X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Zawsze warto mieć nadzieję
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Zawsze warto mieć nadzieję
O mnie: Prawie 30letnia kociara, żona swojego męża, po przejściach.
Czas starania się o dziecko: Od jesieni 2014
Moja historia: Opiszę w pierwszym poście. Mam nadzieję, że z happy endem.
Moje emocje: Rollercoaster - coś pomiędzy "wszystko będzie dobrze" a "nie mam już siły".

12 grudnia 2021, 16:42

Być może mogłabym już pisać ten pamiętnik na fioletowej stronie, ale po pierwsze nie mogę w to uwierzyć, po drugie, mam nadzieję, że moja historia okażę się dla kogokolwiek otuchą. Dla kogoś kto tak jak ja przerobił i przeczytał już zbyt wiele czarnych scenariuszy.
Zacznę od początku.
W maju 2014 wyszłam za mąż za najfajniejszego człowieka na ziemi. Piękny dzień i piękne plany na piękne życie. Po paru miesiącach małżeństwa zaczęliśmy starania o dziecko. Jak pewnie wiele z Was, od zawsze chciałam być mamą i miałam szczęście trafić na faceta, który też bardzo chciał być ojcem. Kiedy tylko nasza sytuacja zawodowo-mieszkaniowa się ustabilizowała, z radością odrzuciliśmy antykoncepcję. Starania rozpoczęłam już z pewnym niepokojem, bo niestety zamartwianie się na zapas mam wkodowane w swój twardy dysk. PCOS, nadwaga, nieregularne miesiączki, cykle bezowulacyjne, niedoczynność tarczycy, już wtedy leczona. Wiedziałam, że to mogą być poważne przeszkody, ale wiedziałam też, że jedna owulacja wystarczy. Po paru miesiącach intensywnych starań z pomiarami temperatury, testami owulacyjnymi, trzymaniem nóg w górze po stosunku i z masą stresu poszłam do lekarza. Przed rozpoczęciem indukcji jajeczkowania lekarz zalecił spadek wagi i badanie męża, który "kiedyś miał jakiś zabieg", ale w przeszłości wykonywał już seminogram z tego względu właśnie. Rewelacji nie było, wyniki w dolnej granicy normy, ale ciągle w normie. W sierpniu 2015 pojechaliśmy z mężem na seminogram, pokręciliśmy się po mieście, odebraliśmy wyniki i...świat się zawalił. 0. Wszędzie 0. W każdej jednej rubryczce 0. Pojedyncze plemniki w polu widzenia.
Robiłam wszystko, żeby tylko się nie załamać (a raczej nie dopuszczać do siebie swojego załamania) i żeby jakoś wspólnie znaleźć wyjście z tej sytuacji. Szybko dowiedziałam się o aktywnym wtedy rządowym programie leczenia IVF. Seria telefonów po okolicznych klinikach i TAK, JEST MIEJSCE. W międzyczasie wizyta u androloga przed którą okazało się, że mąż w wieku 6 lat miał obustronne wnętrostwo. Androlog zbadał, obejrzał badania hormonalne które były w porządku, obejrzał USG jąder i orzekł, że nie da się nic naprawić. Hormony w normie, nie ma czego leczyć. Chirurgicznie nie ma czego leczyć. Mąż mógłby na wadze trochę stracić ale umówmy się -"operacja wnętrostwa 5 lat za późno". Żadne suplementy tego nie naprawią. Wszystko to podczas wyścigu z czasem, żeby zdążyć z masą badań do IVF, z wizytami u lekarza, z tym, z tamtym...Nie pamiętam wiele z tamtego okresu.
Grudzień 2015 rozpoczynam pierwszą stymulację do IVF. Krótki protokół z antagonistą. W tym momencie jestem już ekspertem, mam przeczytany cały internet, mam konto na ovufriend (dzisiaj nawet nie pamiętam nicku), znam wszystkie statystyki, wiem już wszystko. Nie wiem tylko jak się wszystko od tej chwili potoczy. Żyję jak we mgle, nie dopuszczam do siebie żadnych uczuć, bo to wszystko za bardzo boli. Cierpi na tym nasze małżeństwo. To wielki ból, który spada na nas oboje i z którym nie potrafimy sobie poradzić. Pobrano kilka jajeczek, kilka z nich zapłodniono, rozwinęło się jedno. JEDNO. Wyniki moich hormonów wysoko ponad normę, hiperstymulacja jajników. W sylwestra 2015/16 lekarz podejmuje decyzję o odroczeniu transferu o dwa cykle. Kolejny cios. Jak to w ogóle jest możliwe. A wtedy jeszcze nie wiedziałam o wielu rzeczach, że są możliwe. W pierwszym cyklu po IVF scratching, w drugim już wszystko dobrze i robimy transfer na sztucznym cyklu. Dwa tygodnie L4, 10dtp beta niziutka, 12dpt beta 23. Dalej niziutka, ale nie odstawiam progesteronu. Wracam na chwilę do pracy, do szkoły, gdzie większość moich koleżanek to młode mamy. W końcu dzieje się to, co dziać się musi - zaczynam plamić. Ale nie dopuszczam do siebie myśli, że to poronienie. Ląduję znowu na L4, dzięki niekompetencji mojej ówczesnej przełożonej CAŁA szkoła, personel i uczniowie, jakoś się o tym dowiedzieli, że jestem na L4 i "pewnie w tym roku już nie wrócę". No cóż, zaczęło się krwawienie a ja do pracy wróciłam.
Program refundacji IVF miał dwa limity - trzy próby lub czerwiec 2015 jak się okazało. Zdążyliśmy jeszcze zrobić jedną próbę. Schemat podobny, powtórzyć badania, które stracił ważność, znowu stymulacja, znowu jeden zarodek, znowu hiperstymulacja, znowu scratching... Tylko ja byłam inna, jeszcze bardziej odległa. Odcięta od tego wszystkiego. Nieszczęśliwa. Oddalona od męża, który przecież był i jest najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Tym razem i wynik bety był inny - od początku 0. Na szczęście, stało się to zaraz przed wakacjami, jeszcze tylko rady, rekrutacja i będę mogła uciec z tego miejsca gdzie wszyscy wbrew mojej wiedzy wiedzą o moim nieszczęściu. Tutaj kończy się pierwszy rozdział mojej, naszej historii. Kiedy patrzę na niego z perspektywy czasu to wiem, że bolał tak bardzo, że nie byłam w stanie nawet tego bólu w pełni odczuć. Myślałam, że jestem silna i zdeterminowana a wiem, że wiele z tego wyparłam, żeby przetrwać. Ale przetrwać miałam, i przetrwałam.

12 grudnia 2021, 17:00

Tak więc, rozpoczyna się rozdział drugi. Rozpoczyna tragicznie, bo po dwóch nieudanych próbach IVF, bez żadnych "mrożaczków", bez programu ani środków na trzecią próbę i przede wszystkim bez sił starania lądują na półce. Tama pęka i moje załamanie nerwowe wychodzi na wierzch. Nie mam już gonitwy po laboratoriach i lekarzach, którą mogę zająć czas. Nie mam już też marzeń ani planów, bo wiem, jakie rokowania dają wyniki mojego męża. I wydaje mi się, że nie mam już nic.
Całe dnie spędzam w łóżku, nawet nie płacząc. Już nie mam siły płakać ani nie ma też już sensu. Wyłączyłam się do tego stopnia, że nawet nie potrafię świadomie przeżyć swojego bólu. W naszym małżeństwie jest coraz gorzej. Mąż chce mi pomóc, ale nie wie jak. Ja się coraz bardziej odsuwam i nie pomagam też jemu, a przecież to nie tylko moja tragedia i cierpię nie tylko ja. Czuję ogromny gniew na teściów - dlaczego nie powiedzieli? Czuję gniew na cały świat. Nie potrafię być wśród ciężarnych ani dzieci, nie potrafię przyjąć nawet wiadomości o czyjejś ciąży, a przecież mam 20kilka lat i ludzie z mojego otoczenia zachodzą w ciążę. Parę znajomości przez to chwilowo się urywa. Nic nie pomaga - ani awantury, ani godzenie się, ani bezmyślne imprezy do świtu, ani całe dnie w łóżku. Dochodzi do tego stopnia, że zaczynam mieć myśli samobójcze. Ale wiem, że tak naprawdę nie chce umierać. Po prostu kiedy one przychodzą, to nie czuję się sobą, nie czuję się na swoim miejscu. Nie wiem co robić, idę po pomoc do męża bo wiem, że mimo tego, że się oddaliłam i że było we mnie gniewu i żalu, to on mi pomoże. Mąż reaguje szybko, podejmujemy decyzję o znalezieniu dla mnie terapeuty. Już w czasie IVF poszłam na terapię, ale szybko z niej uciekłam. Teraz jednak nie widzę innego rozwiązania i wracam, ale do innej specjalistki, z którą tym razem współpraca układa mi się lepiej. Kolejne dwa lata to sinusoida. Praca terapeutyczna przynosi efekty i mam dobre chwile, ale są też regresy. Dzisiaj wiem, że przeszłam zbyt wiele, żeby to tak po prostu naprawić. Młodzi ludzie, na których najpierw spada diagnoza ciężkiej niepłodności a następnie nieudane starania. Po dwóch latach decyduję się zakończyć terapię. W międzyczasie zmieniłam pracę na zupełnie inną branżę, gdzie mogłam zacząć od nowa, gdzie nikt nic o mnie nie wiedział, i przede wszystkim gdzie środowisko było zdecydowanie mniej toksyczne, a nawet przyjazne. Terapię kończę z narzędziami, które pozwalają mi lepiej rozumieć i przeżywać to co czuję, i pomagają przetrwać ciężkie chwile. Wiem, że ciężkie chwile to nieodłączny element życia, ale nie muszą oznaczać, że całe życie jest do niczego. To chyba najcenniejsze co wyniosłam z terapii. Zaczynam czytać coraz więcej o "mindfulness" i "self-care", więcej uwagi poświęcać swojemu zdrowiu psychicznemu. Jestem dla siebie bardziej wyrozumiała - ale też dla innych. Moje małżeństwo przeżywa renesans, ciągle od tej pory :) Kiedy już bezpłodność nie rzuca cienia na całe moje życie, mogę cieszyć się wszystkim innym. I tak sobie żyję, zaczęłam regularnie ćwiczyć, sporo schudłam, hormony się wyregulowały, miesiączka jest zawsze. Ale chęć posiadania potomstwa, chociaż odsunięta na dalszy plan, nie znika. Od czasu do czasu robię test ciążowy "na gdyby co", czasem sobie marzę, jak to będzie mieć w domu małego człowieka - bo wiem, że tak czy inaczej kiedyś będziemy rodzicami. I w takim sielskim klimacie rozpoczyna się akt trzeci.

12 grudnia 2021, 17:45

Pomimo pandemii w drugiej połowie roku 2020 podejmujemy z mężem decyzję, że czujemy się gotowi, aby pomyśleć znowu o powiększeniu rodziny. Plan jest taki, żeby umówić się do kliniki, przed wizytą zrobić seminogram, AMH, jakieś podstawowe badania i zapytać lekarza o zdanie. Jeśli widzi nadzieję, to po raz ostatni podejmujemy próbę IVF. Jeśli nie, to rozpoczynamy procesy adopcyjne. Dzwonię do kliniki, wizyta w połowie stycznia 2021. Parę miesięcy czekania, ale teraz to nic. W sumie dobrze, mąż zaczyna brać suplementy, ja też, jeśli mielibyśmy ruszać z IVF. Witaminy nie zaszkodzą. Z powodu covida żyjemy w izolacji, ja pracuję z domu, mąż do pracy wychodzi ale właściwie nigdzie poza tym. Święta spędzamy w domu, bo co jeśli złapiemy i wizyta w styczniu przepadnie? Mimo wszystko kolejnych kilku miesięcy nie chcemy czekać, skoro już czekamy. Da tygodnie przed wizytą mąż powtarza seminogram, tym razem wyniki będą mailem. I po otwarciu załącznika nie wierzymy własnym oczom. Plemników jest prawie 2 miliony!! I Do tego połowa nawet się rusza i ma parametry w normie!! Ucieszyliśmy się, ale dalej jednak pozostawiamy wszystko w rękach lekarza. Wszak za specjalistę się już nie uważam, więc poczekam co powie ktoś, kto faktycznie się o plemnikach uczył, a nie tak jak ja o językach i literaturze. Jedziemy na wizytę oboje, chociaż na wizytę mogę wejść tylko ja. Lekarz widzi w tych wynikach potencjał do IVF, a na moim USG to nawet ciałko po owulacji zobaczył! Wychodząc z gabinetu dostaję receptę na leki antykoncepcyjne jeśli się zdecydujemy, bo tym razem protokół będzie długi (wybraliśmy tę samą klinikę ze względu na to, że lekarz bardzo nam odpowiadał, a zaczynając drugi raz już znał nasz przypadek i miał całą dokumentację - nie winiliśmy ich za wcześniejsze niepowodzenia, jest jak jest). Mąż się bardzo na opinię lekarza ucieszył i rozpoczęliśmy kolejną i wiem, że ostatnią już procedurę. Po antykoncepcji następuje stymulacja, którą teraz przeżywam dużo bardziej świadomie i z większą troską o siebie. Nie czuję się za dobrze, jestem bardzo wzdęta, senna, zmęczona, ale kiedy trzeba to wrzucam na luz. Czuję stres ale chyba bardziej ekscytację i wyczekiwanie. Dwa dni przed moją punkcją mąż powtarza seminogram z jakimś dokładnym pakietem badań - jeśli wyniki będą bardzo złe, to punkcjowani będziemy oboje ;) I tutaj kolejne zaskoczenie, bo plemników jest 7.5mln!!! Co prawda w pełni sprawnych jest 2%, ale przy takiej liczbie mamy z czego wybierać. Mąż punkcji uniknął, ja nie ;) Zabieg rozpisany na popołudnie, wracam do domu potwornie głodna ale szczęśliwa. Jesteśmy szczęśliwi, pełni nadziei. Jakiś czas później widzę na karteczce od mojej ziołowej herbaty krótką myśl - what belongs to you, will come to you. Ta myśl już ze mną zostaje. I czekam.
Kolejnego dnia telefon z informacją, że udało się pobrać 20 komórek, z czego zapłodniono 15. WOW. Po kilku kolejnych dniach mamy 6 blastek!! SZEŚĆ!! 4 to 4AA, dwie troszkę słabsze, ale wszystkie nasze. Na razie będą mrożaczki, bo moje hormony znowu wysokie. Ale mam już na co czekać.
PODEJŚCIE 1
W kolejnym cyklu jadę na scratching, wszystko ok, będziemy robić transfer na sztucznym cyklu. W porządku. Zaczynam brać estronem pod koniec kwietnia, parę dni później razem z mężem zaczynamy się czuć troszkę gorzej. Kontrolnie jadę na wymaz, bo za parę dni wizyta w klinice. I kolejny wynik, w który nie mogę uwierzyć, tym bardziej mniej pozytywnie niestety ;) Oboje mamy covida. Trzeba odczekać dwa pełne cykle. Ja przechodzę w miarę umiarkowanie, ale mąż ląduje w szpitalu z zapaleniem płuc. Na szczęście po tygodniu wraca do mnie nieco podreperowany, bo ten czas samotnej izolacji był dużo gorszy niż to mogłam sobie wyobrazić. Skoro musimy czekać na transfer, to czemu w sumie nie wykorzystać okazji i nie pojechać na wakacje których w zasadzie w tym roku nie planowaliśmy. Szybki przegląd ofert, ciepły kraj wybrany i 10 dni totalnego resetu w czerwcu. Wracamy naładowani pozytywną energią i gotowi do działania.
PODEJŚCIE 2
Po wakacjach jadę na kolejny już scratching, dostaję rozpiskę jak zażywać estrofem i wiadomość, że klinika w przyszłym miesiącu będzie się przenosić, ale transfer powinien się udać. Oczywiście się nie udał :) Na USG przed dowiedziałam się, że mieli obsuwy z powodu jakichś formalności i transfer wypadnie wtedy kiedy laboratorium będzie totalnie rozmontowane. Będzie mi to zadośćuczynione pokryciem kosztów kolejnego scratchingu, bo ja na scratching bardzo nalegałam i lekarz go też polecał ale wiadomo, to jest dodatkowy cykl czekania. Totalnie rozbita i zaryczana wychodzę z kliniki, daję sobie przeżyć swoje rozczarowanie i myślę o kolejnej próbie.
PODEJŚCIE 3
W końcu się udaje zrobić transfer na sztucznym cyklu. Teraz bez rewelacji, poza tym że skończyła mi się ważność części badań i miałam małe deja vu z pogoni po laboratoriach to wszystko ok. Pomimo pięknej blastki beta niestety negatywna. Popłakałam sobie ile potrzebowałam, bo strata jest stratą. Polecam bardzo płacz, emocje się nie kumulują. Można je przeżyć i pozwolić im odejść. Podejście 4 zasługuje na osobny wpis.

12 grudnia 2021, 18:05

PODEJŚCIE 4
W kolejnym cyklu po nieudanym transferze jadę na scratching, który to już? Powiem szczerze zdaję sobie sprawę z tego, że coraz mniejszą mam tolerancję na wkładanie mi czegoś do dróg rodnych, i pomimo tego że podjęliśmy świadomie decyzję o leczeniu, czasem to po prostu męczy. No ale. Lekarz podejmuje decyzję o zmianie taktyki i sugeruje indukcję jajeczkowania. Niby w dzień scratchingu było ciałko po owulacji ale wiadomo - będziemy na nią czekać to jej nie będzie. Od razu zaznacza, że mogę nie zareagować na leki i do owulacji może nie dojść. W porządku, nie będzie to pierwszy raz kiedy przełożymy transfer ;) Na szczęście się udaje. Duet Lametta feat. Ovitrelle robią robotę i w 17dc mam potwierdzoną owulację. Ustalamy transfer na 29 listopada. Pomimo pięknej blastki decydujemy się na embrio glue, ze względu na wcześniejsze niepowodzenia transferu. Okazuje się, że liczą się wszystkie transfery z przeszłości. Jeśli się nie uda, to czeka mnie hiesteroskopia i badania genetyczne, które będzie musiał wykonać również mąż. Do tej pory oznaczyliśmy tylko kariotyp, po pierwszym nieudanym IVF. Na szczęście w porządku. 29.11 jedziemy na transfer, po transferze zamawiamy do domu mój ulubiony makaron, potem parę dni L4 na chill, no i czekanie. Udało mi się nie kupić testu ciążowego, co niestety nie wypaliło przy wcześniejszych transferach. 10dpt czekam zniecierpliwiona na męża, wynik mamy sprawdzić razem. Już trochę pogodzona z losem, trochę nie dowierzając, że mogło się udać, wpisuję numer zlecenia na stronie laboratorium. BetaHCG 150!!!! I zaczyna się wielki miks uczuć. Cieszyć się? Bać się? Wierzyć? Nie wierzyć? No to dajemy wszystko na raz!
12dpt powtarzam betę i progesteron. Znowu czekam na męża. I spada kamień z serca. Beta 362, progesteron 21 (lekarz mi zlecił zażywanie pomimo owulacji - na wszelki wypadek).
Postanowiłam nie badać więcej bety. Nie chcę stresu związanego z czekaniem na wynik, a cała moja droga nauczyła mnie jednego - nie na wszystko mam wpływ. Nie mam wpływu na to, co wydarzy się dalej. Nie wiem co będzie. Wiem tylko co jest.
Czy się cieszę? Tak, niesamowicie :) Dalej nie dociera do mnie, że po 6 latach mogę w końcu powiedzieć JESTEM W CIĄŻY. Po 6 latach w końcu pierwszy raz zobaczyłam drugą kreskę na teście, bo po becie nie mogłam sobie tego odmówić. Cieszę się, że w tej całej drodze nieprzerwanie i niestrudzenie towarzyszy mi najfajniejszy i na pewno najcierpliwszy i najbardziej wyrozumiały człowiek na świecie.
Czy się boję? I to jak! Niestety nie potrafię wrzucić w 100% na luz, chociaż wiem, że nie mam wpływu na to, co się wydarzy. Ale analizuję każde odczucie w ciele, każde zakłucie w podbrzuszu, podczas każdej wizyty w toalecie boję się krwi na papierze. Niestety zrobiłam sobie krzywdę, i dalej robię, wertując internet w poszukiwaniu opisów różnych objawów. A w chwilach uderzenia zdrowego rozsądku wiem, że każda kobieta ciążę przeżywa inaczej. Lubię ten czas kiedy sobie mówię, że zmiany które zachodzą w moim ciele są normalne i nie mam żadnych niepokojących objawów. Nie mam plamień, skurczy brzucha itp. Ale czy piersi bolą mnie wystarczająco bardzo? Czy kreska na teście nie jest za słaba? To jest ciągły rollercoaster.
W sobotę 18.12 mam pierwsze USG. Chociaż oczywiście mam nadzieję, że będzie wszystko dobrze, to wiem, że najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu poczekać i cieszyć się każdą chwilą. Przyjąć wszystko co przyjdzie. Bo w każdej chwili w życiu jest coś dobrego i pięknego.
Nie wiem w jakim momencie swojej drogi jesteś Ty, jeśli dotarłaś do tego momentu. Mam nadzieję, że moja zwykła-niezwykła historia pomoże Ci przetrwać chwile, w których może się wydawać, że nic dobrego się już nie wydarzy. Mam nadzieję, że pomoże i mnie, kiedy takie chwile przyjdą do mnie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 12 grudnia 2021, 18:16