X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Kręte drogi
Dodaj do ulubionych
1 2
WSTĘP
Kręte drogi
O mnie: W trakcie zmieniania zdania o sobie.
Moja ciąża: Pierwsza, przepełniona spokojem i błogą niewiedzą. Druga - jaka ciąża?
Chciałabym być mamą: Cierpliwą i spokojną.
Moje emocje: Przeróżne!

26 lutego 2020, 21:47

Nasza mała Zosia kręci się i wierci, powodując przesuwanie się mojego piłkowatego brzucha to w lewo, to w prawo. Myślę, że ma już dosyć moich emocji związanych z zakładaniem pamiętnika na tej stronie, a emocji tych było co nie miara! Przymierzam się do tego od początku ciąży, a na przeszkodzie stało głupie, zabobonne "A co, jeśli zapeszę, zacznę pisać, a coś stanie się nie tak!". W tym stanie dotrwałam do dziś. Dla ścisłości, kilka dni temu ukończyłam 37 tydzień ciąży.
Jak doszło do przełomu? Dzisiejszego wieczoru mąż mój, człowiek złoty, pichcił sobie obiad, a ja siedziałam w pokoju i czytałam sobie pamiętniki, pękając z chęci prowadzenia własnego i obgryzając paznokcie w zapomnieniu. P. przyniósł mi herbatę, przepyszną, z konfiturą z rokitnika, i tak się przestraszył mojej miny, że aż usiadł przy mnie zatroskany. No to mu opowiedziałam o moich obawach, że przecież Zosia jeszcze się nie urodziła, wciąż coś może się stać, jeśli zacznę pisać. P. popukał się w czoło, wytknął mi głupotę mojego rozumowania i nakazał: pisz! No to proszę bardzo, piszę, cała zadowolona. Szkoda, że nie powiedziałam mu o tym wcześniej....

Moja ciąża jest dobrym, wspaniałym czasem i przeżyciem. Nie mam żadnych poważnych problemów ani komplikacji, dzieciątko nasze jest zdrowe, czuję się świetnie, i przytyłam niecałe 13 kg. Były oczywiście momenty strachu, pierwszy poważny, gdy mój ginekolog stwierdził u dziecka zbyt dużą przezierność karkową. Badania prenatalne wykazały jednak, że przezierność jest w normie, i cała reszta też jest w normie. Odetchnęliśmy i nie działo się nic niepokojącego do 32 tygodnia, w którym to mój ginekolog ogłosił mi małowodzie. Dał mi skierowanie do szpitala, dokąd pojechaliśmy z mężem oczywiście bardzo ciężko przerażeni. W szpitalu położna dosłownie wyśmiała moje skierowanie i poleciła zmianę lekarza. Zostałam przebadana i uspokojona, a moje małowodzie zostało zanegowane przez lekarza szpitalnego.
Gdy tydzień temu ginekolog znów ogłosił małowodzie i dał mi skierowanie do szpitala, nie przejęłam się specjalnie, za to przestraszyłam się, gdy powiedział, że mała za wolno rośnie i nie przybiera na wadze. Wcześniej już wiedziałam, że doktor ma lepszy sprzęt do badań niż ten szpitalny, a położna z przychodni zapewniała, że doktor nie myli się w ocenie wagi dziecka, więc znów z pietrem jechaliśmy z mężem do szpitala. Uspakajaliśmy się wzajemnie, że nasz doktorek jest specjalistą w chuchaniu na zimne. No bo jest. W szpitalu lekarz powiedział mi tylko, że dziecko mieści się w dolnych granicach norm, ale na pewno nie będzie kolosem, a wód mam w normie, lecz nie w bród, ale też w dolnej granicy. Tyle mi wystarczy, żeby być spokojną.
W tym tygodniu na wizytę jechałam z przeświadczeniem, że znów dostanę skierowanie do szpitala, ale obyło się bez tego. Za to Zosia ponoć pół kilo przybrała od zeszłego tygodnia. Niech będzie, w końcu pan doktor się nie myli, choć dziwaczne to trochę.

Sami widzicie, że bezstresowa ta moja ciąża, z wyjątkiem ostatnich niejasności co do ilości wód płodowych i wielkości naszej córki. Niech sobie będzie mała, to nic, że ja mam metr siedemdziesiąt pięć, a P. metr osiemdziesiąt sześć. Może być drobna po dziadkach. Byle zdrowa. A silna jest, jej gimnastyka przyprawia mnie czasem o ból wszystkich możliwych narządów. Bardzo jestem ciekawa, jak duża w końcu się urodzi.

Późno już, nasilają się moje skurcze przepowiadające. Też tak macie, że te skurcze występują u Was o stałych porach? U mnie pierwszy pojawia się ok 15, a im bliżej wieczora, tym częściej je mam. Najmocniejsze są właśnie między 21 a 23, a potem przechodzą i mam spokój na resztę nocy. Ze skurczami, żeby nie było za miło. Bolą mnie pachwiny, bolą mnie więzadła, boli mnie lewe biodro mocno, prawe trochę mniej. Mam niespokojne łydki, które uspokajają się ok pierwszej w nocy. I to wszystko jest normalne, wręcz niegodne uwagi, według mojego doktorka. A skoro tak, to znoszę to cierpliwie, a co...
P. już przyzwyczaił się do tego, że w nocy miotam się po kanapie jak stuknięty pasikonik, to dokładam sobie poduszek, to odkładam, to prawy bok, to lewy, bo przecież lewy lepszy, ale na jak leżę na lewym, to mi się taka fałdka robi między biustem a brzuchem i mi przeszkadza, więc prawy, na plecach nie wolno, ale trochę też muszę, ale wtedy oba biodra dają czadu, więc proces ustawki zaczynamy od nowa. A jak już uda się zasnąć, to trzeba iść na siusiu. A jak już uda się zasnąć lepiej, to już jest piąta rano i budzi się nasz młodszy sierściuch, i zaczyna dopominać się o śniadanie, dyskretnie zrzucając z półek różne hałaśliwe rzeczy. Staram się go przyzwyczaić do stałej pory pierwszego karmienia, czyli do szóstej. Trwa to już jakiś czas, taka wojna na przetrzymanie. Nie dam się rudemu skubańcowi, w końcu zrozumie. Może. Aha, P. wszystko to słodko przesypia. Aż sobie pochrapuje radośnie, podczas gdy ja nie zmrużę oka, póki kot tupie.
Tyle z tego dobrego, że jak się Rudzik nażre porządnie, to lubi sobie jeszcze z nami pospać. Wtula się w nas i kołderkę i mamy z nim spokój, czasem nawet do 8 potrafi spać. A czasem po jedzeniu chce mu się bawić, budzi naszą kotkę i cały ranek kotki radośnie galopują po mieszkaniu. Padają wtedy zwykle wtedy, gdy my wstajemy.
Tak wygląda nasze spanie teraz. Ciekawe, jak będzie z Zosią na świecie.

Dłuuuugi wpis mi z tego powstał! Się wzięłam i rozpisałam! Postaram się, żeby kolejne były krótsze. Ale nic nie obiecuję. Czuję niedosyt pisania i dzielenia się myślami z kimś innym niż mąż, siostry i rodzice. Ale teraz już P. mnie pogania, bo ściągnął ostatnią część "Gwiezdnych Wojen" i chce ze mną oglądać, a szczerze mówiąc sama jestem tej ostatniej części ciekawa. A zatem dobrej nocy wszystkim i brawo dla tych, którzy wytrwali do końca mojego pierwszego wpisu!

29 lutego 2020, 13:13

Sobota dziś, tradycyjny, polski dzień sprzątania, a mnie się nie chce ręką ni nogą ruszyć. Nie, żebym chciała robić nie wiadomo co, z tym brzuszyskiem pękatym, ale odkurzyć bym chciała. I naczynia włożyć do zmywarki. I pochować bożonarodzeniowe i zimowe ozdoby do końca. Zbieram je i chowam już od jakiegoś czasu, ale bez przekonania, po trochu. P. nie przeszkadza, że kwiatki stoją w świątecznych doniczkach, to mnie też nie...
Wyprowadziłam dziś Zosię na spacer, do parku. Pogapiłam się na kaczki, na drzewa, na wodę, i jakoś tak mi dobrze. Mam ochotę opowiadać Zosi na głos o tym, co widzę, ale trochę się wstydzę przy tylu ludziach, a dziś w parku istny wysyp różnorakich grup społecznych. Ciężko się dziwić, pogoda piękna, jeszcze przed chwilą świeciło słonko, trochę wieje, ale wiosnę czuć pełną parą. Wróciłam do domu i opowiedziałam o wszystkim, co widziałam, mojej wiercącej się córce. Przemilczałam tylko to, że na naszym własnym podwórku, w moim ukochanym ogródku, leży już od jakiegoś czasu pełno papierowych i foliowych śmieci, których nawiało ze śmietnika sąsiadującego z naszą działką centrum handlowego. Widok ten doprowadza mnie do szału i płaczu, bo nie mogę się doprosić o posprzątanie tych śmieci. Gdy dziś zobaczyłam pośród nich kiełkujące lilie, to się we mnie zagotowało. W poniedziałek to z mężem posprzątamy, i będzie spokój. Ale miło by było, gdyby pracownicy centrum handlowego nauczyli się dbać o swój własny śmietnik. Zawiązywać worki ze śmieciami, zamykać pokrywę od śmietnika i takie tam... proste sprawy, które niestety niektórych przerastają.

Uwielbiam ostatnio przesiadywać w Zosi pokoju i przestawiać, przekładać wszystko tak, żeby było jak najładniej i najwygodniej. Albo po prostu oglądać bez końca małe, urocze ciuszki. Torby do szpitala zapakowałam już tak, że nie ma w nich co zmieniać, co dodać ani odjąć, więc stoją sobie i potulnie czekają na swoją chwilę. Dziś zajrzę tam dopiero, jak uda mi się trochę posprzątać. Taka mała motywacja.
Kupiłam sobie tulipanka i hiacynta. Po jednym, na próbę, sprawdzę, czy koty ich nie zaczną obgryzać, jak to mają w zwyczaju robić z każdym nowym kwiatem w domu. Dały spokój tylko cyprysom, nie wiedzieć czemu, i moim starym pelargoniom i fiołkom. Za to pięknego, nowego cyklamena od P. zeżarły mi dokumentnie. Nigdy nie wiadomo, co im zasmakuje.

1 marca 2020, 21:39

Ostatnio, kiedy moja siostra skarżyła się Mamie, że ten rok nie zaczął się najlepiej - dzieci chorują jak szalone, bez przerwy, i jakoś dużo pogrzebów w okolicy, dziarsko mówiłam, że nie ma co się załamywać, jest źle, ale na pewno będzie lepiej, a początek roku nie ma tu nic do rzeczy... a dziś rozłożył mi się mąż i jeszcze dotarła do mnie wiadomość, że pięcioletnia nasza znajoma Zuzia,chora na holoprosencefalię, też złapała jakiegoś wirusa. Dla Zuzi, przy jej ogólnym stanie zdrowia, każda taka infekcja to zagrożenie życia. Kilka dni temu zmarł mały Adaś, chłopiec, którego rodzinę wspieraliśmy. Jego nigdy nie poznaliśmy osobiście, a bardzo nas to zasmuciło. A Zuzię znamy dobrze. W tym tygodniu zmarł też tata męża naszej kuzynki, niespodziewanie, na serce. I nagle sama łapię na się na myślach, że faktycznie, nie za dobry ten początek roku, i cała dziarskość mnie opuszcza. Głaszczę brzuch ze schowanym w środku bąblem i jakoś mi niewyraźnie.
Mężu mój się wyliże, ale tak go szkoda, jak leży taki bez siły, a jak tak leży i nic nie mówi, to znaczy, że naprawdę źle się czuje. Jakby kwękał, to bym się nie martwiła, ale milczenie łamie mi serce.
No i nie wiem, czy wpuściliby takiego wirusa ze mną na porodówkę, gdyby Zosia zechciała się dziś czy jutro urodzić. Tłumaczę dzieciątku, żeby się wstrzymało, bo nie wyobrażam sobie porodu bez tatusia u boku. Swoją drogą, to jestem bardzo ciekawa, jak P. zniesie sytuację. Jak oboje zniesiemy poród. Na szkole rodzenia mieliśmy wizytę na porodówce i to P. wyszedł z sali sinokoperkowy na twarzy. Zapewnia mnie, że będzie mężny, ale czasem zastanawiam się, kto kogo będzie tam wspierał. Wkrótce się przekonamy.
P. mimo wszystko wyprowadził nas dziś na spacer do parku. Sam się cieszył z tego spaceru, więc nie mam wyrzutów sumienia, chory nie chory, powietrza potrzebuje. W parku gęsto od rodzin z dziećmi i psami. Siedzieliśmy sobie na ławeczce i śmieliśmy się z siebie, że czerpiemy radość z oglądania radości innych ludzi. Przed nami na dużym, trawą porośniętym placu brat z młodszą siostrą bawili się małym, niebieskim samolotem, młodzieniec bawił się z młodym, wesołym pieskiem, starszy pan prowadził na smyczy dwa prosiaczki... o, przepraszam, buldogi francuskie, ścieżką przemieszczały się całe zrzeszenia miłośników biegów, rolek i hulajnóg. Zawsze wolałam oglądać zwierzęta od ludzi, w ogóle nie przepadamy z P. oboje za takim zagęszczeniem, jakie dziś obserwowaliśmy, a dziś wyjątkowo to było jakieś naprawdę krzepiące. Nawet długo sobie w tym parku siedzieliśmy. Ptaków też nie zabrakło,
wystarczy im trochę słońca i ciepełka, żeby zaczynały krzątać się przy swoich ptasich zajęciach. P. zauważył, że miło się słucha ich śpiewu i śmiechu ludzi razem. Rany, starzejemy się, czy jak?
Wyjątkowo nam się ten miejski spacer udał.
Zosia bryka mi w macicy, z dnia na dzień coraz bardziej boleśnie. Jeszcze niedawno jej kopniaki były takie pieszczotliwe. Teraz niemal słyszę, jak mi żebra skrzypią w zawiasach. W dodatku czuję się, jakbym miała w brzuchu ośmiorniczkę. W chwilach dużej aktywności czuję małą wszędzie. I już wiem, co znaczy nie spać, bo dziecko kopie. A o tym też jeszcze nie dawno mówiłam Piotrkowi: "Nasza Zosia jest za subtelna, żeby jej poruszenia się mogły mi przeszkadzać!". Jasne. W taki naturalny, prosty sposób rozwiewają się moje złudzenia, hehe...
Już niedługo zacznę się trząść nad zdrowiem zupełnie nowego, małego człowieka. Już teraz się trzęsę, ale na razie dzieli nas bariera mojej macicy. Jak pojawi się na świecie, wszystko będzie zależeć już tylko ode mnie. Od nas. Czy małej nie za zimno, czy nie za ciepło, czy w oczku błyszczy, czy nie, czy najedzona, czysta, zadowolona... mały człowiek będzie całkowicie od nas zależny, a my musimy go przygotować na bycie dorosłym człowiekiem. Jak to kiedyś powiedziała moja najstarsza siostra: "Wiadomo, że będzie ciężko, że będą problemy, a i tak tego chcemy, i jeszcze się cieszymy." Akurat dotyczyło to małżeństwa, ale całkiem uniwersalnie jej to wyszło. Chcemy, chcemy, i jeszcze doczekać się nie możemy!
Dobranoc wszystkim i spokojnych snów! (Bez t-rexów i raptorów, które śniły mi się całą wczorajszą noc, i wracały do mnie po każdym wyjściu na siku; okropność...)

5 marca 2020, 17:35

Odnoszę wrażenie, że będę w ciąży już zawsze. Zawsze, zawsze, forever. Po wtorkowej wizycie u lekarza, na której zostałam poinformowana, że mogę zacząć rodzić w każdej chwili, nabrałam przekonania, że urodzę już, zaraz, tego samego dnia. A figa. Wieczorne skurcze są coraz silniejsze, coraz bardziej nieprzyjemne, ale mijają przed północą i nic z tego, prócz nerwowego czekania.
Dostałam skierowanie na morfologię i mocz, wyniki mam świetne. Mieszkanie posprzątane, ogródek posprzątany, naprawdę, mogłaby się ta córka nam już urodzić. Chętnie pochodzimy na spacer z wózeczkiem pełnym Zosi, zamiast dreptania z brzuszkiem, z zatrzymywaniem się co dwa kroki, bo skurcz, bo pachwiny bolą, bo biodro, bo zadyszka, a tak w ogóle to w tył zwrot, bo chce mi się siku. Pogoda do spacerów wymarzona, ptaki śpiewają, dzisiaj znalazłam pierwsze kwitnące na biało drzewko! Trochę to nienormalne, ale i tak miłe.
Tymczasem, skoro dzidzi się nie spieszy, idę naprodukować trochę wiosennych doniczek i pisanek.

9 marca 2020, 21:19

Drogie Panie bez alergii i nietolerancji pokarmowych, cieszcie się, że ich nie macie, i korzystajcie w pełni z wachlarza rozmaitego pożywienia, który przed Wami się roztacza! Mam celiakię, i czasem tak mnie zżera zazdrość, że płakać mi się chce. Moja siostra Ola ma to samo, tylko o parę lat dłużej, niż, ja. Moja celiakia została zdiagnozowana 4 lata temu. Niby już się przyzwyczaiłam, ale nadal momentami opadają mi ręce w niektórych sytuacjach, albo czuję się bezsilna. A będzie tego więcej, jak już urodzi się Zosia... niedawno Ola przechodziła wprowadzanie glutenu u swojego Piotrusia, a już niedługo nas to czeka.
Ale nie z tego dziś chciałam się żalić, a z problemów wynikających - o zgrozo! - przez koronawirusa! Diabli to nadali! Dziadostwo jedno i wszystko co najgorsze. Wstrzymano odwiedziny w szpitalach, zablokowano pokoje jedynki, mężu musi zniknąć z oddziału 2 godziny po porodzie. Dobrze chociaż, że na porób rodzinny jeszcze zezwalają. Przyznam Wam się szczerze, że cały mój pobyt w szpitalu po porodzie opierałam na tym, że P. będzie ze mną... i teraz, kiedy zostałam pozbawiona tej możliwości, czuję panikę. Wiem, wiem, że mnóstwo kobiet rodzi na wspólnych salach, ale mnie to przeraża. Tak, wiem też, że nie ja sama będę w takiej sytuacji, tylko wszystkie dziewczyny na oddziale. I na pewno damy radę, i będę miała czym, a raczej kim, zająć myśli, i to tylko dwa dni. Ale co poradzę - boję się strasznie. I do tego ta dieta. Plan był taki, że P. będzie mnie zaopatrywał na bieżąco. Zmieniamy plan na taki, w którym zabiorę jak najwięcej jedzenia ze sobą, i jeśli się da, to P. podrzuci mi coś w słoiku do odgrzania ;) poprzez pielęgniarkę. Dobrze, że to tylko dwa dni, i oby nie musiało być ich więcej!
Poziom stresu wzrósł mi do czerwonego przedziału. Muszę przestawić myślenie. I już wcale tak mi nie zależy na tym, żeby Zosia urodziła się już, teraz, w tej chwili. Najpierw musimy zrobić mi zapas jedzenia.
No i cóż więcej, bierzemy to na klatę, i tyle. Kasa za pokój jedynkę zaoszczędzona, hehe.
Z dobrych wiadomości, nasza mała znajoma Zuzia ma się dużo lepiej, zdrowieje. Z gorszych wiadomości, Oleńka, córka mojej siostry Ani, znów jest chora. I tak w kółko, jak nie urok, to wiadomo co. A mnie wróciły mdłości jak z początków ciąży, patrzeć na jedzenie nie mogę, chyba że na ryż z jabłkami i na serki truskawkowe. I maślankę. Oraz krówki ciągutki i flipsy kukurydziane. Trochę inny repertuar, niż 8 miesięcy temu. Wtedy były głównie jabłka i niedostępna w Trójmieście bezglutenowa pizza, taka warszawska, z restauracji. Teraz, jak o takiej myślę, to jest mi ona wyjątkowo obojętna, a wręcz niepożądana.
Teraz czas na ukojenie nerwów, bo mi Zosia szaleje, jeszcze z tego stresu się urodzi. Idę wziąć dłuuugi prysznic, a potem najem się z mężem flipsów i postaram się przetrwać spokojnie pół-bezsenną noc.

10 marca 2020, 10:01

Te ostatnie noce są koszmarne. Nawet koty się uspokoiły, chyba wyczuwają mój podły nocny nastrój. Dziś pół nocy przesiedziałam, bo tylko jak siedziałam, to mogłam swobodnie oddychać, a ok 4 nad ranem tak rozbolały mnie biodra, że chciało mi się wyć. I nic na to nie pomagało, bolały oba równo, takiego ataku bólu jeszcze nie miałam.
O 5:30 P. zaczęły dzwonić budziki do pracy. Jakoś tak wtedy ból zaczął ustępować, ale i tak nie zasnęłabym znowu, gdyby mi mąż nie wymasował pleców przed wyjściem. Jutro idę na kontrolę, to zapytam, skąd mogą brać się takie ataki.

Siedzę teraz jak takie zombie. Jest przepiękna pogoda, ciepło, słonecznie, normalnie już dawno temu dreptałabym na spacer, ale nie mam siły się ruszyć. Ciągle czuję echo tego bólu, nogi mam jak z kamienia.
P. pisze do mnie, że wprowadzili im już w pracy zakaz witania się uściskiem dłoni. Ciekawe, kiedy minie to całe wirusowe szaleństwo.

Nasza starsza kotka, Fruzia, kładzie mi się na kolanach, przytula głowę do brzucha i obejmuje go łapami. I nie przeszkadza jej, że co jakiś czas głowa jej podskakuje, bo Zosia się mocniej rusza. Dobre zwierzątko z tej kici. Wybaczam jej, że przed chwilą wylizywała miskę po mojej owsiance i miała ochotę spróbować kawy.
Zamówimy dziś kinkiet i naklejki na ścianę do Zosi pokoju. Kinkiet z sową i księżycem, a naklejki z królikami, przeurocze. Wybór naklejek mnie przytłoczył. Na szczęście jest mąż, który twardo opowiedział się za królikami.
Wczoraj P. obrobił deski na stół do przewijania, dziś będzie je bejcował, jutro zbijał. A w związku z tymi deskami miałam przykrą przygodę, niestety. Stałam sobie nieopodal P. na podwórku, podczas gdy on szlifował i pięknie pachniało drewnem, i nagle zostałam zaatakowana miłością niespełna rocznego ogara, którym opiekuje się moja ciocia. Skoczył mi ten kloc prosto na plecy, a gabaryty ma słuszne. Jak cielak. Po tym skoku mam ślady na plecach po jego łapach, oparł mi się o łopatki. Poleciałam do przodu i udało mi się na szczęście zachować równowagę, bo padłabym prosto na brzuch. P. był wściekły, nawrzeszczał na psa, ale on to wszystko bierze za zabawę. Wpatrywał się w P., merdając zawzięcie. Dopiero ciocia go odwołała.
Najadłam się strachu. Lubię tego głąba, lubię wszystkie psy, ale swoimi rozmiarami i nieokiełznaną chęcią zabawy mógłby zrobić krzywdę. Tak swoją drogą, wszyscy nasi domownicy wiedzą, że on skacze w ramach powitania, słucha tylko cioci, innych ma w nosie, i wiedzą też, że jestem w końcówce ciąży, więc do licha, można by było go lepiej przypilnować, bo nie będę siedzieć w domu tylko dlatego, że ogar akurat jest w odwiedzinach. Wygląda jednak na to, że to ja muszę się lepiej pilnować, i mojej córki.
Chyba wystarczy już tych porannych żalów, nudna się robię już sama przed sobą ;) biorę się w garść i za porządki.

Wiadomość wyedytowana przez autora 10 marca 2020, 13:30

11 marca 2020, 18:41

Po wizycie kontrolnej jestem podniesiona na duchu, mimo wszelkich bólów, nudności i niedogodności. Z Zosią wszytko dobrze, jest ułożona, jak trzeba, tylko nie chce jej się jeszcze wystartować, szyjkę mam na wylocie, nic, tylko rodzić! Ale Zosi dobrze u mamusi, nie spieszno do zmiany klimatu. Nie lubi KTG, wierciła się jak zwykle tak, że zacinał się ten guzik do naciskania, i skopała mnie konkretnie. Po KTG zostaje jej tak na cały dzień, uspokoiła się dopiero teraz, po obiedzie. Wreszcie. Na KTG leżała ze mną jeszcze jedna mama, a z nią siedziała córka, tak ok 8 lat na oko. Strasznie ją fascynował mój ruszający się na wszystkie strony brzuch, dziewczynka była tak zagapiona, że aż się trzęsłam się śmiechu. "Moja siostra się tak nie rusza!" - piszczała. Pocieszyłam ją, że za trzy tygodnie siostra też może będzie wyczyniać z mamy brzuchem takie rzeczy.
Według doktorka Zosia waży ok 3,5 kg. Patrząc na ten wielki brzuch, to by się zgadzało. Wody są w normie, na szczęście, a wszystkie bóle stawów muszę po prostu przecierpieć. Zmartwił się nudnościami, kazał jechać na SOR, gdyby powtarzały się wymioty. Nawet mi się dziś rozgadał ten mój milczący doktorek, może NFZ dopuszcza dłuższe rozmowy pod koniec ciąży...
Podsumowując, dawno nie byłam tak zadowolona z wizyty u ginekologa. Po powrocie do domu spałam jak kamień przez 4 godziny, z przerwami na siku, rzecz jasna, za zezwoleniem jaśnie państwa kotów. Potem zrobiłam górę racuchów drożdżowych, ku uciesze mego męża. Z kuchni mam widok na "Biedronkę", niestety, więc przy okazji sprawdziłam, jaki towar dziś najlepiej schodzi. Otóż dziś były to ręczniki papierowe i pomarańcze. P. mówi, że ręczniki, bo zabrakło już papieru toaletowego. Dostałam od niego masło orzechowe, czym wprawił mnie w euforię. Racuchy z masłem orzechowym były po prostu fantastyczne, i czuję się po nich zupełnie dobrze.
Odkryliśmy, że nasze koty nie lubią gryźć hiacyntów. Zatem z najwyższą przyjemnością zastawiliśmy parapety hiacyntami. Pachną nieziemsko i są prześliczne. Koty są zniesmaczone.
Wczoraj Piotrek powiesił nowe firanki u Zosi w pokoju. Zmieniliśmy gołą żarówkę na żyrandol, więc jest tam też dużo jaśniej. Wygląda coraz piękniej, ten pokoik, i cieszy mnie ogromnie. Mój poziom zadowolenia sięgałby zenitu, gdyby nie lęk, że wstrzymają w naszym szpitalu porody rodzinne. Zajęcia w szkole rodzenia są wstrzymane do odwołania, od dziś. Szkoda, naprawdę. Lubiłam bardzo te spotkania.

11 marca 2020, 19:36

Jeszcze tylko dodam, że czekamy z niecierpliwością końca sezonu chorobowego. Córeczka siostry ma szkarlatynę, Mama ma bliżej nieokreślonego wirusa gardła, razem z Tatą nie mogą nas odwiedzać, a siostra zapadła na bezgłos, bez dalszych powikłań, na szczęście, i oby tak zostało. Trafiły nam się ciekawe czasy, a niech je...

2 maja 2020, 17:04

Ciąża zakończona 17 marca 2020

Wiadomość wyedytowana przez autora 2 listopada 2020, 21:41

22 maja 2020, 10:55

No proszę, nie wiedziałam, że pamiętnik można kontynuować na fioletowej stronie! Wyrzuciło mnie z automatu na taką zarośniętą pajęczyną, bladą stronę KidzFriend, na której nic się nie dzieje. Wracam tu z radością.
Przestałam pisać pamiętnik, gdy trafiłam do szpitala. Nie lubię pisać na telefonie, nie miałam do tego weny, a gdy wróciłam do domu, jakoś nie miałam czasu i chęci. Musiałam się ustatkować jako mama, przyzwyczaić trochę do tego, że moje życie się zmieniło i już nigdy nie będzie takie samo, i dziś mogę pisać jako osoba mniej więcej stabilna emocjonalnie.
Jak już zrobię pranie i wyprowadzę Zosię na spacer, zrobię obiad, zjem go z mężem, albo bez męża, wyprowadzimy się na spacer razem, we trójkę, w międzyczasie zrobię z Zosią ćwiczenia na dysplazję, kręcz i szpotawą stópkę, nakarmię ją, rzecz jasna, i może uda mi się napisać więcej przed kąpielą... a jeśli nie, to zawsze jest jutro!
Zaznaczam z dumą i radością, że Zosia pozwala mi wykonywać wszystkie powyższe czynności bez specjalnych trudności z jej strony.

22 maja 2020, 17:25

Zosia urodziła się 17 marca, przy pomocy oksytocyny, siłami natury i tego lekarza, który położył mi się na brzuchu. 13 marca mąż zawiózł mnie na SOR, bo dostałam na dłoniach i stopach swędzącej wysypki. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że porody rodzinne są wstrzymane, męża nie wpuszczono do szpitala, pożegnaliśmy się za drzwiami. Przyjęto mnie nie przez wysypkę, bo badania wątrobowe wyszły na granicy normy, ale przez małowodzie.
Nie będę się nad szpitalem rozwodzić, bo zaczynam o nim zapominać i niech tak zostanie. Poród był wywoływany, bo jednak wyszła mi ta cholestaza. Zosia dwa dni w szpitalu spędziła na naświetlaniu, przez silną żółtaczkę. Nosiłam jej tam moje mleko, wyciśnięte z cycków z płaczem bezsilności, po 10-20 ml. Gdy nas wreszcie wypuszczono do domu, musiałam odchorować poszpitalną traumę i przyzwyczaić się do dziwnego życia w czasie epidemii.
Gdyby nie siniak na nodze Zosi, nawet nie dowiedzielibyśmy się, że ma dysplazję, bo wszyscy, łącznie z pielęgniarkami w szpitalu, odradzali nam robienie jakichkolwiek badań gdziekolwiek, jeśli nie ma zagrożenia życia. Ale że na biodrze Zosi od urodzenia był siniak, którego pochodzenia nikt nie znał, ja miałam dysplazję, moja mama i siostra, postanowiłam jednak zrobić Zosi USG. I całe szczęście, bo jedno biodro już miała podwichnięte, a drugie na granicy II i III stopnia. Moja mama znalazła genialną ortopedę, do której sama będę się umawiać z moimi szpotawymi stopami, jak już przejdzie zaraza. Zosia dostała ortezę Tubingera i nawet dobrze ją znosi. Ortopeda poleciła nam fizjoterapeutkę, u której byliśmy już dwa razy. Fizjoterapeutka zaś, pani Mirela, zaleciła nam wizytę u specjalisty, który zbada Zosi wędzidełko, bo według niej jest za krótkie i stąd mogła się brać niechęć Zosi do ssania piersi. To jeszcze przed nami.
Cztery razy dziennie po pół godziny ćwiczymy z Zosią metodą Vojta. Początki ćwiczeń z reguły wyglądają przemiło, bo Zosia wyzwolona z chomąta jest przeszczęśliwa. Fika nóżkami, nawet tak, jak powinna, ćwicząc mięśnie brzucha. Radośnie gada, śmieje się do nas pełną gębą. Później jest gorzej, ale pierwsze ćwiczenia jeszcze jakoś idą, czasem nawet ze śmiechem. Ostatnie 10 minut to już regularna histeria. Kończy się z podaniem smoczka i przytulanki - królika z doczepionym kocykiem. Po histerii nie ma śladu, a Zosia jest wykończona, ale już za chwilę jest w stanie się szeroko uśmiechnąć i pogadać.
Wczoraj Piotrek nauczył ją wyć. Werbalizował jej, jak wyją wilki, a mała załapała i z pełnym skupieniem powtarzała: "Auuu, auuu...". Spłakałam się ze śmiechu i wzruszenia. To było takie ładne, jak ten duży wilk (brodaty ostatnio) wył nad przewijakiem, a Zosia wpatrzona w jego usta układała dzióbek i powtarzała, a jej oczy, już i tak duże, robiły się jeszcze większe z przejęcia. I tak, jak załapała, poźniej w kąpieli, podczas masażu i do samego zaśnięcia robiła do nas "Auuu!".
Dziś rano obudziła mnie, bo wyła radośnie do króliczka z karuzeli nad łóżeczkiem. Wyła też do babci i dziadka, którzy byli zachwyceni. I takie wilczątko nam rośnie małe.
Obudziła się, akurat czas na ćwiczenia.

2 listopada 2020, 21:41

Zosia ma już 7 miesięcy. Jest niewyobrażalną niespodzianką. Jak w ciąży wyobrażałam sobie dziecko, to miałam jakąś niejasną wizję wiszącego na mnie, słodkiego bobasa, który będzie jadł, spał, bawił się i uśmiechał promiennie. Nigdy specjalnie nie przyglądałam się niemowlakom, nie przepadałam za nimi i nie garnęłam się do opieki nad dziećmi moich sióstr. Owszem, wszystkie dzieci Oli i Ani były za niemowlaka ładne, miłe i czyste i fajnie się je oglądało z pewnej odległości. Patrzałam, jak dziewczyny zmieniają pieluchy, jak nieustannie podnoszą upuszczane zabawki, zmagają się z napadami złego humoru u maluchów, z wysypkami, z wiecznie toczącą się z małych usteczek śliną, patrzałam i myślałam: "Boże, jakie to nudne".
A mimo to w pewnym momencie przyszło to "chcę mieć swoje". Mimo wszystko. Tak bardzo lubię życie, i w ogóle świat, że stwierdziłam, że trzeba pokazać, jak tu jest pięknie, komuś nowemu. To przemożne pragnienie mienia dziecka przyćmiło wszystkie inne i teraz, choć cudze dzieci wciąż nie budzą we mnie zbyt wielkiego entuzjazmu, to śmiało mogę powiedzieć, że to NASZE JEST CUDOWNE I NAJLEPSZE. P. ma tak samo. I zmieniam pieluchy, podnoszę zabawki i wycieram uślinioną buzię, i wcale nie uważam tego za nudne. W końcu rozumiem moje siostry i wszystkie inne mamy.
Mówili nam, że dziecko takich spokojnych rodziców na pewno też będzie spokojne. Mama M. zawsze mówi, że P. był takim spokojnym, kochanym bobasem. Mama H. mówi tak samo o mnie. I co? Mamy dziecko, na które nasza rodzina wybałusza oczy i sypią się stwierdzenia: "Energiczna ta wasza córeczka! To chyba po dziadkach? Ale z tej drugiej strony, bo my raczej tak nie szaleliśmy..."
Ta mała pchła minuty w miejscu nie usiedzi. Na rękach jej nudno. Najlepiej jest na podłodze, i to w tych miejscach, w których najbardziej nie chcemy, żeby była. Odrzuca wszystkie poduszki, ręczniki, którymi przykrywamy niebezpieczne kąty, walczy z barykadami tak długo, aż zwycięży, a jak nie daje sobie rady, to wisi na tej barykadzie i ryczy tak długo, aż się ją stamtąd zabierze w ciekawsze miejsce. Może mieć cały pokój w swoich ulubionych zabawkach, a i tak będzie sterczeć przy wielkiej poduszce z kanapy, która oddziela ją od korytarza, bo ona chce wyjść na korytarz, i już. Co nie znaczy, że nie lubi zabawek. Ma swoje ulubione pluszaki i grzechotki, na widok których aż się trzęsie. Kocha żółte, gumowe kaczki do kąpieli, pluszowego osiołka i kotka, piłeczki. Ciekawe, że ma zabawki, którymi bawi się tylko w łóżeczku, a które położone na podłodze robią się nieważne.
Zosia śpi całą noc, a śpi w dzień tylko na spacerach. Spanie w domu przecież szkodzi zdrowiu... w każdym razie ja straciłabym zdrowie psychiczne, gdybym musiała codziennie zmagać się z tym rykiem towarzyszącym próbie usypiania dziecka w ciągu dnia w łóżeczku. W wózku zasypia słodko i spokojnie i wybuch bomby nad głową jej nie obudzi.
Jeszcze niedawno była takim małym, bezradnym okruszkiem, a dzisiaj jest rezolutną panną, która nieustannie szuka nowych wrażeń i próbuje nami rządzić. Taka mała, a taka duża już. Zdecydowanie za szybko leci ten czas.

3 listopada 2020, 08:59

Błogie poranne chwile. Zosia robi pierwszą pobudkę punktualnie o 4:30, jak nakręcona. Po przewinięciu wkładam ją do łóżeczka z jakąś fajną zabawką i kimam do 5, o 5 mleczko, a potem jest loteria. Albo tarzamy się razem po naszym łóżku, aż zaśnie, albo bawi się i zasypia w swoim łóżeczku, jest też opcja, że będzie tak długo kwękać, aż pójdziemy do pokoiku bawić się na dywanie, i wtedy nie zasypia w ogóle do pierwszego spaceru. Nie mam pojęcia, od czego to zależy. Jak się palemka z rana ustawi, tak będzie. I tak mam szczęście, że z pewnymi wyjątkami śpi spokojnie całą noc, od 20 mniej więcej.
W ogóle ostatnio te noce są jakieś inne. Koty śpią, nie szaleją już tak jak jak jeszcze miesiąc temu. Dziecko śpi. I przy okazji ja też mogłabym się wyspać, a do cholery nie mogę. Obojętnie, czy śpię 4, 6 czy 7 godzin, budzę się niewyspana, ze sklejonymi oczami. Mogłabym przez kilka dni nie wychodzić z łóżka, tylko zapaść w coś w rodzaju snu zimowego. Nigdy tak nie miałam. Przed ciążą budziłam się o 5 sama z siebie i byłam wyspana i gotowa do działania. Gdzie te czasy...
W każdym razie z nieznanych sobie powodów jestem wiecznie niewyspana.
Z ostatniej wizyty u fizjoterapeutki Zosi dostaliśmy 2 nowe ćwiczenia, na mięśnie brzucha. Pani Mirella była z Zosi bardzo zadowolona. Powiedziała, że Zosia niczym nie odbiega w rozwoju fizycznym od innych dzieci, ale wciąż trzeba pracować nad biodrami, bo układają się w "żabkę", tak jak w ortezie, a nóżki powinny już się prostować. Ćwiczenia z Zosią robią się coraz trudniejsze, bo Zosia jest coraz silniejsza i wcale nie chce z nami współpracować. Dlatego dostaliśmy dwa do wyboru. Jak jedno nie będzie wychodzić, to mamy robić drugie. Przez kilka dni udawało mi się robić oba trzy razy dziennie, a potem Zosia znalazła sposób na wywinięcie mi się z pozycji do ćwiczeń i robi to tak skutecznie, że nie mam szansy z nią wygrać. Robię więc tylko jedno ćwiczenie, podczas którego Zosia musi leżeć na plecach. Matko, co za męka. Zosia robi z siebie wrzeszczącego w niebogłosy węgorza. Brzmi to tak, jakbym katowała swoje dziecko, a w rzeczywistości to jej absolutnie nie boli! Po prostu sprzeciwiam się jej woli, bo ona NIE CHCE leżeć na plecach, nie mając w ręce żadnej zabawki, a do tego unieruchomiona?! I ma nogi podnosić?! Mama chyba sobie kpi. Walka... tzn ćwiczenie, trwa ok 3 minut, ale po tych trzech minutach obie jesteśmy spocone i wypompowane jak po maratonie. I tak trzy razy dziennie. Tata już zaczepiał P. na klatce schodowej i dopytywał się zmartwiony, czy te ćwiczenia na pewno Zosi nie bolą.
I tak najbardziej podziwiam ciocię i wujka zza ściany. Są najbardziej narażeni na ataki dźwiękowe Zosi, a nigdy nawet słowem nie pisnęli na ten temat. Wręcz przeciwnie, są dla nas ogromnie mili, a ciocia gdy nas widzi, zawsze mówi o tym, że przez ścianę słychać, jak Zosia ślicznie się śmieje i gada. To dopiero klasa, prawda? Rozpływam się z wdzięczności.
ćwiczymy już prawie dwa tygodnie i mamy pierwszy efekt. Zosia przy pełzaniu wlokła za sobą prawą nóżkę, tą z gorszym biodrem, i jej nie zginała. A ostatnio zaczęła nią coś robić, wczoraj zaś już zginała ją prawie tak jak lewą, przez co nabrała znacznego rozpędu. Już prawie raczkuje. A teraz właśnie wspina się po szczebelkach łóżeczka i klęcząc, domaga się uwagi, więc muszę kończyć.

5 listopada 2020, 13:30

Zmiany, zmiany! Wczoraj pierwszy raz nie dałam Zosi "biznesowego" mleczka - tego o 23. Najwyższa była pora. Już od dobrego tygodnia Zosia codziennie budziła się ok 3 w nocy zasikana po pachy. Nosi na noc frejkę, lubi się podczas snu pokręcić, pampers się wtedy zsuwa i wszystkie siusie lecą na zewnątrz. A ile tego było! Wystarczyło na całą pieluszkę, piżamkę i pościel. I Kasia jak opętana biegała w nocy po domu, czyszcząc dziecko, zmieniając pościel, i starając się nie obudzić męża. Zastanowiła mnie ta ilość sików i pomyślałam, że może niepotrzebne jej już to najpóźniejsze mleko. Bałam się, że w nocy będzie płakać z głodu, ale nic podobnego się nie stało. Spała do 6. Sukces! Zosia wyspana, Kasia wyspana, cały dom się raduje. Nie ma nic lepszego nad wyspaną rodzinę.
Trochę nam się zachwiał rytm dnia, poprzesuwały się godziny jedzenia i spacerów. Rano Zosia bawiła się znakomicie aż do 9. Zwykle drzemka między pierwszym a drugim śniadaniem wychodzi bez problemu, a dziś Zosia postanowiła, że nie zaśnie za nic w świecie, choć oczy jej się kleiły i co chwila uderzała o coś śniętą głową. Wreszcie tak się rozpłakała, że klękajcie narody. Nie dawała się ani utulić, ani pogłaskać, na kołysanki ryczała jeszcze głośniej, a smoczkiem wzgardziła. Apogeum trwało na szczęście tylko 10 minut i padła wymęczona na brzuchu, z nosem w mojej szyi. Byłam już wkurzona tym bezsensownym rykiem, ale rozbroiła mnie na łopatki tym mokrym kinolem łaskoczącym pod uchem.

Kupiliśmy dziś krzesełko do karmienia. Tak, dopiero teraz. Póki dobrze się karmiło w bujaczku, a Zosia nie potrafiła dobrze siedzieć, nie było sensu kupować krzesełka. Ale, że w ciągu ostatnich kilku dni Zosia pokazała, że siedzieć jednak umie, a w bujaczku zaczęła okropnie marudzić, dzisiejszy deser zjadła już w krzesełku. Matko, co za wygoda. Mój kręgosłup dziękuje. Co prawda miałam nadzieję, że Zosia chwilę w tym krzesełku posiedzi, może pobawi się zabawkami, zajmie ją to chwilę... ale gdzie tam. Wrąbała jabłuszko z gruszką i dwa flipsy i obwieściła gromko, że już dłużej nie usiedzi. I poszłyśmy do pokoiku, na dywan. Jest tam mnóstwo zajmujących zabawek, w tym trzy najlepsze - odbijacz od drzwi i dwa kolana mamy, na które można się wspinać i po których można się czołgać. Cała reszta może się schować.
Przy okazji składania fotelika pokłóciłam się z P. Czasem mam na końcu języka palnięcie, że P. bywa niesamowicie podobny do swojego ojca. Robi się wtedy taki napuszony, cyniczny i wredny. To byłby cios poniżej pasa, więc łykam, co mam do powiedzenia, i wolę przez parę godzin milczeć, niż wybuchnąć. Chociaż kiedyś chyba nie wytrzymam. Teraz już jest miły, jak zwykle, ale ja mam chandrę i nie chce mi się rozmawiać. Zajmuję się Zosią, która akurat drzemie po mleku. Przez wizytę w "Tygrysku" znów posypał jej się plan dnia. Zamiast spać po południu półtorej godziny, jak to zazwyczaj jest, nie zasnęła ani w samochodzie, ani w sklepie, tylko na 15 minut po powrocie do domu. Nadrabia teraz, a teoretycznie za godzinę powinnam kłaść ją spać. Nie lubię, jak się tak dzień rozjeżdża. P. w niczym mi dziś nie pomaga... w ogóle to zajął się ostatnio wraz z moim Tatą produkcją domowych kiełbas i rozmaitych innych mięsnych wynalazków, i każdą wolną chwilę spędza z mięsem. Ogólnie to przydatne, bo kiełbaski są najlepsze, jakie jadłam w życiu, no i fajnie, że odciągnął Tatę od ponurych rozmyślań o tym, co się dzieje w kraju. Tata bardzo poweselał. Niewiele potrzeba facetom do szczęścia. Trochę mięsa i piwo. Potrafią godzinami stać przy wędzarce i rozprawiać o dwóch powyższych. Ma to swój klimat, nie przeczę, i ogólnie jest słodkie. Ale nie pamiętam, kiedy ostatnio P. karmił Zosię, albo spędzał z nią wieczór, albo kładł spać, czy chociażby przewijał ją z kupy. Wpadł po uszy w mięso. Toteż czuję się trochę osamotniona.

A Zosia siada sama, i robi to z wdziękiem i tak jakby od niechcenia. Tylko nie pozostaje długo w tej pozycji, bo i po co. Pełzając osiągnie więcej. Świetne jest to jej spojrzenie, jak biję jej brawo, bo usiadła. Coś w stylu: "No i o co tyle krzyku? Chodzić też potrafię, ale mi się nie chce." Do tego wspina się po szczebelkach łóżeczka i krzyczy w niebogłosy, żeby ktoś się nią zajął, uwielbia, jak tańczę z nią na rekach i śpiewam, i od jakiegoś czasu nie chce, żebym jej do snu czytała, tylko śpiewała. Jak czytam, to się krzywi i zaczyna pokrzykiwać, a jak zaczynam śpiewać kołysanki, to uśmiecha się i uspokaja. I tak musi odtańczyć w łóżku sambę, zanim zaśnie. To znaczy, że leży na brzuchu z wypiętą pupą i głową na poduszce bądź w kołderce, i wywija pupą na boki, gaworząc sobie cichutko. A ja muszę śpiewać, bo jak przestaję, to ona zaczyna piszczeć. Taniec zajmuje jej średnio od pięciu do piętnastu minut. Czasem łączy się z kręceniem się wokół własnej osi. Jak pokazywałam rodzinie nagranie tej osobliwości, piali ze śmiechu. A zasypia zawsze na brzuszku.

Wiadomość wyedytowana przez autora 5 listopada 2020, 18:54

21 kwietnia 2021, 21:06

Dawno mnie tu nie było. Zosia miesiąc temu skończyła roczek, ja jestem na początku 6 miesiąca ciąży, a czas sobie płynie wolno. W ciągu dnia robię szalenie ambitne plany na wieczór, że ło matko, czego to ja nie zrobię, jak Zosia zaśnie. I spędzam wieczór, oglądając anime albo usypiając przy książce. Dlaczego więc by tu nie zajrzeć od czasu do czasu.
Mam fajną rodzinę. Zosia przerasta moje oczekiwania w każdym zakresie. Nigdy specjalnie nie przepadałam za dziećmi i jakoś nie interesowałam się szczególnie ich rozwojem, więc teraz obserwacja rozwoju tego małego człowieka, za którym przepadam i którego ubóstwiam, jest dla mnie fascynująca. A tu zaraz pojawi się drugi mały człowiek dla porównania. Mały Grześ. Synek! Jeszcze większa niewiadoma, niż córeczka. O małych chłopcach mam jeszcze mniejsze pojęcie, niż miałam o dziewczynkach przed urodzeniem Zosi. Ale to nic. Nie mogę się go doczekać, kocham to maleństwo jak głupia. A zarazem cieszę się, że czas jednak płynie tak spokojnie, bo nie mogę nacieszyć się Zosią, jest tak urocza, słodka i wspaniała. Z kolejnej strony, pęka mi kręgosłup od noszenia tej uroczej panny, choć wcale nie nosze jej znowu tak wiele, ale wystarczy. No i brzuch ciąży i wszystkie stawu wysiadają, jak zgięta wpół, trzymając Zosię za rączki, chodzę z nią po domu, bo dreptanie w każdą stronę przy pomocy mamy/taty/babci/dziadka to ostatnio córki ulubione zajęcie. Najczęściej pada na mnie, taka kolej rzeczy.
Ogólnie to jednak mamy mają najwięcej pracy przy dziecku. Taka moja odkrywcza myśl na dziś.

11 maja 2021, 14:48

Jaki piękny, zielony, rozbuchany świat w żółte kropki mleczy! Nacieszyć się nie mogę :)

Zostało mi 99 dni do porodu. Zastraszająco mało. To tylko 3 miesiące! Mój brzuch z dnia na dzień jest większy, problem z goleniem nóg i itp robi się poważny, Grześ rośnie i przygotowuje się do wyjścia na świat, a ja co? W ogóle nie czuję się przygotowana. Moja mama jest bardziej na bieżąco, segreguje i zamawia ciuszki dla wnuczka, zorganizowana jak zawsze. Moje przygotowania na Grzesia skończyły się na przygotowaniu listy z wyprawką szpitalną dla nas, jakiś miesiąc temu, no i tyle. W szafie mam pełno rzeczy jeszcze z zeszłego roku, jakieś podkłady, wkładki laktacyjne i nie wiem co jeszcze, mam w wolnej chwili to przejrzeć i domówić, czego brakuje.
Spokojnie. Jeszcze 3 miesiące, nie tylko. I tego się Kasia trzymaj.
Ale tak całkiem czasu nie tracę. Czytam sobie po kilka stron dziennie mądrej książki o rozwoju emocjonalnym dzieci i sposobach radzenia sobie z ich stresem. Czytałabym więcej, ale lubię rozumieć coś z tego, co czytam, a na to jestem czasami za bardzo zmęczona. Tych kilka stron dziennie wystarczy jednak, żeby dowiedzieć się czegoś i żebym rumieniła się ze wstydu na niektóre moje zachowania względem Zosi. Jestem też na bieżąco z Mamą Fizjoterapeutą, i jestem też z nią wstecznie, czyli oglądam i czytam, jak prawidłowo dbać o rozwój noworodka i maluszka. Nie jest zatem tak źle.
No i Zosia wypełnia cały, cały mój czas. Pogodziłam się już całkiem ze świadomością, że "ja" sprzed pierwszej ciąży zostałam nieodwołalnie pogrzebana. Kiedyś może jakąś część odgrzebię, ale póki co - Zosia. I Grześ.
Próbuję nauczyć Zosię, że można spać dłużej niż godzinę czasu w ciągu dnia. Polega to na tym, żeby dopaść ją odpowiednio krótko po obudzeniu się z drzemki i zdrzemnąć ją spowrotem, nie wyciągając z łóżeczka, głaszcząc i śpiewając. Nawet często się to udaje, nieraz bez obudzenia się w trakcie śpi po półtorej czy 2 godziny, a czasem, jak dziś, godzina i koniec. I minka mówiąca: "Fajnie mamo, że śpiewasz i głaszczesz, ale może tak jakieś inne propozycje?..." Im dłuższa jest ta jej dzienna drzemka, tym lepsza noc. Z reguły.

11 maja 2021, 21:56

Doigrałam się, głupek jeden.
Wczoraj dopadł mnie napływ energii. Nie lubię upałów, ale jakoś na mnie to słońce podziałało ożywczo, w połączeniu z tym, że Zosia pięknie ostatnio spała całe noce. W dodatku bardzo się wczoraj cieszyła, że może na spacerze machać z wózka gołymi girami i że jest tak lekko ubrana. Chyba lubi słońce, ta nasza córa. Udzieliła mi się ta jej radość i zrobiłam jej długi, poranny spacer. Zosia była cała w skowronkach. Spała wdzięcznie w środku dnia przez dwie godziny, które zamiast wykorzystać na odpoczynek z nogami w górze, spędziłam, porządkując. Nic wielkiego, ale cały czas na nogach. A po południu znów byłyśmy na spacerze, długim. I czułam się naprawdę dobrze, dopóki po ułożeniu Zosi do snu nie położyłam się do łóżka.
Jak mnie wszystko zaczęło boleć, łagodnie mówiąc, to wie tylko przeciążona kobieta ciężarna. Wszystko. Kręgosłup, krzyże, biodra, lędźwie, uda, łydki, stopy. Festiwal bólu. Biedny P. po powrocie z pracy oglądał sobie film, masując jęczącą żonę. A skurcze łydek łapały mnie całą noc.
No to dziś byłam mądrzejsza. Już wiem, że mi upały nie służą, a poza tym P. pilnował mnie od rana. Na spacerze byliśmy razem, potem zostałam usadzona na ławeczce w celu odsapnięcia i zjedliśmy lody w ogródku, pod czujnym okiem męża nawet palcem nie kiwnęłam więcej razy, niż było to konieczne. I tak udało mi się dotrwać do końca dnia... prawie. Piotrek był w pracy na popołudnie, ale trzymałam się planu i starałam się odpoczywać ile się dało przy naszej małej poszukiwaczce przygód. Spacerek późnym popołudniem stonowany, niedługi, powolny. Na koniec zaszłyśmy z Zosią do ogródka, popatrzeć na kwiatki. No i jakoś tak stwierdziłam, że trzeba podlać, bo bratki więdną. Piotrek kupił mi taką małą konewkę, 4l, i mam pozwolenie podlewać tylko nią, ale nie chciało mi się iść po nią do domu. Na dworzu mam taką 8l. Napełniałam z beczki z deszczówką tylko do połowy konewki, ale jak się rozpędziłam, to podlałam cały ogródek, nie tylko bratki. Zeszła na to prawie cała beczka. Ale za to mogłam sobie popatrzeć, jak na płatkach kwiatków lśnią kropelki wody. Śliczności. W dodatku wschodzą mi frezje, a spisałam je na straty po ostatnich dzikich wyczynach pogody. Tu i tam mi strzykało w plecach, ostrzegawczo zakuł bok i Zosia zaczęła się już nudzić, więc poszłyśmy do domu.
No i mam - lekkie plamienie. Naprawdę małe, jak ten sygnał ostrzegawczy, mówiący, żebym sobie dała spokój. Doktor może sobie mówić w nieskończoność, żeby się oszczędzać. Piotrek może robić wykłady. Mama może panikować, a ja durna i tak swoje zrobię. A towarzyszą mi te plamienia od początku ciąży. Mały polip na szyjce macicy i nisko położone łożysko. Doktor na każdej wizycie zwraca mi uwagę na to, że mam ograniczać stresy i wysiłek. Za tydzień mam wizytę kontrolną, znów się nasłucham. I słusznie. Sama sobie dałabym po uszach, a P. suszyłby mi głowę bez końca, gdybym mu powiedziała.
A zatem jutro będę uważać jeszcze bardziej, a jedyny ciężar, jaki podniosę, to Zosia. Na szczęście ona jest przyzwyczajona do tego, że rzadko biorę ja na ręce i nie noszę długo. Zupełnie o to nie zabiega.
Uważajcie na siebie, dziewczyny, i nie podlewajcie ogródków, będąc w ciąży!

12 maja 2021, 21:50

Już wiem, że lato będzie straszne. Dziś dwa krótkie spacery, w tym jeden już przed 8, żeby było jeszcze w miarę rześko, a łydki rwą mnie jak nienormalne. Ciąży mi też mój wielki biuścik i wielki brzuszek, choć akurat ten niech sobie wielki będzie, ważne, żeby Grześ miał się dobrze.
Zosia znosi upały z wdziękiem i energią. Humor jej dopisuje. Spędziłyśmy dziś większość dnia w domu, jest tu dużo chłodniej, niż na zewnątrz. Ogromną frajdę sprawia Zosi ćwiczenie chodzenia i jest coraz sprawniejsza. Coraz dłużej i pewniej stoi samodzielnie, robi przysiady, wstaje, przy meblach i za rączkę chodzi śmiało, i nie potrzebuje już opadać na ziemię, żeby przejść krótki dystans - np. od stołu do kuchenki czy od łóżka do swojego stolika, kilka kroków idzie samodzielnie i coraz bardziej świadomie i pewnie. Cieszy się każdym wybuchem entuzjazmu z mojej strony i aż zanosi się od radosnego śmiechu. Mówienie dalej pozostaje w sferze moich marzeń, ale coś jakby stara się więcej z siebie dawać. Chyba, że sobie to wmawiam. Na pewno rozumie o wiele więcej, niż podejrzewam, ale tylko "am" jest mówione w określonym celu i oznacza coś konkretnego. Niby pogodziłam się z tym, że usłyszę "mama" później, niż to z reguły bywa, ale gdzieś tam w głębi serca jest mi przykro, że tak długo to trwa. No nic, uzbrajam się w cierpliwość i ćwiczymy, zgodnie z zaleceniami naszej neurologopedy.
Zosia w ogóle jest oszczędna w okazywaniu swoich umiejętności. Jeśli chodzi o powtarzanie gestów, to tylko "brawo", i to bardzo oszczędnie. Kiedy biję jej za coś brawo i przestanę, to Zosia ze zmarszczonymi brwiami klaszcze pojedynczo, żeby mi pokazać, że mam klaskać dalej. To samo przy piosenkach. Pojedynczy klask, gdy kończę śpiewać i gestykulować, żebym kontynuowała. Pokazuje wszystko, co ją interesuje, albo czym chce się pochwalić, np. piłeczką, którą trzyma, kamykiem, zabawką, czymkolwiek. Wskazuje na zegar, patrząc na mnie wielkimi oczami, a gdy mówię , co to jest i jakie dźwięki wydaje, Zosia się cieszy. Ale nic nie powtarza. Nie robi też "papa". Co się codziennie nagadam, nagestykuluję, naśpiewam i w ogóle napracuję, to moje. Jednak jakoś się nie martwię wcale. Te czarne oczęta patrzą na mnie z taką uwagą, tak bystro i mądrze, że jestem pewna, że gdzieś to wszystko, co robię, zostaje. I w końcu przyniesie efekty.
No na przykład idziemy po parku i nie mówię "Zosiu, patrz, ptaszek", tylko: "Patrz, Zosiu, jaki piękny kos/kwiczoł/kaczor/mewa/grzywacz/wróbelek/etc..." i ona się rozgląda, i widzi tego ptaka, i śledzi go wzrokiem. Nie są to dla niej pojęcia abstrakcyjne i jestem z tego dumna.
Zosia po prostu gromadzi informacje. W tej jej wrażliwej, czułej głowie codziennie tyle się dzieje, że musi to sobie powolutku układać. Toteż uzbrajam się w cierpliwość, i czekam, i mówię, i głaszczę, i tulę.
Zosia jest coraz bardziej przylepna. Podchodzi do mnie i przytula się, albo dotyka czołem mojej głowy, albo głaszcze mnie po włosach, czy kładzie mi się na kolanach. Rozczula mnie, jak przytula się do brzuszka, robi "aja", tak delikatnie, jakby był z porcelany, albo właśnie przytyka czoło do brzucha. Co nie przeszkadza jej chwilę później w próbie wspięcia się na mnie po tymże brzuchu albo kopniaku przy zabawach na kanapie. Kopniak był przypadkowy i na szczęście niezbyt mocny. Muszę uważać na to moje energiczne Zosiątko.
Miło jest tak sobie siedzieć i myśleć o niej, jak już sobie słodko śpi, a ja mam za sobą niezbyt przyjemną telefoniczną rozmowę. Dałam ciała, dupy i czego tam jeszcze. Czułam się podle po tej rozmowie, czarna owca wśród sióstr, która znów czegoś nie dopilnowała i nie ogarnęła. Ale już mi przeszło. Przez rozmyślania o Zosi. Jestem w ciąży, do diaska, mam prawo mieć mózg dziurawy jak sito i przeciążony, szczególnie, że codziennie zmagam się z wychowywaniem rocznej córeczki i muszę uważać na to, żeby maluszek w moim brzuchu czuł się komfortowo!
Wszelkie ważne sprawy inne powinno się omawiać z P, a nie ze mną, i już.
W ogóle to siedzę i czekam, i czekam na niego, a on przecież dziś na piwku z kolegami. Uświadomiłam sobie, że między ciążami byłam na piwku z koleżankami raz. I jakoś mi tego nie brakuje zupełnie. Nie mam na to czasu, ani głowy, ani chęci. Odpoczywać wolę w domu.

Wiadomość wyedytowana przez autora 18 lipca 2021, 14:39

18 maja 2021, 20:20

Jesteśmy po kontroli. U Grzesia wszystko w porządku, ale mam bardziej się pilnować i dbać o siebie. Lekarz postraszył mnie przedwczesnym porodem, który mogą wywołać skurcze w dole brzucha, męczące mnie od paru dni. Postraszył też zakrzepicą. Mam żylaki na lewej nodze, które ostatnio urosły i spuchły. Skurcze mam też w nogach, w nocy są nie do wytrzymania. Mam brać magnez, Cyclo 3 Fort na żylaki i Scopolan rozkurczowo. Nie mam lekceważyć bólu brzucha, jeśli chcę, żeby Grześ posiedział w nim tak długo, jak trzeba. Zapytałam lekarza, czy nie ma żadnych przeciwwskazań, jeśli chodzi o szczepienie na covida, i ucieszyłam się, bo nie ma, a na 27.05. mamy z P. termin szczepienia. No i moja wisienka na torcie - wód płodowych 52! Zrobiłam oczy jak spodki, ale lekarz mówi, że to bardzo dobrze, i że nie ma się czym martwić. Przeraziłam się nie na żarty, bo lekarka na prenatalnych straszyła wielowodziem i zalecała częste kontrole wód. Doktor O. mówi, że wszystko ma pod kontrolą, i że od 35 tygodnia robi się kontrolę wód z 4 miejsc, a na razie tylko z jednego, najszerszego, i że taki wynik nie jest powodem do zmartwienia. Zabronił mi czytać o wielowodziu, uspokoił, że wszystkie wyniki i parametry dziecka są w normie, i kazał mi dużo odpoczywać, dbać o nogi, nie przemęczać się i leżeć ile się da z lekko uniesionymi nogami.
Jeśli chodzi o te wody, to sytuacja jest odwrotna, niż było u Zosi. U Zosi dolna granica, u Grzesia ponad normę. Ale ufam doktorkowi. Nie będę szukać porady u kogoś innego ani czytać o wielowodziu. Postaram się do końca wytrwać w spokoju.
Po powrocie do domu pogadałam z P. Poprosiłam go, żeby odłożył stolarkę i wszystkie swoje dodatkowe pasje na bok, póki Grześ się nie urodzi, i więcej pomagał mi przy Zosi. Przecież nie chcemy, do diaska, żeby Grześ się urodził za wcześnie. Było mi głupio i źle go o to prosić, bo wiem, jak uwielbia po pracy śćibolić sobie w drewnie, robić różne domowe przetwory i majsterkować. Ale też przez to właściwie tylko ja zajmowałam się Zosią, a on okazyjnie, i w zasadzie o jakimkolwiek odpoczynku w ciągu dnia z mojej strony nie było mowy. Nie czułam też potrzeby, żeby jakoś specjalnie odpoczywać. A teraz nie może być tak dalej.
P. zgodził się ze mną bez wahania. Uwielbiam jego pasje, kocham to, co tworzy, robi piękne rzeczy w swojej pracowni, no i też jego domowe szynki, kiełbasy, przetwory, za co się nie zabierze, robi to tak dobre, że wcześniej do głowy by mi nie przyszło, żeby go prosić o odłożenie tego na dalszy plan. Zresztą mięso będzie dalej robić, bo nie kupujemy już kiełbas ani szynek ze sklepu, jemy tylko te jego, i nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Po prostu P, tak jak ja, musi potraktować Zosię jako najważniejszą obecnie pasję, która pochłania ponad wszystko i przy której reszta świata schodzi na dalszy plan.
Zaczynamy od dziś. Ja oswajam się z odpoczywaniem, a P. bawił się z Zosią całe popołudnie, wykąpał ją i właśnie kładzie spać. Ma utrudnione zadanie, bo Zoś jest przeziębiony. Gluty do pasa, humor paskudny, marudna i osowiała. Cały dzień tylko klei się do któregoś z nas i płacze na zmianę. Jaśniejsze momenty spędzała na zabawie. Biedactwo małe. Temperatura 37.1. Oby nie wzrosła. Robiliśmy inhalacje, do noska Nasivin na odetkanie, i na razie to tyle. Najgorzej jest z usypianiem. Od jakiegoś czasu robię to tylko ja i opanowałam Zosię na tyle, że zwykle zasypia mi w łóżeczku w maks 10 minut, bez żadnego marudzenia. Z wyjątkami, oczywiście. A biedny P. kompletnie zapomniał, jak to się robi. Słyszę, jak Zosia płacze, i walczę ze sobą, żeby nie pognać tam na ratunek. Ale NIE. Będę twarda. Muszą się od nowa do siebie przyzwyczaić, jeśli chodzi o usypianie, i nie mogę im w tym przeszkadzać. P. sam powiedział, że mam się im nie wtrącać. No to nie będę. Ale bardzo bym chciała...
Żal mi tego mojego męża. Ma dziś urodziny, a Zosiek taki marudny cały dzień, i jeszcze teraz daje tak popalić przy usypianiu. Zrobiłam mu tort czekoladowy - udał się przecudnie! I jego ulubioną sałatkę z gyrosem. Jak mu się wreszcie uda Zosię uśpić, to zrobimy sobie miły wieczorek z jedzeniem i serialem.

A jednak tam poszłam. No nie wytrzymałam. Biedny, biedny P. 15 minut próbował jej śpiewać, robił dokładnie to co ja, i nic. Jak przyszłam, Zosia tylko na mnie spojrzała, padła na poduszkę i zasnęła, zanim skończyłam śpiewać pierwszą zwrotkę piosenki. Jedno biedactwo moje straciło wiarę w swoją umiejętność śpiewu, a drugie darłoby się, aż by padło ze zmęczenia. Jak wyszłam z pokoju Zosi, oboje z P. nie mogliśmy ze śmiechu.
Dla mnie nie ma problemu, mogę usypiać ją co wieczór, lubię to bardzo! Ale przyjdzie taki czas, że Piotrek zostanie z nią na parę dni sam, i przydałoby się jednak, żeby Zosia nie zasypiała wtedy umęczona płaczem. No i usypianie dziecka to umiejętność przydatna dla obojga rodziców. Mamy trzy miesiące, żeby to ogarnąć. Damy radę.
A Grześ waży już 930g. Za dwa kg będę zadowolona z wyniku ;) No i lekarz kazał mi więcej jeść, bo za mało przybieram na wadze. Nie ma sprawy. P. obiecał, że mnie utuczy.
Idę świętować z mężem jego urodziny :)

29 maja 2021, 13:46

Naprawdę w półtora roku da się zapomnieć, jak uciążliwe potrafią być ciążowe dolegliwości. Spinanie się brzucha podczas spaceru. Ból lędźwi. Ból mięśni brzucha w nocy. Permanentne zmęczenie. Ufff...jeszcze niecałe trzy miesiące i przynajmniej będę się mogła swobodnie ogolić.
Grześ robi się coraz bardziej żwawy, co mnie cieszy niezmiernie, ale swojej siostrze nie dorównuje.
W tym etapie ciąży z Zosią miałam wrażenie, że Zosi mam pełen brzuch, jakbym tam trzymała ruchliwą ośmiornicę. Grześ preferuje rozciąganie i ugniatanie. Ciekawe, czy będzie miał mniejszy temperament.
Za radą lekarza, dużo odpoczywam. P. coraz lepiej odnajduje się w roli "pana domu", coraz rzadziej pokazuję palcem, co trzeba jeszcze robić ;) przeszły mi te uporczywe bóle podbrzusza, skurcze w nogach też na szczęście ustały. Suplementuję się więc nadal zgodnie z zaleceniami.
Zosia męczy się z katarem, już drugi tydzień. Dostała krople na receptę. Mam je dawać przez tydzień. Żal mi naszej dziewczyny. Niby humor ma dobry, ale te cieknące smarki ją denerwują. Robi awanturę przy każdym wytarciu noska. Biedna jest. Ale nauczyła się robić "papa" i pokazywać, jaka jest duża. Zaczęła też bawić się wydawaniem dźwięku "ćśśśśś". Ćwiczenie chodzenia wciąż sprawia jej ogromną frajdę, czy to w domu, czy na dworze. Codziennie wieczorem czytamy "Pucia". Jak tylko Zosia słyszy: "Chodź, Zosiu, poczytamy Pucia", cieszy się i pędzi do pokoju, do półki z Puciem. Chłonie go całą sobą. Uwielbia tą serię.
Od jakiegoś czasu nie mamy samochodu, a nowy będziemy mieć dopiero za ok. 3 tygodnie. Strasznie brakuje mi wyjazdu za miasto, spaceru po okolicy wolnej od dźwięku samochodów. Lasu mi brakuje. Zosi też przydałaby się odmiana do spacerowania, nie tylko do parku i spowrotem. Czasem wolę nawet nie wychodzić za bramę, tylko spacerować z nią w kółko po podwórku, zrywając dmuchawce i pokazując kwiatki, listki i gałązki.
P. miał przyjemność zaszczepić się na covida. Miałam termin na ten sam dzień, co on, ale przez katar musieliśmy przesunąć moje szczepienie na czerwiec. Tak jak i szczepienie Zosi, to, które miała mieć w 13 miesiącu, a które przez drobne infekcje przesuwa się coraz dalej w czasie. Chciałabym już mieć te nasze szczepienia za sobą.
1 2