Zacznę od początku.
W maju 2014 wyszłam za mąż za najfajniejszego człowieka na ziemi. Piękny dzień i piękne plany na piękne życie. Po paru miesiącach małżeństwa zaczęliśmy starania o dziecko. Jak pewnie wiele z Was, od zawsze chciałam być mamą i miałam szczęście trafić na faceta, który też bardzo chciał być ojcem. Kiedy tylko nasza sytuacja zawodowo-mieszkaniowa się ustabilizowała, z radością odrzuciliśmy antykoncepcję. Starania rozpoczęłam już z pewnym niepokojem, bo niestety zamartwianie się na zapas mam wkodowane w swój twardy dysk. PCOS, nadwaga, nieregularne miesiączki, cykle bezowulacyjne, niedoczynność tarczycy, już wtedy leczona. Wiedziałam, że to mogą być poważne przeszkody, ale wiedziałam też, że jedna owulacja wystarczy. Po paru miesiącach intensywnych starań z pomiarami temperatury, testami owulacyjnymi, trzymaniem nóg w górze po stosunku i z masą stresu poszłam do lekarza. Przed rozpoczęciem indukcji jajeczkowania lekarz zalecił spadek wagi i badanie męża, który "kiedyś miał jakiś zabieg", ale w przeszłości wykonywał już seminogram z tego względu właśnie. Rewelacji nie było, wyniki w dolnej granicy normy, ale ciągle w normie. W sierpniu 2015 pojechaliśmy z mężem na seminogram, pokręciliśmy się po mieście, odebraliśmy wyniki i...świat się zawalił. 0. Wszędzie 0. W każdej jednej rubryczce 0. Pojedyncze plemniki w polu widzenia.
Robiłam wszystko, żeby tylko się nie załamać (a raczej nie dopuszczać do siebie swojego załamania) i żeby jakoś wspólnie znaleźć wyjście z tej sytuacji. Szybko dowiedziałam się o aktywnym wtedy rządowym programie leczenia IVF. Seria telefonów po okolicznych klinikach i TAK, JEST MIEJSCE. W międzyczasie wizyta u androloga przed którą okazało się, że mąż w wieku 6 lat miał obustronne wnętrostwo. Androlog zbadał, obejrzał badania hormonalne które były w porządku, obejrzał USG jąder i orzekł, że nie da się nic naprawić. Hormony w normie, nie ma czego leczyć. Chirurgicznie nie ma czego leczyć. Mąż mógłby na wadze trochę stracić ale umówmy się -"operacja wnętrostwa 5 lat za późno". Żadne suplementy tego nie naprawią. Wszystko to podczas wyścigu z czasem, żeby zdążyć z masą badań do IVF, z wizytami u lekarza, z tym, z tamtym...Nie pamiętam wiele z tamtego okresu.
Grudzień 2015 rozpoczynam pierwszą stymulację do IVF. Krótki protokół z antagonistą. W tym momencie jestem już ekspertem, mam przeczytany cały internet, mam konto na ovufriend (dzisiaj nawet nie pamiętam nicku), znam wszystkie statystyki, wiem już wszystko. Nie wiem tylko jak się wszystko od tej chwili potoczy. Żyję jak we mgle, nie dopuszczam do siebie żadnych uczuć, bo to wszystko za bardzo boli. Cierpi na tym nasze małżeństwo. To wielki ból, który spada na nas oboje i z którym nie potrafimy sobie poradzić. Pobrano kilka jajeczek, kilka z nich zapłodniono, rozwinęło się jedno. JEDNO. Wyniki moich hormonów wysoko ponad normę, hiperstymulacja jajników. W sylwestra 2015/16 lekarz podejmuje decyzję o odroczeniu transferu o dwa cykle. Kolejny cios. Jak to w ogóle jest możliwe. A wtedy jeszcze nie wiedziałam o wielu rzeczach, że są możliwe. W pierwszym cyklu po IVF scratching, w drugim już wszystko dobrze i robimy transfer na sztucznym cyklu. Dwa tygodnie L4, 10dtp beta niziutka, 12dpt beta 23. Dalej niziutka, ale nie odstawiam progesteronu. Wracam na chwilę do pracy, do szkoły, gdzie większość moich koleżanek to młode mamy. W końcu dzieje się to, co dziać się musi - zaczynam plamić. Ale nie dopuszczam do siebie myśli, że to poronienie. Ląduję znowu na L4, dzięki niekompetencji mojej ówczesnej przełożonej CAŁA szkoła, personel i uczniowie, jakoś się o tym dowiedzieli, że jestem na L4 i "pewnie w tym roku już nie wrócę". No cóż, zaczęło się krwawienie a ja do pracy wróciłam.
Program refundacji IVF miał dwa limity - trzy próby lub czerwiec 2015 jak się okazało. Zdążyliśmy jeszcze zrobić jedną próbę. Schemat podobny, powtórzyć badania, które stracił ważność, znowu stymulacja, znowu jeden zarodek, znowu hiperstymulacja, znowu scratching... Tylko ja byłam inna, jeszcze bardziej odległa. Odcięta od tego wszystkiego. Nieszczęśliwa. Oddalona od męża, który przecież był i jest najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Tym razem i wynik bety był inny - od początku 0. Na szczęście, stało się to zaraz przed wakacjami, jeszcze tylko rady, rekrutacja i będę mogła uciec z tego miejsca gdzie wszyscy wbrew mojej wiedzy wiedzą o moim nieszczęściu. Tutaj kończy się pierwszy rozdział mojej, naszej historii. Kiedy patrzę na niego z perspektywy czasu to wiem, że bolał tak bardzo, że nie byłam w stanie nawet tego bólu w pełni odczuć. Myślałam, że jestem silna i zdeterminowana a wiem, że wiele z tego wyparłam, żeby przetrwać. Ale przetrwać miałam, i przetrwałam.
Całe dnie spędzam w łóżku, nawet nie płacząc. Już nie mam siły płakać ani nie ma też już sensu. Wyłączyłam się do tego stopnia, że nawet nie potrafię świadomie przeżyć swojego bólu. W naszym małżeństwie jest coraz gorzej. Mąż chce mi pomóc, ale nie wie jak. Ja się coraz bardziej odsuwam i nie pomagam też jemu, a przecież to nie tylko moja tragedia i cierpię nie tylko ja. Czuję ogromny gniew na teściów - dlaczego nie powiedzieli? Czuję gniew na cały świat. Nie potrafię być wśród ciężarnych ani dzieci, nie potrafię przyjąć nawet wiadomości o czyjejś ciąży, a przecież mam 20kilka lat i ludzie z mojego otoczenia zachodzą w ciążę. Parę znajomości przez to chwilowo się urywa. Nic nie pomaga - ani awantury, ani godzenie się, ani bezmyślne imprezy do świtu, ani całe dnie w łóżku. Dochodzi do tego stopnia, że zaczynam mieć myśli samobójcze. Ale wiem, że tak naprawdę nie chce umierać. Po prostu kiedy one przychodzą, to nie czuję się sobą, nie czuję się na swoim miejscu. Nie wiem co robić, idę po pomoc do męża bo wiem, że mimo tego, że się oddaliłam i że było we mnie gniewu i żalu, to on mi pomoże. Mąż reaguje szybko, podejmujemy decyzję o znalezieniu dla mnie terapeuty. Już w czasie IVF poszłam na terapię, ale szybko z niej uciekłam. Teraz jednak nie widzę innego rozwiązania i wracam, ale do innej specjalistki, z którą tym razem współpraca układa mi się lepiej. Kolejne dwa lata to sinusoida. Praca terapeutyczna przynosi efekty i mam dobre chwile, ale są też regresy. Dzisiaj wiem, że przeszłam zbyt wiele, żeby to tak po prostu naprawić. Młodzi ludzie, na których najpierw spada diagnoza ciężkiej niepłodności a następnie nieudane starania. Po dwóch latach decyduję się zakończyć terapię. W międzyczasie zmieniłam pracę na zupełnie inną branżę, gdzie mogłam zacząć od nowa, gdzie nikt nic o mnie nie wiedział, i przede wszystkim gdzie środowisko było zdecydowanie mniej toksyczne, a nawet przyjazne. Terapię kończę z narzędziami, które pozwalają mi lepiej rozumieć i przeżywać to co czuję, i pomagają przetrwać ciężkie chwile. Wiem, że ciężkie chwile to nieodłączny element życia, ale nie muszą oznaczać, że całe życie jest do niczego. To chyba najcenniejsze co wyniosłam z terapii. Zaczynam czytać coraz więcej o "mindfulness" i "self-care", więcej uwagi poświęcać swojemu zdrowiu psychicznemu. Jestem dla siebie bardziej wyrozumiała - ale też dla innych. Moje małżeństwo przeżywa renesans, ciągle od tej pory Kiedy już bezpłodność nie rzuca cienia na całe moje życie, mogę cieszyć się wszystkim innym. I tak sobie żyję, zaczęłam regularnie ćwiczyć, sporo schudłam, hormony się wyregulowały, miesiączka jest zawsze. Ale chęć posiadania potomstwa, chociaż odsunięta na dalszy plan, nie znika. Od czasu do czasu robię test ciążowy "na gdyby co", czasem sobie marzę, jak to będzie mieć w domu małego człowieka - bo wiem, że tak czy inaczej kiedyś będziemy rodzicami. I w takim sielskim klimacie rozpoczyna się akt trzeci.
Kolejnego dnia telefon z informacją, że udało się pobrać 20 komórek, z czego zapłodniono 15. WOW. Po kilku kolejnych dniach mamy 6 blastek!! SZEŚĆ!! 4 to 4AA, dwie troszkę słabsze, ale wszystkie nasze. Na razie będą mrożaczki, bo moje hormony znowu wysokie. Ale mam już na co czekać.
PODEJŚCIE 1
W kolejnym cyklu jadę na scratching, wszystko ok, będziemy robić transfer na sztucznym cyklu. W porządku. Zaczynam brać estronem pod koniec kwietnia, parę dni później razem z mężem zaczynamy się czuć troszkę gorzej. Kontrolnie jadę na wymaz, bo za parę dni wizyta w klinice. I kolejny wynik, w który nie mogę uwierzyć, tym bardziej mniej pozytywnie niestety Oboje mamy covida. Trzeba odczekać dwa pełne cykle. Ja przechodzę w miarę umiarkowanie, ale mąż ląduje w szpitalu z zapaleniem płuc. Na szczęście po tygodniu wraca do mnie nieco podreperowany, bo ten czas samotnej izolacji był dużo gorszy niż to mogłam sobie wyobrazić. Skoro musimy czekać na transfer, to czemu w sumie nie wykorzystać okazji i nie pojechać na wakacje których w zasadzie w tym roku nie planowaliśmy. Szybki przegląd ofert, ciepły kraj wybrany i 10 dni totalnego resetu w czerwcu. Wracamy naładowani pozytywną energią i gotowi do działania.
PODEJŚCIE 2
Po wakacjach jadę na kolejny już scratching, dostaję rozpiskę jak zażywać estrofem i wiadomość, że klinika w przyszłym miesiącu będzie się przenosić, ale transfer powinien się udać. Oczywiście się nie udał Na USG przed dowiedziałam się, że mieli obsuwy z powodu jakichś formalności i transfer wypadnie wtedy kiedy laboratorium będzie totalnie rozmontowane. Będzie mi to zadośćuczynione pokryciem kosztów kolejnego scratchingu, bo ja na scratching bardzo nalegałam i lekarz go też polecał ale wiadomo, to jest dodatkowy cykl czekania. Totalnie rozbita i zaryczana wychodzę z kliniki, daję sobie przeżyć swoje rozczarowanie i myślę o kolejnej próbie.
PODEJŚCIE 3
W końcu się udaje zrobić transfer na sztucznym cyklu. Teraz bez rewelacji, poza tym że skończyła mi się ważność części badań i miałam małe deja vu z pogoni po laboratoriach to wszystko ok. Pomimo pięknej blastki beta niestety negatywna. Popłakałam sobie ile potrzebowałam, bo strata jest stratą. Polecam bardzo płacz, emocje się nie kumulują. Można je przeżyć i pozwolić im odejść. Podejście 4 zasługuje na osobny wpis.
W kolejnym cyklu po nieudanym transferze jadę na scratching, który to już? Powiem szczerze zdaję sobie sprawę z tego, że coraz mniejszą mam tolerancję na wkładanie mi czegoś do dróg rodnych, i pomimo tego że podjęliśmy świadomie decyzję o leczeniu, czasem to po prostu męczy. No ale. Lekarz podejmuje decyzję o zmianie taktyki i sugeruje indukcję jajeczkowania. Niby w dzień scratchingu było ciałko po owulacji ale wiadomo - będziemy na nią czekać to jej nie będzie. Od razu zaznacza, że mogę nie zareagować na leki i do owulacji może nie dojść. W porządku, nie będzie to pierwszy raz kiedy przełożymy transfer Na szczęście się udaje. Duet Lametta feat. Ovitrelle robią robotę i w 17dc mam potwierdzoną owulację. Ustalamy transfer na 29 listopada. Pomimo pięknej blastki decydujemy się na embrio glue, ze względu na wcześniejsze niepowodzenia transferu. Okazuje się, że liczą się wszystkie transfery z przeszłości. Jeśli się nie uda, to czeka mnie hiesteroskopia i badania genetyczne, które będzie musiał wykonać również mąż. Do tej pory oznaczyliśmy tylko kariotyp, po pierwszym nieudanym IVF. Na szczęście w porządku. 29.11 jedziemy na transfer, po transferze zamawiamy do domu mój ulubiony makaron, potem parę dni L4 na chill, no i czekanie. Udało mi się nie kupić testu ciążowego, co niestety nie wypaliło przy wcześniejszych transferach. 10dpt czekam zniecierpliwiona na męża, wynik mamy sprawdzić razem. Już trochę pogodzona z losem, trochę nie dowierzając, że mogło się udać, wpisuję numer zlecenia na stronie laboratorium. BetaHCG 150!!!! I zaczyna się wielki miks uczuć. Cieszyć się? Bać się? Wierzyć? Nie wierzyć? No to dajemy wszystko na raz!
12dpt powtarzam betę i progesteron. Znowu czekam na męża. I spada kamień z serca. Beta 362, progesteron 21 (lekarz mi zlecił zażywanie pomimo owulacji - na wszelki wypadek).
Postanowiłam nie badać więcej bety. Nie chcę stresu związanego z czekaniem na wynik, a cała moja droga nauczyła mnie jednego - nie na wszystko mam wpływ. Nie mam wpływu na to, co wydarzy się dalej. Nie wiem co będzie. Wiem tylko co jest.
Czy się cieszę? Tak, niesamowicie Dalej nie dociera do mnie, że po 6 latach mogę w końcu powiedzieć JESTEM W CIĄŻY. Po 6 latach w końcu pierwszy raz zobaczyłam drugą kreskę na teście, bo po becie nie mogłam sobie tego odmówić. Cieszę się, że w tej całej drodze nieprzerwanie i niestrudzenie towarzyszy mi najfajniejszy i na pewno najcierpliwszy i najbardziej wyrozumiały człowiek na świecie.
Czy się boję? I to jak! Niestety nie potrafię wrzucić w 100% na luz, chociaż wiem, że nie mam wpływu na to, co się wydarzy. Ale analizuję każde odczucie w ciele, każde zakłucie w podbrzuszu, podczas każdej wizyty w toalecie boję się krwi na papierze. Niestety zrobiłam sobie krzywdę, i dalej robię, wertując internet w poszukiwaniu opisów różnych objawów. A w chwilach uderzenia zdrowego rozsądku wiem, że każda kobieta ciążę przeżywa inaczej. Lubię ten czas kiedy sobie mówię, że zmiany które zachodzą w moim ciele są normalne i nie mam żadnych niepokojących objawów. Nie mam plamień, skurczy brzucha itp. Ale czy piersi bolą mnie wystarczająco bardzo? Czy kreska na teście nie jest za słaba? To jest ciągły rollercoaster.
W sobotę 18.12 mam pierwsze USG. Chociaż oczywiście mam nadzieję, że będzie wszystko dobrze, to wiem, że najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu poczekać i cieszyć się każdą chwilą. Przyjąć wszystko co przyjdzie. Bo w każdej chwili w życiu jest coś dobrego i pięknego.
Nie wiem w jakim momencie swojej drogi jesteś Ty, jeśli dotarłaś do tego momentu. Mam nadzieję, że moja zwykła-niezwykła historia pomoże Ci przetrwać chwile, w których może się wydawać, że nic dobrego się już nie wydarzy. Mam nadzieję, że pomoże i mnie, kiedy takie chwile przyjdą do mnie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 grudnia 2021, 18:16