból, który pewnie zwiastuje @. W kolejnych dniach ból prawie ustąpił, ale miałam co jakiś czas delikatne ukłucia z lewej strony w podbrzuszu. Jednak w dalszym ciągu czekałam na @. Kupiłam nawet podwójne opakowanie podpasek z myślą, by starczyło mi na cały okres. Wyczekiwałam go przy każdej toalecie i dziwiłam się, dlaczego jeszcze go nie ma. Żadnego plamienia, po prostu totalna susza przez cały czas. Pomyślałam, że to przez te leki @ się spóźnia. Ponadto cały czas miałam w głowie, że "nie było" owulacji ;) W międzyczasie 1 czerwca zadzwoniła pani z poradni i powiedziała, że zwolniły się terminy i mogę przyjść już 9 czerwca. Zapisałam się, choć było to trochę ryzykowne, bo nie wiedziałam, czy zdążę do tego czasu zakończyć @. Zaczęłam się denerwować, że @ jeszcze nie ma i będę miała na wizycie. Tego dnia piersi zaczęły boleć mnie już dużo mniej, co mnie uspokoiło, bo oznaczało, że lada moment dostanę okres. No ale przyszedł kolejny dzień (2 czerwca) i @ nie przyszła.. Byłam już kompletnie zdezorientowana. Przez głowę zaczęły przelatywać myśli o możliwej ciąży, jednak cały czas upierałam się, że to na pewno skutek tych leków i to one opóźniają mi @. Wyliczyłam sobie też, że w ostatnim roku zdarzył mi się jeden cykl 35 dniowy, więc ostatecznie @ może przyjść w niedzielę 5 czerwca. Bardzo nie chciałam robić testu. Nie chciałam znów oglądać tej jednej kreski, bałam się, że znów się nakręcę, a później rozczaruję i że będzie bolało. No ale w perspektywie miałam tą wizytę 9 czerwca. Doszłam do wniosku, że na wszelki wypadek zrobię test, i pewnie będzie negatywny, to wtedy będę robić brzuszki, żeby przyspieszyć @ :P żeby zakończyć ją do 9... Postanowiłam też nie mówić mężowi o zamiarze zrobienia testu, żeby, gdy będzie negatywny nie musiał przeżywać rozczarowania. Uznałam, że nie chcę go zadręczać i poradzę sobie z tym sama.
W czwartek 2 czerwca @ nie przyszła, więc po pracy poszłam do apteki kupić test. Włożyłam do szafki do łazienki z zamiarem zrobienia go w piątek rano.. Po pracy niby byłam zajęta obowiązkami domowymi, ale cały czas myślałam o teście, który miałam wykonać następnego dnia.. Denerwowałam się, ale cały czas wmawiałam sobie, że na pewno będzie negatywny i nie mam się co łudzić i nie warto się nakręcać, bo potem tylko się rozczaruję. Naprawdę byłam przekonana, że to będzie jedna kreska.
Wieczorem koło 23 położyłam się i jakoś w końcu zasnęłam. Obudziłam się o 3 cała zestresowana, jaki będzie wynik testu... Nie pamiętam, czy udało mi się jeszcze usnąć, czy nie, w każdym razie przed 5 uznałam, że pójdę i zrobię to, będę miała z głowy, na pewno zobaczę I , to spokojnie wrócę do łóżka i pójdę spać dalej, przynajmniej nie będę się już stresować wynikiem.
Poszłam do łazienki, nakropiłam 3 kropelki na test, prawie nie patrząc na niego położyłam na koszu do prania i wyszłam z łazienki. Szybko poszłam do kuchni i spojrzałam na zegarek na piekarniku - 4:56. Doliczyłam 5 minut - 5:01. Wpatrzona w cyfry na piekarniku stałam z walącym jak młot sercem. Mąż na szczęście spał i nic nie słyszał (do czasu ;))
Cyfry zmieniały się, a ja zastanawiałam się: "dlaczego się tak denerwuję? przecież jestem przygotowana i przekonana, że będzie I, po prostu chcę się upewnić, wykluczyć jedną z opcji a potem spokojnie czekać na spóźnioną @, więc czego się boję?". W myślach wizualizowałam sobie jedną kreskę, by przyzwyczaić się do jej widoku i bym nie przeżyła rozczarowania. Przez chwilę w myślach pojawiły się II, ale szybko skarciłam się przywołując z powrotem widok I. "Święty Antoni Padewski módl się za nami.." powtarzałam.
5:01... postałam jeszcze kilka sekund, następnie odwróciłam się i spokojnym krokiem poszłam do łazienki.. otworzyłam drzwi, spojrzałam na kosz do prania, na którym leżał test, a na nim widok, którego spodziewałam się najmniej na całym świecie... II !!!!!!!!!!!!!!! Zaczęłam się cała trząść, zapłakałam głośno, co obudziło mojego męża, po czym pobiegłam do sypialni i cała się trzęsąc łamiącym głosem powiedziałam do patrzącego na mnie pytająco męża "Pysiek, zrobiłam test ciążowy i jest pozytywny!" Nie pamiętam, co on powiedział, pamiętam tylko jego uśmiech, a za chwilę weszłam na łóżko i mnie przytulił... Nie zapomnę tej chwili do końca życia. Nie byliśmy w stanie zasnąć do rana. Test położyłam sobie na szafce nocnej (leży tak do tej pory) i czasami na niego zerkam z dumą i wciąż niedowierzaniem...
Tego dnia zmęczona, ale szczęśliwa poszłam do pracy, po południu poszłam na betę, której wyniki były następnego dnia o 10 i wykazały bardzo śmieszny wynik: 1234 :P

Po południu byłam w Kościele podziękować Bogu za ten CUD, jednak zdałam sobie sprawę, że nie będę w stanie nigdy podziękować za tak wielką Łaskę, którą otrzymałam. Był to 3 czerwca - Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa.

Niesamowite jest to, że zawsze marzyłam o tym, by zajść w ciążę tak niespodziewanie, by było wtedy pięknie, by te dwie kreski mnie zaskoczyły. Myślałam, że to niemożliwe, przecież każdego miesiąca tak wyczekiwałam na objawy ciąży... A jednak dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych! To On skierował moje kroki na USG, bym myślała, że nie było owulacji i nie podejrzewała ciąży... to On sprawił, że było między nami tak pięknie :)
W tym miejscu chciałabym podziękować Margemergi, która namówiła mnie do zrobienia testu ;) i która przeczuwała, że to mój szczęśliwy cykl. Nie wspomnę już o jej modlitwie za mnie, która na pewno była bardzo szczera, a także o tym, że poprosiła o pomoc swoje 3 Aniołki w Niebie. Wierzę, że to wszystko miało po trochu udział w tym CUDZIE :)
Teraz ja będę się modlić za Margemergi o cud dla niej i o to samo proszę Was Dziewczyny - bo bardzo dużo przeszła, a mimo to potrafi kibicować innym dziewczynom i modlić się za nie - myślę, że wiele z Was już się o tym przekonało :)

Wiem, że dużo napisałam, że zależało mi, aby możliwie szczegółowo opisać cały przebieg tych wydarzeń, które uważam za prawdziwy, najprawdziwszy CUD - od tej pory jeszcze bardziej niż wcześniej wierzę, że nie ma rzeczy niemożliwych! Chwała Tobie Panie, dziękuję CI!!!

Wiadomość wyedytowana przez autora 6 czerwca 2016, 09:41

Przejdź do pamiętnika ciążowego i czytaj kontynuację mojej historii

21 lipca 2017, 15:01

W końcu zebrałam się, by opisać swój poród. Trochę to trwało… Basia w niedzielę (16 lipca) skończyła 5 miesięcy. Żałuję, że nie zebrałam się do tego wcześniej, na pewno więcej bym pamiętała, emocje były jeszcze żywe… mam jednak nadzieje, ze uda mi się opisać w miarę dokładnie te parę dni, które było mi dane przeżyć. Chciałabym mieć taką pamiątkę, być może kiedyś pokażę to Basi, na pewno będzie ciekawa, jak to było, gdy pojawiła się na świecie.
Zacznijmy od tego, że termin porodu z miesiączki miałam 8 lutego. Tak naprawdę z miesiączki wypadał mi 5 luty, ale mój lekarz prowadzący nie wiedzieć czemu wyznaczył go na 8. Z USG terminy miałam różne… najwcześniejszy 3 lutego, więc nastawiałam się, że Basia przyjdzie na świat w pierwszej dekadzie lutego. Nastawiałam się na poród naturalny. Zawsze chciałam rodzić naturalnie. Gdzieś tam z tyłu głowy miałam zakodowane, że możliwe, że konieczna będzie cesarka z powodu operacji usunięcia mięśniaka macicy, którą kiedyś przeszłam, ale miałam nadzieję, że tak się nie stanie. Pytałam się o to kilku lekarzy i żaden z nich nie widział przeciwwskazań do porodu naturalnego z powodu przebytej operacji.
Na przełomie stycznia/lutego czekałam na pierwsze oznaki porodu, ale pojawiały się jedynie sporadyczne skurcze przepowiadające, nic poza tym. Do końca ciąży byłam aktywna fizycznie, chodziłam na ćwiczenia, spacerowałam, sprzątałam mieszkanie, więc można powiedzieć, że warunki do rozpoczęcia akcji porodowej były „sprzyjające”. Chyba 25 stycznia poszłam na zwolnienie lekarskie, a więc mogłam już na spokojnie dokończyć przygotowania do narodzin, na spokojnie posprzątać mieszkanie, przygotować resztę ciuszków itp. tak, wiem, ekstremalnie późno poszłam na to zwolnienie i przygotowywałam wszystko, ale do ostatniej chwili miałam egzaminy, bo w międzyczasie robiłam doktorat. Ostatni egzamin był 23 stycznia. Bałam się oczywiście, że mogę wtedy już urodzić, ale szczęśliwie dotrwałam, a nawet przenosiłam Basię po terminie. Ale o tym później

Tak więc będąc już w domu oczekiwałam pierwszych oznak porodu. Chodziłam na spacery, sprzątałam, ale nic się nie zmieniało. W terminie porodu miałam zgłosić się do szpitala, w którym chcę rodzić na KTG. 8 lutego zgłosiłam się więc, zrobili mi KTG, które nie wykazało żadnych skurczy i kazali przyjść za dwa dni na kolejne. Za dwa dni byłam znów na KTG, potem znowu. Sprawdzali też rozwarcie, ale było jakieś bardzo malutkie, właściwie nic się nie działo. Za 3 razem miałam także robione USG. Lekarka sprawdziła też rozwarcie i dopatrzyła się poprawy. Robiąc USG powiedziała, że nie wie, czy jeszcze dziś do nich nie wrócę… Byłam bardzo podekscytowana, cieszyłam się, że jednak coś zaczyna się dziać. Niestety, do wieczora, jak również do następnego dnia nie wydarzyło się nic. Żadnych skurczy, bólu, nic. Za dwa dni pojawiłam się więc znów na KTG. Tym razem badał mnie inny lekarz, który był nieco innego zdania co do rozwarcia. Uznał, że jest dużo mniejsze i generalnie nic się na razie nie dzieje. W moim szpitalu była taka zasada, że 7,8 dni po terminie jak nic się nie zaczynało przyjmowali już na oddział i ewentualnie decydowali o wywołaniu porodu. W moim przypadku 8 dzień po terminie mijał za 3 dni. Lekarz uprzedził, że w ostatnich dniach jest dużo porodów i mają problemy z przyjęciami, więc może być taka sytuacja, że jeśli za 3 dni miałabym być przyjęta, zakładając, że nic się wcześniej nie wydarzy, być może nie będą mogli mnie przyjąć i będę musiała szukać miejsca w innym szpitalu. Zaniepokoiło mnie to, no ale pomyślałam, zobaczymy, poczekamy do środy.

A więc do 8 dnia po terminie nic się nie wydarzyło, wiec 15 lutego spakowana pojechałam z mężem do mojego szpitala. Niestety okazało się tak, jak uprzedził mnie wcześniej lekarz – nie było miejsc. Ponieważ akcja porodowa się u mnie nie rozpoczęła, szpital nie miał obowiązku szukać mi miejsca czy skierować mnie do innego szpitala, gdzie miałabym gwarancję, że zostanę przyjęta – pozostało to na mojej głowie. Trochę się tym zestresowałam, bo okazało się, że nagle nastąpił w Warszawie jakiś „wysyp” porodów i mój szpital nie był jedynym, w którym wstrzymane były przyjęcia. Zła i zapłakana wyszłam ze szpitala. Uznaliśmy z mężem, że nie będziemy jeździć na darmo po całej Warszawie, więc z samochodu dzwoniliśmy na izby przyjęć do szpitali i pytaliśmy o miejsca. Udało się w którymś z kolei, odebrała bardzo miła lekarka, która wręcz zapraszała, żeby przyjechać. Pojechaliśmy więc na izbę przyjęć do tego szpitala, gdzie przyjęła mnie ta sama lekarka, z którą rozmawiałam przez telefon. Bardzo sympatyczna, młoda pani doktor. Zrobili mi KTG, wypełniłam setki papierów, a w tym czasie pani doktor skrupulatnie zapoznawała się z moją dokumentacją medyczną. Zatrzymała się na kwestii operacji mięśniaka, którą przeszłam w 2013 roku. Poddała pod wątpliwość kwestię możliwości porodu naturalnego. Spytała o opis operacji, którego nie było w dokumentacji. Niestety, nie miałam tego dokumentu. Lekarka powiedziała, że jedynie na podstawie opisu operacji można stwierdzić, jaki to był rodzaj mięśniaka. Jeśli faktycznie był podsurowicówkowy, jak wynikało z USG robionych przed operacją, to poród naturalny jest możliwy, ale jeśli to np. mięśniak śródścienny, to poród naturalny niesie duże ryzyko, nawet rozerwania macicy. Ponieważ bardzo zależało mi na porodzie naturalnym, umówiłam się z panią doktor, że na następny dzień dostarczę opis operacji, i wówczas będzie mogła zapaść ostateczna decyzja. W związku z tym następnego dnia, czyli 16 lutego, miałam mieć cesarskie cięcie lub wywoływany poród siłami natury.
Jeszcze tego samego dnia, czyli 15 lutego wieczorem miałam wykonane USG, z którego pani doktor stwierdziła, że Basia nie wybiera się na świat… 41, prawie 42 tydzień, a ona się nie wybiera! Pomyślałam sobie „to ile zamierza tam siedzieć?

Wiadomość o możliwości cesarskiego ciecia wywołała we mnie uczucie żalu. Bardzo zależało mi, by aktywnie uczestniczyć w daniu życia… by przeżyć moment, gdy dziecko pojawia się na świecie i w tej samej chwili móc je przytulić… wiele razy wyobrażałam sobie tą chwilę. Trudno było mi pogodzić się z faktem, że prawdopodobnie będę miała cesarskie cięcie. Szczerze mówiąc nastawiałam się, ze pewnie tak będzie, jestem raczej realistką. Zaczęłam się psychicznie przygotowywać do tego faktu. Starałam się wytłumaczyć sobie, że trudno, tak musi być, ale najważniejsze, że już jutro zobaczę Basię. Tak strasznie byłam jej ciekawa! Ileż to razy zastanawiałam się, jak ona wygląda… Starałam się więc skupić na tym, że ją zobaczę, że już jutro będzie ze mną, a droga, jaką przyjdzie na świat była na drugim miejscu.
Byłam w pokoju z dwiema dziewczynami, jedna bardzo młoda, 20 lat, chyba wpadka, druga chyba mniej więcej w moim wieku, może ciut starsza. Obie bardzo miłe. Obie były kierowane do cesarskiego cięcia też na następny dzień.
Ogólnie atmosfera w szpitalu była bardzo miła, wręcz kameralna, położne sympatyczne, także pobyt zapowiadał się naprawdę w porządku.
Wieczorem do naszej sali przyjęli jeszcze jedną dziewczynę, chyba 20 któryś tydzień ciąży, miała jakieś bóle czy skurcze. Wieczorem położna podłączyła każdej z nas KTG. Miało trwać ok. 20 minut, potem miałyśmy iść spać, żeby wypocząć przed następnym dniem. Niestety w moim przypadku stało się inaczej.
W pewnym momencie mój aparat KTG zaczął piszczeć, tętno Basi zaczęło gwałtownie spadać… Migała czerwona lampka. Serce zaczęło mi mocniej bić, patrzyłam na spadające cyfry oznaczające tętno, myślałam „zaraz zacznie rosnąć, to tylko chwilowe”.. z bijącym sercem wpatrywałam się w monitor, nacisnęłam przycisk wzywający położną… trwało to kilka, może kilkanaście sekund, ale było straszne. Za chwilę pojawiła się położna, cyfry powoli zaczęły rosnąć i już było wszystko ok. Wyglądało na to, że faktycznie było to tylko chwilowe zawahanie. Po jakimś czasie przyszła lekarka i powiedziała, że takie spadki tętna się zdarzają i gdyby każda ciężarna miała cały czas podłączone KTG na pewno u każdej by się zdarzyły. Wydawało mi się to logiczne. Powiedziała jednak, że lepiej monitorować, w związku z tym będę musiała mieć całą noc podłączone KTG. Ponieważ aparat działał głośno, by nie przeszkadzać dziewczynom w spaniu zostałam przeniesiona na salę przedporodową (chyba tak się ona nazywała) i tu muszę napisać, choć nie lubię użalać się nad sobą, ale jednak, żałuję, że nie poprosiłam od razu o prześcieradło… pielęgniarka zabrała tylko kołdrę i poduszkę, a łóżko, o ile nie nazwać tego leżanką, kozetką… ze skórą ekologiczna na wierzchu.. było bez prześcieradła, a więc jak położyłam się na tym, to kleiłam się zwyczajnie do tego. I wszystko byłoby ok gdybym leżała tam 15 minut.. a nie całą noc. Podłączyli mi KTG i zostałam sama. Co jakiś czas zaglądała tylko położna. O spaniu nie było mowy, bo oprócz klejącej się do mnie leżanki dochodził głośno chodzący aparat KTG. I sam fakt, że byłam do niego podłączona również nie sprzyjał wygodzie. W sąsiedztwie były sale porodowe, także od czasu do czasu mogłam również usłyszeć krzyki rodzących.. W pewnym momencie przyszła moja lekarka i nieco ściszyła aparat, jednak i tak nie mogłam zasnąć. Dodatkowo niemal cały czas wpatrywałam się w cyfry na aparacie w obawie, by znów nie zaczęły spadać.. W końcu za którymś razem, gdy przyszła położna zlitowała się nade mną i powiedziała, ze o 4 możemy wyłączyć KTG i do 6 będę mogla się przespać… ucieszyłam się, ze uda mi się przespać choć 2 godziny tej nocy, choć mając w perspektywie być może operację następnego dnia i tak wieeeele nieprzespanych nocy przed sobą, to jednak w dalszym ciągu była marna perspektywa. No ale cóż. Jak się nie ma co się lubi…
Odłączyli mi to KTG o 4, poszłam jeszcze do toalety, potem położyłam się, myślałam, że nie usnę na tej twardej kozetce, ale zmęczenie wzięło górę. Usnęłam. Niecałe dwie godziny snu zleciały nie wiadomo kiedy i o 6 znów podłączyli mi KTG. Koniec spania i odpoczynku.
Rano koło 8 przyjechał Kamil z dokumentami, czyli opisem operacji. Wszystko miało się wkrótce rozstrzygnąć. Nastawiałam się jednak na cesarkę. Kolo 10 przyszedł ordynator i powiedział, ze niestety jest konieczność wykonania cesarskiego cięcia. Podpisałam zgodę na operację i czekałam. Cały czas miałam ten KTG podłączony, już miałam go dość. W międzyczasie wpadła położna po ciuszki dla Basi.. Potem przywieźli jedną z dziewczyn ode mnie z pokoju, by przygotować ją do operacji. Założyli jej cewnik, za jakiś niedługi czas założyli też mnie. Nie pamiętam, ile czasu, ale mam wrażenie, że dość długo leżałam z tym cewnikiem, miałam poczucie, że mogli mi go założyć dużo później, każdy kto miał założony cewnik wie, że to nic przyjemnego… Więc byłam zła, że nie dość, że ten KTG, którego już miałam serdecznie dość, klejąca się do mnie twarda leżanka, to jeszcze cewnik. I chyba jeszcze dołożyli w międzyczasie kroplówkę.

Ehh no muszę sobie ponarzekać z perspektywy czasu. Kolo 12 przyszli po mnie żeby zabrać mnie na salę operacyjną. Na sali była bardzo miła pani i pan anestezjolog, usiadłam na łóżku i dostałam zastrzyk w kręgosłup. Miałam powiedzieć chyba kiedy poczuję mrowienie… już nie pamiętam. W każdym razie straciłam czucie od pasa w dół. Zostałam uprzedzona, że nie będę czuła bólu, ale będę czuła ciągnięcie, szarpanie itp. Potem zaczęła się operacja. Przy mojej głowie cały czas siedziała pani anestezjolog, niezwykle ciepła kobieta, rozmawiała ze mną, wspierała…
No cóż co dalej.. rozcięli brzuch i te wszystkie inne flaczki nie czułam bólu, w sumie nie czułam się źle. Czułam faktycznie to ciągnięcie, ale żadnego bólu. Mało tego byłam w stanie patrzeć w lampę, gdzie wszystko się odbijało. Gdy przebili pęcherz płodowy i chlusnęły wody… wiedziałam, że za chwilę zobaczę Basie… jednak od tego momentu zaczęłam czuć się bardzo źle, pragnęłam, by to się już skończyło, mówiłam, że nie dam rady… nie byłam w stanie patrzeć wtedy w lampę… w kluczowym momencie.. niestety nie mogłam. Po chwili… usłyszałam przytłumiony krzyk.. piszę przytłumiony, bo nie wiem, jak inaczej to nazwać. Przez obecność wod płodowych w płucach dziecka ten pierwszy krzyk jest taki przytłumiony właśnie. Jak ją usłyszałam natychmiast chciałam ja zobaczyć, od razu, chciałam ją widzieć teraz! Niestety, nie pokazali jej od razu ☹ fakt, że ją usłyszałam, ale nie zobaczyłam bardzo mnie zdenerwował, powtarzałam „chcę ją zobaczyć”, ścisnęło mi z nerwów klatkę piersiową tak, że ciężko było mi oddychać, nie mogłam złapać tchu… poczułam się jeszcze 10 razy gorzej niż przed chwilą. Powtarzałam, że chcę ją zobaczyć… chyba ta pani anestezjolog powiedziała wtedy, że zaraz ją pokażą, nie pamiętam… za chwilę zaczęłam wymiotować, bo lekarz drażnił otrzewną… czułam się fatalnie. Za chwilę pani anestezjolog, która była przy mnie cały czas powiedziała do położnych, czy można na chwilkę przynieść dziecko, podejrzewam, że i tak by ją przynieśli, ale byłam jej wtedy tak wdzięczna, czułam, jakby wstawiła się za mną, to było tak serdeczne i empatyczne z jej strony. Bardzo żałuję, że nie miałam okazji jej podziękować. Bo ona nie zdaje sobie sprawy, ile to dla mnie wtedy znaczyło. Bo pewnie i tak by mi ją przynieśli. Ale i tak byłam jej wdzięczna.
I za chwilkę… mam łzy w oczach pisząc to. Za chwilkę od tej jej prośby… przynieśli mi naguśką Basieńkę, moją kochaną córeczkę, położyli na szyi, moje najukochańsze, najwspanialsze dzieciątko, moje serduszko!! Jej skóra była gładziutka jak jedwab, tak delikatna… Jak zobaczyłam tą czarną czuprynkę, tą śliczną dziewczyneczkę nie mogłam uwierzyć, że to moja córcia kochana, szeptałam do niej, że jest śliczna, że ją kocham… to były niezapomniane chwile..
Może nie mogłam urodzić naturalnie, może nie mogłam faktycznie dać jej życia… ale dla tej chwili warto było przejść do wszystko!
Po chwili zabrali Basię do ubrania, potem jak ją ubrali jeszcze w wózeczku mogłam chwilę popatrzeć na nią. Niestety naprawdę źle się wtedy czułam, więc tylko zerkałam co jakiś czas. A za chwilę zabrali Basieńkę, powiedzieli, że jedzie do taty. Byłam więc spokojna. Powiedzieli też, że waży 3 680 g, dostała 10 punktów w skali Apgar i mierzy 56 cm. Moja Kruszynka :)
Dalszy ciąg operacji polegał oczywiście na pozszywaniu wszystkiego, co zostało rozcięte.. Miałam już dość, myślałam, że nie wytrzymam. Pytałam lekarki, czy długo jeszcze, odpowiedziała, że lekarze muszą teraz wszystko pozaszywać… pomyślałam, no tak przecież rozcinanie trwa szybciej niż zszywanie… mówiłam, że już nie wytrzymam, ale wiedziałam, ze muszę dać radę. Po jakiejś godzinie, może mniej, było po wszystkim. Lekarz, który mnie operował powiedział „Dziękuję wszystkim” czy coś w tym stylu i zostałam przełożona na łóżko. Od tego momentu rozpoczęły się bardzo silne i bolesne skurcze macicy. Stało się to dokładnie w momencie zakończenia operacji. Wiadomo, macica musi się skurczyć po ciąży, ale nie byłam przygotowana że zacznie się to tak nagle. Powiedziałam, że bardzo mnie boli, zapytałam, czy tak powinno być, powiedzieli, że tak. Pomyślałam, no cóż, więc trzeba zacisnąć zęby i wytrzymać..

Wywieźli mnie z sali operacyjnej, za chwilę na korytarzu zobaczyłam męża stojącego przy wózku z Basią, mignął mi tylko, spytałam czy wszystko ok lub po prostu spojrzałam pytająco, nie pamiętam... pokazał mi kciuki w górze i uśmiechnął się, wiedziałam więc, że wszystko w porządku.
Zawieźli mnie na salę pooperacyjną, gdzie niestety nie było odwiedzin, wpuścili tylko na chwilkę Kamila, żeby przyniósł mi torbę i telefon. Zamieniliśmy dwa słowa, powiedział, że Basia jest śliczna i wszystko w porządku.
Po operacji czułam się fatalnie. Brak czucia od pasa w dół utrzymywał się jeszcze przez jakieś dwie godziny, okropnie bolesne skurcze macicy, które potęgował brak możliwości ruchu. Mogłam jedynie leżeć, zacisnąć zęby i czekać. Na sali były ze mną dwie koleżanki, które leżały ze mną przed operacją. Ta młoda 20-letnia dziewczyna spała, bo dostała morfinę, jakoś ciężko przeszła operację, natomiast ta starsza chodziła już i wyglądała całkiem nieźle, choć mówiła, że ból jest ogromny. Może miała wysoki próg bólu.. Miała cesarkę 5 godzin przede mną, i myślałam sobie, że w takim razie ja za 5 godzin będę już chodzić i będę się czuła tak jak ona (czyli dużo lepiej jak mi się wizualnie zdawało). Dodałam 5 godzin do 14, 19... pomyślałam, koło 19 będę się czuła lepiej. Niestety okazało się, że o 19 wcale lepiej nie było. No może o tyle, że puściło znieczulenie i mogłam poruszać nogami, zginać je, co przynosiło hmm.. ulgę? Chyba nie. Bo ból był tak czy siak no ale móc ruszać nogami a nie móc w takiej sytuacji to jednak różnica. Nie pozostało nic innego jak leżeć i po prostu czekać. Ból był trudny do zniesienia, oczywiście dostawałam jakieś przeciwbólowe, ale niewiele pomagały. W międzyczasie dostałam jakieś smsy od znajomych, przyjaciół, ale nawet nie miałam siły odpisać. Miło mi jednak było, że tyle osób o mnie w tamtej chwili myślało.
W dalszym ciągu mogłam leżeć tylko na wznak, więc karmienie było mało możliwe, ale mimo to chyba koło 17-18 przynieśli mi Basię na pierwsze karmienie. Przystawienie do piersi w pozycji na wznak oczywiście graniczyło z cudem, więc po prostu Basieńka poleżała chwilkę na moich piersiach i za chwilkę ją zabrali. Niemniej ta chwilka była dla mnie wtedy bezcenna. Położna powiedziała, że za jakieś 2 godziny, gdy będę już mogła obrócić się na boki przyniosą znów Basię i wtedy będzie łatwiej ją przystawić do piersi. Ucieszyłam się i czekałam niecierpliwie na ten moment. Po tych dwóch godzinach przynieśli Basieńkę i udało się ją przystawić do piersi na boku. Obróceniu na bok towarzyszył ogromny ból i wysiłek, ale nie było to wtedy ważne. Przystawiono mi Basię najpierw do jednej piersi, potem do drugiej. Okazało się, że do tej drugiej przystawiła się dużo lepiej i w pewnym momencie usnęła. Leżałyśmy tak sobie jakiś czas, nie pamiętam, może nawet godzinę.. W pewnym momencie przyszła położna i podniosła Basię, a raczej oderwała śpiącą od mojej piersi, więc bidulka zaczęła płakać, ale nic nie mogłam zrobić. Po jakimś czasie chyba przyszła znów położna i powiedziała, że Basia jest bardzo niespokojna i czy mogą ją dokarmić MM. Zgodziłam się, ale było mi przykro, że nie mogę jej sama nakarmić z tego powodu, że miałam CC. Najważniejsze było dla mnie jednak wówczas jej dobro, także bez wahania wyraziłam zgodę.
Koło 21, może 22 z pomocą pielęgniarki bardzo, bardzo powoli i z ogromnym wysiłkiem wstałam pierwszy raz po czym poszłam się wykąpać pod prysznic. Potem położyłam się, ale nie byłam w stanie usnąć przez nieustający ból. W pewnym momencie dostałam Ketonal i na 2 godziny usnęłam. Potem pytałam koleżanki, czy chrapałam, powiedziała, że tak, co świadczy tylko o tym, jak bardzo byłam zmęczona, bo chrapię zawsze właśnie, gdy jestem mocno zmęczona. Koło 2 w nocy przyszła pielęgniarka, ta sama, która pomogła mi wstać i wziąć prysznic i powiedziała, że ponieważ już wstałam to mogą mnie przenieść na normalną salę. Ucieszyłam się, bo wiedziałam, że w związku z tym będzie mnie tam mógł odwiedzić Kamil no i przyniosą mi tam Basieńkę. Trafiłam na salę, gdzie leżały dwie inne dziewczyny, jedna po porodzie naturalnym druga po cesarce. Inne niż te, z którymi leżałam przed porodem. Przywitałam się i położyłam do łóżka, ale o śnie nie było już mowy. Ból nie pozwalał odetchnąć ani na chwilę.
Rano przynieśli Basię i już od tamtej pory miałam się nią sama zajmować. Nie miałam pojęcia, nie wiedziałam zupełnie nic. Pierwsza zmiana pieluchy to była jakaś abstrakcja, ale szybko doszłam do wprawy. Basia płakała sporo, często nie byłam w stanie jej uspokoić, zwykle pomagała tylko pierś, a niestety miałam spore problemy z przystawieniem jej. Na szczęście wszystkie położne potrafiły w tym pomóc.
Zważywszy na fakt, że byłam po operacji (bo cesarka to nic innego jak normalna operacja), niedobór snu, oraz to, że w związku z tym głupie przekręcenie się na bok na łóżku a co dopiero wstanie z niego i wzięcie dziecka na ręce wiązało się z ogromnie bolesnym wysiłkiem, opieka nad Basią była ponad moje siły. Nie wspominam już tutaj o samopoczuciu psychicznym, które po porodzie mimo wszystko nie zawsze jest najlepsze, tych wszystkich burzach hormonalnych itp. W dzień, gdy był ze mną Kamil było w miarę ok, najgorzej było w nocy, gdy byłam sama. Kilka razy z płaczem szłam do pokoju położnych z prośbą o pomoc. Wówczas czułam się z tym źle, patrząc na dziewczyny z pokoju wydawało mi się, że radzę sobie gorzej, że jestem złą matką... dziś nie wstydzę się tego, że po prostu było mi ciężko, bo byłam zwyczajnie wycieńczona. Na płacz Basi lekarstwem była jedynie pierś, niestety miałam problemy z przystawieniem jej, dodatkowo za każdym razem, gdy próbowałam to zrobić Basia bardzo płakała i była niespokojna, co 100 razy bardziej utrudniało, a czasami uniemożliwiało całą operację. Jednak nawet jeśli próbowałam uspokoić ją w inny sposób po prostu nie byłam w stanie. Uspokajała się tylko, gdy czasami wręcz na siłę przystawiłam ją do piersi.
Muszę tutaj jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy. Oczywiście dobre rady położnych o prawidłowym przystawianiu do piersi dobrymi radami, ale choćbym nie wiem jak się starała to popełniłam na początku kilka błędów, które spowodowały, że moje sutki zostały poranione. W pewnym momencie z jednej piersi zaczęła lecieć krew, więc nie mogłam z niej karmić, i generalnie rzecz biorąc karmienie sprawiało mi na początku spory ból. A karmiłam dosyć często, biorąc pod uwagę, że Basia jednak sporo płakała. Pewnie tego nie da się uniknąć, bo sutki muszą się przyzwyczaić, ale może gdybym od początku dobrze przystawiała, nie byłoby tak źle. Na szczęście częste smarowanie maścią, wietrzenie pomogło i udało się zażegnać problem.
Basia przyszła na świat w czwartek, 16 lutego 2017, a szpital opuściliśmy w niedzielę, 19 lutego. To, co się działo później w domu i jak było ciężko na początku pozostawię już na inną opowieść...
Dziś Basia ma 5 miesięcy i jest dla mnie największym cudem. Dziś nie pamiętam już o bólu i cierpieniu, jakie przeszłam. Jestem wdzięczna Bogu za ten cud, najpierw cud poczęcia, na który tak czekałam, a potem cud narodzin, jestem wdzięczna za siłę, dzięki której mogłam to wszystko przetrwać. Dziś Basia jest pogodna i baaaaardzo pocieszną dziewczynką a jej uśmiech wynagradza wszystkie nieprzespane noce.
Koniec opowieści ;)

Wiadomość wyedytowana przez autora 24 lipca 2017, 20:19