Zapraszamy czwarte szczęście :)
O mnie: Ola, rocznik 1985. Od przedszkolaka chora na Hashimoto, od niedawna na parę innych autoimmunologicznych paskudztw. Mama Aniołka Kubusia (10tc), Andrzejka, Julianka, Martusi i Aniołka Władzia (10tc)
Czas starania się o dziecko: 2 cykl
Moja historia: Listopad 2010. Dwa miesiące po ślubie. Test ciążowy pokazuje dwie kreski. Cieszymy się, planujemy, od razu powiadamiam szefową, ale praca w aptece ma swoją specyfikę, zwłaszcza kiedy jest się samemu na zmianie. W połowie grudnia pojawia się plamienie. W trybie natychmiastowym ściągam koleżankę, a sama pędzę do szpitala. Ciąża zagrożona. Za niska beta, za wolne bicie serca, za małe dziecko, masa krwiaków, "wyczyścimy? Wyszłaby do domu na święta". Mowy nie ma. Walczymy do końca. Lekarz patrzy na mnie jak na wariatkę, każe leżeć plackiem i przepisuje tonę leków. Święta - na patologii ciąży. W prezencie dostaję ciążową tunikę. Zaczynam wierzyć, że się uda. Udaje się aż do sylwestra. Poranne usg pokazuje brak akcji serduszka. Zakładają tabletkę, zaczyna się ok. 23.za oknem strzelają race. O północy, kiedy zaczyna się pokaz sztucznych ogni, jest już po wszystkim. Czyszczenie, czekanie na histpat i wyniki badań. To był synek. Miał mnóstwo wad genetycznych i rozwojowych.
Zakazują starań przez pół roku. Wykorzystuję je na zmianę pracy i przeprowadzkę.
Lipiec 2011, znów upragnione dwie kreski. Pracuję, ale unikam dźwigania i receptury. Mdłości nie dają żyć, ciąża szybko wychodzi na jaw. W pracy gratulują, właściciele apteki podtrzymują na duchu.
10 tydzień, sama na zmianie, zaczynam mocno krwawić. Zamykam aptekę, wzywam męża. W szpitalu nie dają szans, jak stoimy, jedziemy do lekarza prowadzącego. Kosmówka odwarstwiona na 1/3 powierzchni, krwiak na krwiaku, ale serce bije. Leżę plackiem 2 miesiące, obstawiona toną leków, 24 tabletki dziennie. W końcu zagrożenie mija, ale w czasie, kiedy ja walczę o moje dziecko, kończy mi się umowa o pracę... i nie zostaje przedłużona do dnia porodu. Zabrakło 4 dni.
W końcu zagrożenie mija, w marcu 2012, w 42 tygodniu, po długim wywoływaniu rodzi się przez cc piękny, dorodny i silny Andrzej. Kiedy Jędruś ma 6 tygodni, jak tysiące innych dzieci przyjmuje szczepionkę 5w1, po czym całkowicie traci napięcie mięśniowe. Walka o jego sprawność trwa ponad rok, ale Jędruś nadrabia z nawiązką wszystkie zaległości.
Sierpień 2013. W pierwszym cyklu starań, a właściwie nieśmiałych przymiarek do starań, znów oglądam dwie kreski na teście.
A potem powtórka z rozrywki - krwiaki i leżenie, tym razem przy ruchliwym i bardzo wymagającym starszaku. Mimo wszystko udaje się.
W kwietniu 2014, 4 dni przed terminem, po nieudanej, ale pięknej próbie vbac, na świat przychodzi Julek, największy głodomór, śpioch i pieszczoch pod słońcem.
Grudzień 2014. Endokrynolog ogląda moje wyniki i stwierdza, że szanse na ciążę są właściwie żadne. Nawet miesiączka po porodzie jeszcze się nie pojawiła. Godzę się z tym, że więcej dzieci nie będzie i cieszę się chłopakami.
Marzec 2015. Zgłaszam się do gina na przegląd podwozia i cytologię. Wspominam, że pobolewa mnie brzuch, pytam, czy to może być zbliżający się powrót miesiączki. Doktor przykłada sondę... I z wizyty wychodzę w 10 tygodniu ciąży.
Wrzesień 2015, 4 tygodnie przed terminem przychodzę na ktg i kwalifikację do vba2c. Aparat piszczy, serce Marty bije tak szybko, że nie ma dla niej skali. Pół godziny później lekarze pokazują mi moją kruszynę czterokrotnie oplątaną pępowiną.
Wrzesień 2018. Po wielu różnych perypetiach (diagnoza padaczki u Andrzeja, MIZS u Jula, a u mnie kolejno ŁZS, podejrzenie nowotworu kości i wymagający dokładnego sprawdzenia guzek w piersi) i opanowaniu sytuacji, znów w 1 cyklu udaje się zajść w ciążę. W 6 tygodniu widzę bijące serduszko. W 10 serduszko gaśnie. Znów zabieg i badania, znów straciliśmy synka.
Grudzień 2018, trzy tygodnie po stracie Władzia ból zwala mnie z nóg. Okazuje się, że na jednym jajniku mam torbiel 7 na 8cm, a po drugiej stronie dużo płynu - pewnie pękła podobna torbiel. Tona leków i torbiel się obkurcza, mam zielone światło na starania. W kolejnym cyklu dzieje się coś, co nigdy wcześniej mnie nie spotkało - nie udaje się. W pierwszej chwili myślę że to pewnie już koniec mojej płodności i chcę badać się na dziesiątą stronę, ale po rozmowie z lekarzem i przemodleniu sprawy uznaję, że nic na siłę. Bóg da nam dziecko, kiedy On uzna za stosowne, a jeśli nie uzna, to trzy cuda już mamy. Proszę więc tylko o pomoc św. Dominika i zagaduję moje Aniołki, by szepnęły Bogu, że ich mama z tatą są fajni i na pewno przyjmą kolejną pociechę z należnymi honorami :)
Moje emocje:
Heeej!! Witaj! Ja też chcę mieć 4 dzieci, a może i więcej jak Bóg da :) na razie mam 2, córkę i syna. Pozdrawiam!!!
też boje się trochę tych dziwnych spojrzeń - ale jak to że jeszcze chcesz dzieci, przecież dwójkę masz... i zaraz ocenianie. Ale pamietaj - co nas to obchodzi? :D to nasz dzieciaczki, i co innym do tego...