Zaczęło się od tego, że postanowiłam zrobić sobie gruntowny przegląd techniczny po podjęciu decyzji o dziecku a jeszcze przed rozpoczęciem starań. Kontrolne USG - mięśniak macicy, lekarz stwierdził, że nie ma sensu nic z nim robić. Inny lekarz stwierdził, że lepiej go usunąć póki jest niewielki bo może zagrażać potencjalnej ciąży i po co się "bawić" w poronienia. Ok, zróbmy to.
Pierwsza histeroskopia (diagnostyczna) - miała być rozwiązaniem problemu, mięśniak miał zostać usunięty. Nie udało się, trzeba powtórzyć.
Druga histeroskopia (operacyjna) - 3 miesiące po pierwszej. Tym razem się udało! Mięśniaka nie ma. Rekonwalescencja 6 miesięcy, nie możemy się w tym czasie starać. Jakoś zleciało...
Grudzień 2019 - to ten czas, zielone światło. Wszystkie badania ok, na USG nie ma żadnych zmian. Uda się!
Kolejne miesiące... nic.
Wrzesień 2020 - robimy dokładniejsze badania. Wszystkie wychodzą ok i u mnie i u męża. Zapada decyzja o kolejnym zabiegu, bo może po usunięciu mięśniaka zrobiły się zrosty. Histeroskopia podobno zwiększa szanse na ciąże w kolejnych 3 cyklach. Ok, dam radę.
Trzecia histeroskopia (diagnostyczna) - zrostów nie ma, ale za to jest stan zapalny endometrium. Skąd? Moim zdaniem po operacji, zdaniem lekarza - nie wiadomo. Następne 3 tygodnie na antybiotyku podczas których czuję się fatalnie, z każdym dniem coraz gorzej, coraz słabiej.
Biopsja endometrium - matko jak to boli! Kolejne dni w napięciu jaki będzie wynik. Wynik negatywny, nie ma stanu zapalnego, jest za to nierówny rozwój endometrium, część jest w 10 dc a część w 26 dc. Trzeba zrobić badanie drożności jajowodów - lekarze twierdzą, że to podstawowe badanie przy staraniach.
Badanie HSG (styczeń 2021 - nowy rok, musi zacząć się dobrze!) - jeśli biopsja bolała to badanie drożności jest okresem x1000. Zaciskam zęby, wbijam paznokcie w oparcie fotela ginekologicznego - dam radę, wytrzymam... to tylko 20 minut (niestety boli kolejne 2 dni po badaniu). Lewy jajowód drożny, prawy niemożliwy do oceny prze usytuowanie, zdaniem lekarza raczej drożny ale to pośrednia ocena. Zalecenie zrobić laparoskopię żeby ocenić prawy jajowód i wykluczyć endometriozę.
Znowu operacja? Tym razem bardziej inwazyjna. To już dla mnie za dużo. Nie chcę tam iść, nie widzę sensu. Powinnam już umówić termin, ale tego nie robię. Muszę odpocząć od tych badań, zabiegów.
Dostałam Aromek, który mam brać od następnego cyklu i chodzić na monitoring. Boję się, że nie zrobiły się torbiele przed nadmierną stymulację, ale może to jednak ma sens. Może to pomoże. W końcu to pierwsze leczenie jakiego próbujemy. Mam jeszcze kilka dni na decyzję co robić dalej. Próbować czy odpuścić?
Co powiedziałabym sobie sprzed roku? Powiedziałabym żeby żyć i nie oddawać niepłodności kolejnych dni, tygodni, miesięcy, lat (?) swojego życia. One nie wrócą - nie da się wypić wina, którego się sobie odmawiało podczas imprez i spotkań ze znajomymi. Nie da się wyjść na góry w które się nie pojechało bo to przecież po owulacji i wysiłek może zaszkodzić. Nie da się polecieć na wakacje na które bilety się oddało bo wylot za kilka miesięcy a może będę wtedy w ciąży i nie powinnam latać.
Pierwszy raz od roku kupiłam kilka butelek wina, jedna otwarta jest w lodówce, mamy kupione bilety do Norwegii. W głowie chyba trochę mi lżej, na sercu ciężko a oczy dalej wilgotne od łez, ale mam nadzieję że z czasem będzie lepiej.
23 dzień i wciąż brak owulacji. Niby się tego spodziewałam bo lekarz w 9 dc mówił, że nie ma jeszcze pęcherzyka dominującego więc raczej cykl stracony, ale wiesz jak to jest - zawsze wierzysz do końca, że jednak będzie cud. Chociaż z tą wiarą to też u mnie ostatnio kiepsko.
Powoli godzę się z myślą, że trzeba wymyślić na życie plan B, bo plan A okazał się do dupy. Najgorsze jest to myślenie, że wina jest we mnie, że gdyby mój mąż wybrał inną kobietę to ona umiałaby mu dać dziecko, którego wiem, że on pragnie od dawna. Wybrał mnie, popsutą...
12 latka urodziła dziecko... 15 latka zabita bo była w ciąży. Sąsiad na proszonej kolacji mówi, że już nie przytula żony bo przytulił się dwa razy i mają 2 dzieci. Szwagier namawia żonę na trzecie. Przecież to takie proste, prawda?
A ja wciąż w tym samym miejscu, mimo że minęło już tyle miesięcy. Wiem, że dziewczyny tutaj przeszły więcej niż ja, może Ty też przeszłaś więcej - podziwiam to, naprawdę. Podziwiam tę determinację i gotowość do przejścia tych wszystkich operacji i zabiegów. Ja nie dam rady.
Muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie, żeby myśli przestały krążyć wokół tego tematu. Tak ciężko jest przerwać, gdy od ponad roku starania to Twoje główne zajęcie - temperatura, testy, lekarze, badania, operacje i ten cholerny kalendarz i myślenie kiedy próbować, a kiedy poczekać, bo może jutro będzie lepszy dzień a jak za często to parametry nasienia się pogorszą. Seks powoli staje się "małżeńskim obowiązkiem" a to odbiera całą radość.
Jeszcze ta pandemia - o ile łatwiej byłoby to znosić, gdyby można się było normalnie spotykać z przyjaciółmi, wyjść do kina, do knajpy, iść na zakupy, zrobić spotkanie biznesowe, wyjechać gdzieś chociaż na trochę. Siedzę już w domu tak długo, ciągle sama bo mąż pracuje, a po pracy dalej pracuje, że brakuje mi jakiejś odskoczni.
Jak nie zwariować i odzyskać swoje życie?
Owulacji dalej brak. Chyba idę na rekord w długości cyklu, zazwyczaj trwają 31-35 dni, a ten nie będzie krótszy niż 41 dni. Zrobiłam w tym cyklu chyba z 20 testów owulacyjnych. Każdy kolejny coraz bardziej mnie denerwuje, te pojedyncze kreski są takie irytujące. Ile można czekać na owulację? Przed leczeniem były zawsze w 18-19 dc, po leczeniu cykl oszalał. I na co mi to było?
Na karcie informacyjnej z badania zobaczyłam mój wiek - 34. Głupie, bo przecież każdy wie ile ma lat, nie? Ja niby wiem, ale jednak ta liczba mnie uderzyła, bo zaraz pojawiła się myśl, że przecież w przyszłym roku będzie 35 a później szanse będą szybko spadać z każdym kolejnym miesiącem. Też masz takie bolesne odczucie uciekającego czasu?
Ktoś może powiedzieć, że po co tyle czekałam? Czemu nie starałam się wcześniej? Życie się tak ułożyło, że mojego męża poznałam 2 lata temu, po pół roku znajomości wzięliśmy ślub, a przygotowania do ciąży zaczęliśmy jeszcze przed ślubem po 2-3 miesiącach znajomości. Później to całe leczenie, zabiegi, operacje no i tak minęły 2 lata a mój wiek wskoczył na 34 stopień, niebezpiecznie blisko magicznej granicy 35 lat. No i do kogo mam mieć o to pretensje? Do siebie? Do losu? Chyba tak po prostu musiało być, może musieliśmy przeżyć osobno te lata żeby teraz tworzyć taki fajny i stabilny związek? Staram się tego nie analizować, ale świadomość uciekającego czasu (a z nim kolejnych szans) boli z każdym miesiącem bardziej.
38 dzień cyklu i ani owulacji, ani okresu, ani ciąży. Emocjonalnie kiepsko, no bo ile można? Leczenie miało pomóc, miało być lepiej a po raz pierwszy w ogóle nie mam owulacji. Ćwiczę, staram się dobrze odżywiać, piję olej lniany, hoduję kiełki, piekę sama chleb żytni na własnym zakwasie, wszędzie sypię czarnuszkę, kurkumę i inne pro- przyprawy, biorę dobrze skomponowane witaminy, pilnuję picia wody i co? I NIC.
Jest gorzej niż było, cykle coraz dłuższe, owulacja zawsze była a nagle jej nie ma. Mam ochotę usiąść i płakać, coraz częściej mi się to zdarza. Chyba powoli wpadam w depresję. Staram się myśleć pozytywnie, ale coraz mniej mam ku temu powodów. Jeszcze kiedy jest normalny cykl, to można mieć nadzieję. Czekać na owulację, później czekać 2 tygodnie mając nadzieję, że może się udało. Przyjdzie okres, można to przepłakać, podnieść się i iść dalej, znowu czekać na odpowiedni moment i znowu mieć nadzieję. A ja? Co ja mam robić? Prawie 40 dni a owulacji nie ma, okresu nie ma, nie ma nawet na co czekać, nie ma powodów do tego by mieć nadzieję...
Za 4 dni wizyta u innego ginekologa, to bardzo empatyczna lekarka, mam nadzieję, że mi pomoże, podniesie na duchu, da nadzieję.
Poprzedni cykl trwał 56 dni... masakra. Chyba nigdy nie miałam tak długiego cyklu. Mam nadzieję, że więcej się nie powtórzy. Lekarz powiedział, że mógł to być wynik zabiegów na macicy bo i histeroskopia i HSG w niedługim odstępie czasu. Oby to było to.
Ten cykl jest pierwszym cyklem stymulowanym Aromkiem (1 tabletka 2,5 mg od 2-6 dc). Pierwszy monitoring w 10 dc - brak pęcherzyka dominującego, kilak pęcherzyków poniżej 10 mm na lewym i prawym jajniku. Ponowny monitoring w 13 dc, pęcherzyki 11 mm, wciąż brak dominującego. I to by było na tyle jeśli chodzi o ten cykl. Mam już nie przychodzić na monitoring, tylko poczekać na okres i przyjść w 2 dc żeby sprawdzić czy nie ma torbieli i zwiększymy dawkę leku bo ta na mnie nie działa.
Mentalnie leżę na podłodze zwinięta w kłębek a życie kolejny raz kopiąc mnie w brzuch pokazuje mi środkowy palec i mówi z szyderczym uśmiechem - miałaś na coś nadzieję naiwna idiotko?!
Na zewnątrz staram się trzymać, ale jest coraz trudniej, chociaż nadziei we mnie coraz mniej. W poniedziałek zaczynam nową pracę - tak bardzo wieżę w sukces naszych starań, że zdecydowałam się na zmianę pracy, to chyba coś znaczy. Myślę sobie, że jednak życia nie można zawieszać i odkładać na później, bo nie wiadomo kiedy nam się uda. Może za miesiąc? Może za rok? Może za 3 lata? Może za 5 lat? A może nigdy?
Zastanawiam się kiedy należy iść do kliniki, czy to już ten moment? Może jeszcze dam szansę mojemu lekarzowi - a raczej lekarzom, bo teraz co wizyta to na monitoringu jest ktoś inny i też wszystko konsultuje. Może skoro się już pozbyłam zapalenia endometrium (oby nie wróciło...) i jestem na lekach, które z efektów dają tylko te uboczne (głowa mnie boli przez 5 dni brania Aromka), może jak dobierzemy odpowiednią dawkę to w końcu wyjdzie dla nas słońce? Może cykl wróci do normy, może owulacje wrócą i będzie tak jak przed zabiegiem... Nie rozumiem tego, przez prawie 2 lata owulacja zawsze była samoczynnie w 17-19 dc, cykl zawsze 32-35 dni, a tu nagle po histeroskopii i wyleczeniu stanu zapalnego endometrium wszystko się rozjechało i owulacje są w 40-którymś dniu cyklu. Jak to możliwe? O co w tym chodzi?
Idzie wiosna, mam nadzieję, że promienie wiosennego słońca obudzą mnie do życia, może też obudzą jakieś życie we mnie...
Długo tu nie zaglądałam, bałam się głośno mówić o ciąży żeby nie zapeszyć, tak bardzo chciałam żeby wszystko było dobrze, ale to nie wystarczyło.
W kwietniu zaszłam w upragnioną, wyczekiwaną i cudowną ciążę. Czułam się świetnie, bardzo na siebie uważałam mimo, że wszystkie badania były w idealnym porządku. Badania prenatalne wyszły super, żadnych powodów do niepokoju. Dwa tygodnie później w 16 tc - rutynowa wizyta u ginekologa, w badaniu na fotelu wszystko w normie, już umówiona wizyta za miesiąc, ale jeszcze USG na koniec... i wyrok. Serduszko nie bije.
Moje serce też wtedy stanęło. Umarła część mnie - dosłownie i w przenośni. Cztery dniu później byłam już w szpitalu, przeżyłam koszmarne poronienie wywołane tabletkami - lekarze i pielęgniarki byli w szoku w jaki sposób to przebiegło. Wiedzą o mnie chyba wszyscy w szpitalu, bo takie rzeczy się podobno nie zdarzają. A jednak zdarzyły się mnie.
Później kolejny dramat z pobieraniem próbek do badań genetycznych. Niekompetencja i ignorancja niektórych ludzi jest porażająca. Postaram się coś z tym zrobić, żeby już żadni rodzice nie musieli przechodzić tego co my, ale do tego muszę nabrać jeszcze sił.
A teraz... teraz, nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. Wstaję rano i nie wiem co mam ze sobą zrobić. Każdą komórką mojego ciała czuję ból, smutek i pustkę, ale jednocześnie czuję też upór i siłę. Nie poddam się, nigdy. Podczas poronienia, okrutny los chciał żebym miała moje dziecko na dłoni, żebym była pierwszą osobą, która go dotknie - traumatyczne i straszne przeżycie, ale jednocześnie to chyba ono daje mi siłę. Widziałam ciało mojego dziecka, puste, w którym nie było już tej iskierki życia jaką mu podarowaliśmy, ale wiem, że ona gdzieś jest i czeka na to by wrócić w lepszym czasie, w lepsze miejsce. To widać nie było doskonałe, a moje dziecko będzie idealne, piękne, silne i zdrowie.
Iskierko, zrobię absolutnie wszystko żebyś do nas wróciła. Nie ma takiej siły, która mnie powstrzyma.
Przyszły wyniki histopatologii - rozległy stan zapalny łożyska i błon płodowych. Podobno nie dało się go zdiagnozować i nie wiadomo co było przyczyną. Profilaktyki na przyszłość też nie ma.
Byłam u nowej lekarki na kontroli po zabiegu - wszystko się wyczyściło, nadżerka jest ale mam z nią nic nie robić. Za miesiąc pójdę jeszcze do innej lekarki żeby sprawdzić co ona mi powie. Już żadnemu z lekarzy nie wierzę na słowo - każdy mówi co innego.
Plan jest taki, że mamy poczekać na miesiączkę, odczekać jeszcze jeden cykl i powoli wrócić do starań. Ja chciałabym już. Psychicznie jestem gotowa, muszę czekać aż fizycznie też będę żeby zapewnić naszej iskierce odpowiednie warunki.
Już nie płaczę na widok kobiet w ciąży i małych dzieci - to już duży postęp. Teraz na ich widok czuję zazdrość, ale nie z powodu ich ciąży, to nie jej im zazdroszczę - zazdroszczę im spokoju i niewiedzy, tego radosnego czasu oczekiwania na nowe życie jakie rośnie pod ich sercem. Ja już chyba nie mam szans na spokojną ciążę w której będzie tylko radość, czuję, że teraz u nas będzie tylko strach o każdy kolejny dzień, obawa przed każdą wizytą i każdym USG żeby nie usłyszeć tego co ostatnio.
Pomimo tego chcemy, oboje bardzo chcemy kolejnego dziecka i kolejnej ciąży - oby była jak najszybciej.
Wczoraj pierwsza wizyta u nowej lekarki, podobno jest świetna i zrobiła na mnie dobre wrażenie, przeglądała dokładnie badania, zwróciła uwagę na wszystko. Powiedziała że po histopatologii ona uważa że miałam jakąś infekcje i stąd stan zapalny łożyska. Pochwaliła mnie za zrobione badania, powiedziała że też by zleciła te same i że super że je zrobiłam.
Ale... Powiedziała też że to dziecko samo wybiera moment kiedy do nas przyjdzie i żeby nie walczyć na siłę z naturą, że wszystko siedzi w naszych głowach i nie można się spinać i nakręcać bo będzie co ma być. Że jeśli dziecko jest zdrowe to choćby się krew lała po nogach to ciąża się utrzyma. Ta metafizyczna część wizyty jakoś mi średnio odpowiada. Nie lubię takich rzeczy...
Jeśli chodzi o leczenie to przy mutacji MTHFR mam brać jedną tabletkę Ovarin i jedną Pregna Start. Do tego witaminę C w proszku jedną łyżeczkę. Od pozytywnego testu Acard i odstawić Ovarin i przejść na folian.
Mam też skonsultować z hematologiem wynik Białka S i PAI-1, bo lekarka uważa że dobrze by było włączyć mi heparyne a jak będę miała od hematologa zalecenie to będzie bezpłatna.
Potwierdziła też że jestem w trakcie owulacji. Mamy odczekać 3 miesiące ze staraniami i próbować do końca roku zająć naturalnie. Uważa że trzeba sprawdzić jak wyglądają cykle po ciąży zanim zacznie się w nich grzebać i stymulować sztucznymi hormonami, bo może się sam organizm uregulował już.
Nie wiem co o tym myśleć, chciałabym już się starać na maksa, wjechać ze stymulacją, zastrzykami heja do przodu... ale chyba też sama czuję, że powinna najpierw głowa odpuścić, może faktycznie powinnam dać zadziałać naturze?
Martwi mnie kwestia biopsji i tego czy jest stan zapalny znowu. Lekarka też się wahała co z tym zrobić, ostatecznie doszła do wniosku, że lepiej zostawić mi już tą macicę w spokoju i przestać w niej grzebać, bo im więcej zabiegów i kłucia tym większa szansa że znowu coś się tam niepotrzebnie wprowadzi. Postaram się wyluzować do końca roku i poobserwować na spokojnie cykl, a później zobaczymy.
Oczywiście mieliśmy się nie starać w tym cyklu, z tym, że nam nie wyszło... a raczej wyszło - spontaniczne serduszkowanie w dniu owulacji i oczywiście nie wzięliśmy gumki. Bardzo to odpowiedzialne No ale cóż zrobić, mleko się wylało - co ma być to będzie. Jeśli będzie z tego ciąża to widocznie organizm był gotowy i czuje że da radę - staram się tak myśleć.
Poniżej lista badań jakie robiłam, dla mnie do archiwizacji a może komuś pomoże
Trombofilia (2021.09):
Czynnik V Leiden – nie wykryto mutacji
Mutacja G20210A genu protrombiny – nie wykryto mutacji
Czynnik V R2 H1299R – nie wykryto mutacji
→ Mutacja MTHFR C677T – w obu allelach (w układzie homozygotycznym)
Mutacja MTHFR A1298C – nie wykryto mutacji
→ Mutacja 675 (4G/5G) w genie PAI-1 (SERPINE1) – w układzie heterozygotycznym, na jednym z alleli
Wit. B12 458 pg/ml
Kwas foliowy 23,60 ng/ml
homocysteina 7,40 umol/l
Tarczyca (2021.08 i 2021.09):
→ TSH 0,018 uIU/ml (poprzednio 0,006)
FT3 3,8 pg/ml
FT4 2,02 ng/dl
Anty-TPO < 9,00 IU/ml
Anty-TG 14,20 IU/ml
Immunologia (2021.09):
p/c p. jądrowe i cytoplazmatyczne (ANA1) – nie stwierdzono
p/c p. jądrowe i cytoplazmatyczne (ANA2) – nie stwierdzono
Zespół antyfosfolipidowy
p/c p.beta-2-glikoproteinowe IgM 0,97 U/mL – wynik negatywny
p/c p.beta-2-glikoproteinowe IgG <0,5 U/mL – wynik negatywny
antykoagulant tocznia 35 s – nie stwierdzono obecności LA.
p/c p. kardiolipinie IgG <2 U/mL – wynik negatywny
p/c p. kardiolipinie IgM <2 U/mL – wynik negatywny
Pozostałe (2021.09):
→ ALT 49 U/l (poprzednio 75)
Wapń całkowity 2,4 mmol/l
Białko C 111,2 %
→ Wolne białko S 131,1 %
CRP 2,59 mg/l
D-dimery 102 ng/ml
Czekam na wynik:
P/c p. antygenom łożyska
Cytologia
Badanie mikrobiologiczne wymaz z pochwy
Badanie mikrobiologiczne wymaz z szyjki macicy
Chlamydia
Mycoplasma
Ureoplasma
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 października 2021, 11:54
Chcesz rozbawić Pana Boga - powiedz mu o swoich planach. Znowu boleśnie doświadczam prawdziwości tego powiedzenia.
Jutro są moje urodziny - w ramach prezentu umówiłam się na monitoring, akurat będzie 15 dc czyli idealna data, akurat lekarz z którym ostatnio się udało miał wolny termin wizyty, akurat cykl ułożył się tak, że test robiłabym w wigilię - czyli dokładnie 2 lata od kiedy zaczęliśmy się starać, do mojej lekarki mam termin wizyty na 10 stycznia, czyli akurat byłoby w 6 tygodniu ciąży czyli tak jak miałam przyjść kiedy się uda - i co? I dupa. Jak zawsze. Śluzu brak, wykres temperatur płaski, czyli cykl będzie długi i owulacji pewnie nie będzie.
Pierwszy raz w życiu, nie czekam na święta, nie mam ochoty ubierać choinki, robić prezentów. Mikołajki olałam zupełnie, nie kupiłam nic nikomu. Na święta też nie planuję robić prezentów.
Mam ochotę usiąść i płakać. Boleśnie czuję pustkę moich ramion. Za miesiąc miały tulić nasze maleństwo, od lat marzyłam żeby być w ciąży w Święta i byłabym gdyby nie los, który kolejny raz postanowił sprawdzić ile zniosę i ile razy się podniosę.
Chyba znam odpowiedź - tyle ile będzie trzeba. Słyszysz pieprzony losie? Wstanę tyle razy ile będzie trzeba, bez względu na to w jaką otchłań mnie zrzucisz i czym przygnieciesz, ja wstanę, podniosę się i pójdę dalej w kierunku w którym chcę iść.
Jej, jakbym czytała o sobie. Tez dzisiaj pomyślałam, ze nie ma już sensu więcej się martwić, zastanawiać, szukać, odmawiać przyjemności. Zreszta z czasem sami zaczęliśmy zauważać, ze nie ma co planować. Jedyne co to planujemy wyjazd na wakacje po koronie 😀 i żadne z nas nawet nie wspomniało, ze może do tego czasu będę w ciąży... wiem, ze dziewczyny tu walczą, ale ja się poddaje. Chce żyć!
Nie ma co odkladac zycia na pozniej, pisze z mojej perspektywy. 3 lata staran zero ciazy, potok wylanych lez i poczucie ze stoje w miejscu.