Nagle pomyślałam, że fajnie by było mieć Potomka. Mąż zdecydowanie się ucieszył tą moją myślą. Niestety ze względu na stan zdrowia nie mogliśmy się starać, choć warunki były dogodne i wygodne. Gorące wakacje. Tydzień zupełnej laby.
Sierpień 2015.
Męża nie ma w odpowiednim czasie w domu, zaczynamy się starać za późno o jakieś 24 godziny, choć wiadomo jakaś głupia nadzieja się zawsze tli.
Wrzesień 2015 - początek.
Robię się dziwnie płaczliwa i senna. To ważny objaw w dalszych staraniach. Choć mam swój rozum i okres, nagle kończą mi się oboje i robię test. Oczywiście negatyw. Nabijamy się z tego parę dni
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 listopada 2015, 15:47
Obudziło się we mnie wyraźne pragnienie.
Mądra i rozważna ze mnie osoba, więc umawiam się do Pani gin, którą znam.
Zawozi mnie Mąż. W końcu to nasza wspólna sprawa. Wchodzę, mówię: chcę się starać. Informuję, że w drugiej fazie cyklu występują u mnie plamienia.
Pani Gin mówi, że zleci mi badania TSH itd. itp. Porobię i z wynikami mam do niej wrócić. Serdecznie zaprasza. A dziś jeszcze będzie USG i oglądanie "komórki jajowej".
Oglądamy. Jest "komórka" wielkości 11 mm i bardzo ładne endometrium. "Właśnie tak to powinno wyglądać" - usłyszałam. Pani Gin mówi, że prawdopodobnie we wtorek pęknie, ale mam przyjechać na usg to ona mi powie, czy tak się stało. Ja akurat nie mogę, więc umawiam się na następny piątek. Mam się starać od wtorku do czwartku dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Jeśli "komórka" będzie pęknięta, a było współżycie to powinnam być w ciąży. Tak właśnie usłyszałam. No wiadomo.
Staramy się, tak jak Pani lekarz kazała. W piątek jadę na wizytę. "Komórka" jest pęknięta. Mam brać luteinę pod język i za 2 tygodnie zrobić badania krwi na HCG.
No więc już wiem, jako osoba mądra i rozważna, że jestem w ciąży. I jako taka osoba nie muszę już robić tych badań krwi, które Pani lekarz mi zleciła. Przecież jestem w ciąży. Wracając do domu autem czuję implantację i zaczyna mnie boleć w krzyżu. Jest to maksymalnie 3 dni po owulacji, ale u mnie zawsze wszystko bardziej i szybciej czuć niż u innych. Od następnego dnia zaczynam brać luteinę, a w niedzielę mam pierwsze zawroty głowy podczas, których uśmiecham się sama do siebie. Ciąża. Za parę dni zaczynają się mdłości. A w następny piątek padam z nóg o 20h i 3 godziny później budzę się z bólem głowy, gardła i przymuleniem.. Na drugi dzień mówię Mężowi, że chyba jestem chora. Mąż na to, że przecież wiem, że to nie choroba i mruga porozumiewawczo oczkiem. To ta ciąża. Parę dni później robię pierwszy czuły test. Jest minusowy. Zrobiłam go za wcześnie. Beta jeszcze nie wzrosła. Robię potem następny i znów negatyw. Beta jeszcze nie urosła. Pytam się Męża, jak zrobić, żeby w końcu zobaczyć te dwie kreski. Mam nie pić przed snem, całą noc nie odwiedzać wc i pierwszym szczochem zrobić test. Dobry pomysł. Jednak nie pamiętam już jak było z jego realizacją. Chyba nie wyszło, bo strasznie dużo piję w tej ciąży. Suszy mnie jak nie wiem co. Cały cza chodzę przymulona, mam mdłości lekkie, dużo piję. Cały czas biorę luteinę. Idę na betę. Wynik ujemny. W końcu pokojarzyłam jako osoba mądra i rozważna, że przecież biorę LUTEINĘ. Niedowierzania jeszcze. Dostaję okres. jest mi wstyd i smutno. Przecież było współżycie i była peknięta " komórka ". A ciąży nie ma.
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 listopada 2015, 16:19
Bardzo pragnę zostać MAMUSIĄ. Chcę urodzić naturalnie i karmić piersią, co jest zmianą o 180 stopni w porównaniu do czasu gdy miałam 22-28 lat. Chce je nosić pod sercem. Chcę przytulić to maleństwo. Bardzo pragnę, cierpię, popłakuję. Jestem wykończona. Instynkt uderzył z ogromną siłą. Znienacka.
Maż stwierdził, że za pierwszym razem się nie udało, bo to był pierwszy raz. Za drugim to już na pewno.
Badań, które Pani Gin mi zleciła nie robię, bo nie ma takiej potrzeby. Mam tą pewność w sobie i siebie. Jestem mądra i rozważna.
Idę do gina z mojej miejscowości, nie mogę każdy cykl dojeżdzać 100 km do lekarki z września.
Mówię mu, że się staram już miesiąc, choć prawie już dwa i jeszcze nie jestem w ciąży. Dziwnie się na mnie patrzy ten nowy GIN. Kiwa głową i mówi, że z jego statystyk wynika, że najwięcej par zachodzi między 7-8 miesiąc starań. Jednak rozumie, że mój wiek mnie pewnie pogania.
Trochę jestem w szoku. Pytam się go przerażona, czy to już za późno. Mówi, że nie, nie, nie, tylko zapewne w rodzinie każdy się dopomina. Nie komentuję. Ale tak właśnie wcale nie jest, ha.
Zleca badania. TSH i inne. AMH i ble, ble, ble. Ja wiem chyba lepiej, że jestem zdrowa.
Robimy usg i jest pęcherzyk 13 mm. Chwała Bogu, że znów nie musimy udawać, że tam widać "komórkę jajową". Mam przyjść w poniedziałek, obejrzeć się dalej w telewizji. Po drodze mam wesele i poprawiam swój śluz wit b6 i wiesiołkiem. Staramy się trochę. W poniedziałek 11 dzień cyklu a pęcherzyka już nie ma. Mam mieć w ten poniedziałek i wtorek jeszcze staranko. Widzę, że lekarz jest w szoku, że tak szybko pękł. Kurcze znów jestem w ciąży. Tym razem na 100 %.
Postanowiłam, że zrobię to TSH i AMH.. TSH 8,55.
I co teraz? Przecież jestem w ciąży. Dziecko będzie przeze mnie chore. Taka mądra i rozważna jestem, więc robię jeszcze inne badania, jak ft3, ft4 i antyTPO, antyTG, usg tarczycy.
Na usg lekarz tylko przyłożył sondę i do razu rzekł " ta tarczyca nie jest w normie ". Pyta się, czy ja w ogóle z tym TSH jakoś funkcjonuję. Odpowiadam, że tak, że owszem jestem wiecznie śpiąca i zimno mi, ale myślałam, że od lat wielu się nie wysypiam. AntyTPO powyżej 1000. No to mądra i rozważna już wie, że ma Hashi za Mamusią.
Wydzwaniam po endokrynologach. Któryś mnie przyjmuje, w końcu jestem w ciąży.
No więc mówi mi, że mam Hashimoto. Powątpiewa w moją ciążę, ale przepisuje luteinę, oprócz euthyrexu.
Jajniki mnie kłują. Mam dziwne bóle/ skurcze macicy. Na pewno jestem w końcu w tej ciąży.
Dzwoni mój brat. Informuje mnie, że zostanę ciocią. Mam na końcu języka " a Ty wujkiem ". Ale się powstrzymuję, w końcu obiecaliśmy sobie z Mężem, że przez jakiś czas to będzie nasza słodka tajemnica. Ale już sobie planuję jak mu powiem, że ja też spodziewam się Kruszynki, Kropeczki, Fasolki, Potomka. Mam wyraźne objawy ciążowe. Ale plamię mimo luteiny, więc boję się, że poronię na wczesnym etapie. Mówię Mężowi, że na 90% jestem w ciąży.
............................................................................................
Beta ujemna. Przeżywam szok i ryczę. Jednak nie przerywam przyjmowania luteiny, bo według tej mądrej i rozważnej osoby, która we mnie mieszka mogło być za wcześnie na betę, bo temperaturę mam bardzo wysoką. Zaczęłam mierzyć na koniec cyklu i na luteinie.
Spóźnia mi się okres.
Rozsądek sprawił, że luteinę odstawiłam, bo nigdy bym chyba okresu nie dostała. W piątek dzwonią z laboratorium z wynikiem Ahm. 1,09 czyli obniżony. Nasienie też pozostawia wiele do życzenia. Nie wytrzymuję. Chcę się dostać do Gina. Dzwonię do recepcji. To dziś bez szans. Nie mogę powstrzymać łez, więc mam po prostu przyjść z wynikami. Może uda się je pokazać lekarzowi.
Czekam. Moje wyniki beze mnie za pomocą recepcjonistki dostają się na stół lekarza. Do jego uszu dociera informacja, że się ciocia spóźnia parę dni.
W skrócie wielkim. Mam brać lek na tarczycę, ale w wyższej dawce niż zalecił endo. Bromek mam brać, gdy będę pewna, że w ciąży nie jestem. Według lekarza nie jestem w ciąży, ale skąd on to wie, nie widział mnie. Mam się umówić na wizytę i pogadamy.
Jestem mądra i rozważna i jestem jeszcze jedną dobę w ciąży mimo ujemnej bety. Ale w końcu, gdy już do mnie dociera, że jestem mądra jak flądra, przyjmuję bromek i w ciągu 15 minut dostaję okres.
Dziś mam tą umówioną wizytę u gina. Jest to 4 dzień cyklu i już nie mam okresu.
Pokazuję tym razem osobiście te wyniki. Lekarz komentuje moje obniżona Amh i wynik nasienia Męża tekstem " w tym wieku takie wyniki " i kręci głową. Ścina mnie w środku i na pól minuty siedzę, jak zaczarowana. Jak On śmie.
USG. Nie ma nic, ale tak ma być na razie. Za dwa lub trzy dni znowu się spotykamy. Są już pęcherzyki widoczne. 9 dnia spotykamy się ponownie i lekarz znów jest w szoku, bo mam już dorodne dwa pęcherzyki i ładne endometrium. Mówię, że boli mnie jajnik. To podobno na tym euthyrexie odczuwam tak moje jajniki, bo intensywnie pracują. Wiec uff, w końcu będę w ciąży.
Staramy się, staramy i staramy. 10 dnia cyklu budzi mnie rwanie lewego jajnika. Zapewne owulacja.
11 dnia cyklu na usg juz nie ma tych pęcherzyków.
Gin mówi, że jak pękły dwa to może być różnie.....
Mądra i rozważna już wie, że za 2,5 tygodnia spotka się z tym ginem na oglądania pęcherzyka ciążowego. A może pójdę dopiero jak będę miała pewność, że będzie już serduszko. Dobrze to przemyślę jeszcze.
Na odchodne gin stwierdza, że mam się niczym nie przejmować. Brać lek na tarczycę i bromek i KOCHAĆ się z mężem, a będą dzieci. Wypisuje mi receptę na te dwa leki. Poucza, że przy KOCHANIU nie myśleć o robieniu dzieci. I tyle. Trzy miesiące tak mam pracować i do zobaczenia w ciąży. Trochę mi dziwnie, bo inni ginekolodzy mojego życia mówili o współżyciu, stosunku. OK. Ten jest inny. Ale lubię go nawet trochę, dlatego to on za te dwa-trzy tygodnie zobaczy moją Fasolunię. Poza tym ma 3d, 4d i pozytywne nastawienie.
W tej nowej ciąży znów powiększają mi się piersi, jajniki kłują jak szalone, a 6 dnia po owu odczuwam lekkie skurcze macicy. 7 dnia wyraźnie odczuwam implantację, est to całkiem wesołe odczucie, takie delikatne szczypanie w dole brzucha. Mam też plamienia, więc luteina przepisana przez endo.
Widząc te plamienia obleciał mnie strach, że w ciąży nie jestem, ale przecież pękły dwa pęcherzyki, więc pewnie będą bliźniaki. Ale ze mnie szczęściara. Marzę o bliźniakach. Luteina sprawia, że plamienia są mniej ciemne, raczej beżowe. To dobrze. Ciąża bliźniacza.
Po drodze boli mnie jeszcze z boku, więc przerabiam temat ciąży pozamacicznej, ale przecież szczypie mnie wyraźnie macica, więc luzik.
W niedzielę 15 listopada robię test. Chwilę przed oblatuje mnie zimny strach, że nie jestem w ciąży. I test wypada źle w moich oczach. Płacz i niedowierzanie.
Przecież pękły dwa pęcherzyki. Nigdy nie będę w ciąży. Chcę się napić wina, ale mąż mówi, ze zbadać krew. Betę robię w poniedziałek, by upewnić się, że nigdy nie będę w ciąży.
Wynik przyjmuję już na chłodno. Zrobiłam go tylko dla męża, by krzywo się na mnie nie patrzał jak piję wino.
Pewnie nigdy nam się nie uda.
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 listopada 2015, 17:41
Zapytałam Męża, co czuł, gdy zadzwoniłam z wynikiem bety i powiedziałam, że jest ujemna.
Okazało się, że przez chwilę uszczypnęło go w sercu, że mam inną wiadomość, odwrotną. Podobno jakoś znacząco sformułowałam zdanie.
Po tym co powiedział, to mnie uszczypnęło, bo już wiem, że On to też przezywa i też pragnie Fasolunię.
Opisałam sobie te poprzednie trzy starania, żeby kolejny raz nie popełnić tego samego błędu i nie dać się nabrać objawom drugiej fazy na ciążę.
Żeby znowu nie być GŁUPIUTKĄ.
Potrafiłam dłonią sprawdzać czy nie ma jakiekolwiek brudu na podłodze.
Przeszło mi całe szczęście, ale na nieszczęście zupełnie mi się odwróciło. Teraz potrafię mieć tygodniami syf na podłodze, źle mi z tym, ale nie chce mi się sprzątać.
Kurcze przeraża mnie to, bo mam piąty dzień z rzędu brunatne plamienie. I to kolejny cykl wygląda tak samo. Po pierwszej w nocy muszę jeszcze jechać do pracy i nie wiem, o której się położę. Pewnie nad ranem. A jutro od 11h goście. Chce mi się ryczeć na samą myśl.
Nie było tak źle, nawet dobrze, ale początkowo nie mogłam nawet spojrzeć na tego maluszka. To była zazdrość - tak myślę.
Bałam się brać małego na ręce, bo bałam się jak zareaguję.Dosłownie czułam jak robi mi się gorąco. Ale emocje szybko jakoś opadły i pokazałam maluszkowi mieszkanie. Obce dzieci są takie hmm obce, tęsknię za własnym.
Jako młoda dziewczyna, w podstawówce, w liceum trochę zajmowałam się dziećmi, ponieważ jestem najstarsza z kuzynostwa, więc noszenie dziecka i zajmowaniem się nim ( przez chwilę ) nie jest mi obce. Słodki ciężar.
Strasznie nie lubię rozmawiać o dzieciach. Odkryłam dlaczego - bo czuję się głupio, że nie mam własnych, a 30stka na karku i długo jestem po ślubie.
Mam do siebie wewnętrzny żal.
Nastaje ranek i nic nie jest łatwiejsze, w pół zarwana noc daje się we znaki dla ciała i psychiki.
Nie tracić nadziei - to trudne.
Syty głodnego nie zrozumie. Nigdy.
Że niby mam być cierpliwa, phi. Co to w ogóle jest ta cierpliwość, ktoś ja kiedyś widział (?).
Wiadomość wyedytowana przez autora 26 listopada 2015, 19:00
Bromergon, niepokalanek, wit D x2, inofolic x 2 dziennie, femibion natal 1. Aż zaczęłam budzic się z bólami głowy. Odstawiłam femibion i bóle minęły. Czyżby za dużo kwasu foliowego (?) W inofolicu tez jest kwas foliowy, więc wchodziło mi w dziób 800 mg dziennie.
Ale za to dodałam wit b6 i b12 oraz chwilowo resztki wiesiołka.
I infolic mi się skończył, więc inofem zaczęłam, bo jest tańszy, a to to samo.
Zaczęłam to pić, bo podobno pozytywnie wpływa na układ hormonalny kobiety, choc zaleca się go kobietą z PCO, a ja tego nie mam ( wow!), ale za to mam problemy z tarczycą i z płodnością ( no raczej !) Poza tym moja cera! Moja cera to koszmar! Jedno szczęście tylko w dotyku. Kiedyś miałam idealnie gładką buzię. Potem robiły mi się pryszcze na brodzie przez parę lat. a teraz mam podskórne małe grudki, które są wyraźnie widoczne pod światło i wyczuwalne w dotyku. ktoś coś może pomóc w temacie tych świństw?
A dziś byłam u Pani ginekolog z września i dostałam opieprz, że czemu dopiero teraz przychodzę i że takie pojedyncze wizyty do niczego nie prowadzą i Pani się na to nie pisze, bo to nie ma sensu.. No cóż -Pani ma rację.
Generalnie spojrzała na moje wyniki i wyniki Męża i była poddenerwowana.
Bo ja mam Amh 1,09, a mąż - zaniżona ilość ogólna plemników - ma 34 mln i tylko 4 % prawidłowych, więc jak to powyliczać to wychodzi, ze ma około pól miliona zdatnych do zapłodnienia, bo tych co się poruszają dookoła własnej duXy zaliczyć do udanych nie można.
Podobno niezbyt dobrze, że badanie zrobione w innym laboratorium niż w klinice.
trochę to rozumiem, bo nasze badanie miało ograniczone wskaźniki i nie było np. posiewu no Poza tym z moich wymysłów: pani Doktor nie zna tego laboratorium i skąd ma wiedzieć czy do końca można im ufać, jak przechowują próbki, jaki mają sprzęt, czy robią w odpowiednim czasie badanie od pobrania próbki.
Inna sprawa, że ja z takimi wynikami czyli obniżone amh, chora tarczyca mam małe szanse na ciążę bez wspomagania.Oczywiście to jest możliwe, bo cuda są, ale statystyki mówią, że będzie ciężko.
W przyszłym cyklu proponuje mi stymulację - z tego, co zrozumiałam podawanie gonadotropiny kosmówkowej. I w niedalekiej przyszłości inseminację. A może już nawet w następnym cyklu.
Tego już nie wiem, bo byłam dosyć w szoku.
Mąż ma iść do urologa.
Mają tez w klinice endokrynologa i mozna mu zaufac. ja mam dalej zbijać Tsh, bo przy chorej tarczycy najlepiej jest poniżej 1, podkreslam przy chorej.
To jest zupełnie inne podejście niż mojego ginekologa z pażdziernika i listopada. Tak ich rozróżniam miesiącami:)
Ja nie wiem, co o tym myśleć. Bo dla mnie to oczywiste, że jak się przychodzi od lekarza z kliniki leczenia niepłodności, to on mi nie powie, że mam przyjść za rok, szczególnie, że moje Amh jest niskie, jak na mój wiek. A za rok lepsze nie będzie.
Mam przedwczesne wygasanie wyników i tyle. Wiem to i już się z tym pogodziłam. Być może będę miała tylko 1 dziecko. A chciałam mieć trójkę, ale były ważniejsze sprawy, to teraz mam karę. I nie lituję się nad sobą,o nie, nie, nie, po prostu stwierdzam jak to widzę.
I pewnie pójdę do tej kliniki w przyszłym cyklu, bo bardzo, bardzo, bardzo chcę zajść w ciążę. Jestem osobą niecierpliwą.
Pani doktor na pewno ma rację w tym, że szkoda mojego czasu i nerwów.
Oj szkoda. To na pewno. I wątpię też, że uda się od razu po przyjściu do kliniki. Ale moja głowa zostanie uspokojona i będę czuła się pod opieką.
Dobrze wiem, że te kliniki zarabiają na "tym" i po "to" są.
Wiem, że dla niektórych osób to ja pewnie panikuję i rozpaczam, jakbym 8 lat się starała.
Ale każdy ma prawo do własnego zdania i własnej postawy.
Nikomu takiego prawa nie odbieram.
Ale wypociny! jak można być w "dosyc w szoku"
Wiadomość wyedytowana przez autora 27 listopada 2015, 20:19
Słyszałam o podejściu lekarzy " na luzie ", którzy po roku zlecają dopiero pierwsze badania, żeby pacjentka się nie stresowała.
U mnie to by się nie sprawdziło, bo po badaniach, które zlecił mi gin już na pierwszej wizycie wyszło moje Hashimoto i TSH na poziomie 8,55!!!
Endokrynolog mi powiedziała, że gdybym na takim tsh jakims cudem zaszła to wpadłabym w głęboka niedoczynność kliniczną i szanse na donoszenie byłyby małe.
Obym w tym cyklu się nie nakręcała.
Nadzieję jest mi bardzo ciężko porzucić, bo jestem myślicielką i marzycielką.
Po prostu nie można się odciąć od pragnienia tak wielkiego, jak TO.
To nie jest kwestia chęci kupna nowych butów czy sukienki.
Ja nie umiem tego ująć słowami.
Jest już we mnie miłość, która na razie nie może się spełnic i nie wiem czy kiedyś będzie mogła.
Ale ja już KOCHAM.
Najgorsze jest to, że w przyszłym cyklu mam być niby stymulowana, ale ciekawe czy to faktycznie się uda, skoro moje dni płodne wypadną najprawdopodobniej w święta, a lekarka mi mówiła, że muszę być pod obserwacją, bo może dojść do hiperstymulacji.
Pojadę do niej do 4 dnia nowego cyklu i wypytam czy pisze się na takie coś. W weekendy niby pracuje, jak jest potrzeba, bo już mi to mówiła.
Wiadomość wyedytowana przez autora 2 grudnia 2015, 18:09
Dziś mamy 6 dzień, albo 7. Sama nie wiem.
W poprzednim cyklu w sumie krótko byłam w ciąży, no może dwa dni (niecałe). Zaczęło się w momencie, gdy mierzyłam biustonosze w przymierzalni i strasznie mnie sutki zaczęły swędzieć i pomyślałam "ooo udało się". A nie, że je sobie podrażniłam - jak rzeczywiście było.
Bardzo szybko się jednak ogarnęłam i zupełnie zmieniłam styl na "nie jestem w ciąży i napiję się piwa" lub/i też "nigdy nie będę w ciąży".
Tak bardzo chciałam zaskoczyć moją lekarkę wrześniową, do której potulnie powróciłam, że jednak można bez stymulacji.
Pierwszego dnia cyklu zadzwoniłam do kliniki, żeby się umówić na tą wizytę do 4 dnia cyklu. Pani w rejestracji mi powiedziała, że może mnie umówić na 7 stycznia.
Były to sekundy, ale emocje dały o sobie znać, bo dzień wcześniej powiedziano mi, że są jeszcze terminy na następny dzień. W ten następny dzień jednak Pani doktor zablokowała te terminy. Powiedziałam jednak dziewczynie ( dusząc łzy ), że jestem stałą pacjentką i że miałam zgłosić się do 4 dnia cyklu. Udało się i umówiła mnie na kolejny dzień, czyli na drugi dzień mojego cyklu.
Ale ja już wiedziałam, że nic z tego. Po prostu wyczułam, ze skoro doktor jest dostępna od 7 stycznia, to zapewne wyjeżdża.
No i miałam rację. Poszłam na wizytę. Pani mnie pamiętała, co było miłe. Ale tak jak sądziłam, nie będzie mogła mnie monitorować, bo nie mam jej w Wigilię, a wtedy właśnie powinnam przyjść.
Dała mi receptę na gonadotropinę i powiedziała, że to moja decyzja, ale radzi mi wykupić na kolejny cykl, gdy będzie mogła mnie podejrzeć, czy ja w ogóle na ten lek zareaguję. Podobno różnie może być. Może dojść do hiperstymulacji albo do totalnego fiaska. Recepta kusiła mnie, ale był piątek południe i musiałabym szukać tego leku po aptekach w większym niż moje mieście i najprawdopodobniej musiałabym i tak zamówić. A stymulację miałam zacząć od niedzieli. Szanse na zdobycie tego leku widziałam marnie, więc nie chciałam już napędzać spirali nerwów i spojrzałam przez różowe okulary na siłę założone na nos, że przecież będę mogła jeszcze trochę poćwiczyć i iść do dermatologa, nie martwiąc się o malutkie życie pod moim sercem.
Powód też był inny. Strach. Przecież liczę na tą stymulację.. A jak się nie uda, to co zostanie (?). A dzięki temu, że pani doktor wyjeżdża mam jeszcze miesiąc czekania. Niecierpliwię się bardzo, ale mam nadzieję, że to właśnie będzie TO.
Przeszło mi przez myśl, że święta to czas cudów i że może kto wie, co się stanie.
Jednak niestety głęboko w sercu nie mam już wiary na ten CUD. Na razie zupełnie zmieniłam podejście niż w w poprzednich cyklach. Z tym, że jest to gorsze podejście, bo nie zawiera w sobie czekania na szczęście pod sercem, tylko raczej czekanie na ból, że znów nie wyszło.
Plan jest taki, że jeden cykl ze stymulacją bez inseminacji.
Natomiast kolejny już pani doktor zaznaczyła, że będzie namawiać na inseminację.
Według niej - nawet ten pierwszy już by zaczęła z grubej rury. Bo naturalnie nam nie wychodzi. Mój mąż też jest za inseminacją od pierwszego stymulowanego, ale ja mam wątpliwości.
Dla mnie to jest za szybkie zużywanie szans.
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 grudnia 2015, 11:11
Żadnej stymulacji nie było.