ADAŚ jest zdrowy. Waży 130g. Byłam u nowego lekarza, który pracuje w szpitalu w którym chce rodzić. Jestem bardzo zadowolona. Rzeczowy, konkretny i miły, chociaż nie jakoś na siłę. Cudownie moja kruszynka leżała sobie na boczku. Nóżki miał podciągnięte i tylko raz pomachał. Leniwy po mamie
2 października - lekarz prywatny
4 października - USG II trymestru u specjalisty
Całe tygodnie nic nie pisałam.
Byłam w międzyczasie na wizycie na fundusz, u lekarza prywatnego i na specjalistycznym badaniu połówkowym.
Adaś waży aktualnie 350g. Nikt absolutnie nie ma wątpliwości, że jest chłopcem. Jeden z doktorów znalazł niepokojącą plamkę na serduszku i pójdziemy na wszelki wypadek na kontrolę. Wszystko poza tym jest idealne. Idealne. Mój mały cud.
Kiedy zobaczyłam jego twarz w 4d absolutnie się rozpłynęłam. Zalała mnie taka fala miłości jaką z Michasią miała dopiero jakiś czas po porodzie. Widocznie mój organizm jest już w trybie matka i nie musi uczyć się tak obezwładniającego uczucia. Ma cudowną buzię. Identyczną jak siostra. Jestem nieskończenie szczęślliwa, że będę mieć syna.
Wczoraj byliśmy na spotkaniu z doulą. Cudowna kobieta. Spróbujemy razem urodzić to maleństwo.
Adam, syn mój wspaniały, dzisiaj pierwszy raz dał się poczuć ojcu.
Chciałam tylko zbadać jego tętno, ale tak się rozszalał, że i dłoń ojca oberwała.
Wzruszyłam się. No.
Jejku! Jak czas leci jak cały dom jest atakowany przez różne paskudne choroby.
Adam jest zdrowy, chociaż przez chwilę istniało podejrzenie, że coś z serduszkiem nie tak, ale wszystko w najlepszym porządku. Wyniki mam idealne. Adaś wszystko idealnie. Ostatnio na badaniu u prywatnego specjalisty ważył 720g. Teraz już pewnie dobija powoli do 1kg. Dowiemy się 4 grudnia. 5 grudnia idziemy na ostatnie już badanie prenatalne do Dolnośląskiego Centrum Ginekologii. Do porodu pozostało około 90 dni.
I jednak chyba zdecyduje się na cesarskie cięcie. Poród naturalny to coś co mnie absolutnie paraliżuje, nie mam szans, przy moim poziomie strachu fizjologicznego na poprawne poprowadzenie porodu, myślę, że wszystkie hormony mi się zablokują. Na samą myśl o porodzie szyjka mi się wydłuża do 2m.
Pierwszy etap prania już zrobiłam. Z racji, ze mnóstwo pięknych ubrań dostałam to wyprałam je w zwykłym proszku i odplamiaczu. W styczniu wypiorę i wyprasuję wszystkie ubranka, już w specjalnym płynie dla dzieci. No i mamy kokon!
Lekarz na NFZ już drugi raz upiera się, że Adaś jest dziewczynką. Maciek nie ma wiary, a ja już zgłupiałam. Pozostało czekać na dwie prywatne wizyty u dwóch różnych specjalistów. Oni ogłoszą werdykt. Ważył w piątek około 1100g.
5 grudnia - specjalista prenatalny
9 grudnia - lekarz NFZ
Wczoraj byliśmy na prywatnym badaniu. Doktor nie miał wątpliwości, że jest chłopcem. Podobno kruszynka 1349g.
Odwazyłam się zapytać o to CC. Będzie w okolicach 11 lutego.
Byliśmy na ostatnim już badaniu prenatalnym u specjalisty. Adaś jest małym chłopcem, na 40 centylu. Bałam się swojej reakcji na to jak okaże się, że to jednak chłopak ale sama siebie zaskoczyłam. Po prostu poczułam ulgę, że już na pewno wiadomo, bo ta niepewność była upierdliwa. Będę miała synka. Nie wiem jak to będzie, umiem być tylko mamą dziewczynki, ale kocham tego chłopczyka ponad wszystko na świecie. Damy radę.
Mały waży 1600g. Ma dość dużą głowę (ale w normie), reszta ciałka raczej drobniutka. Doktor dłuuugo badał serduszko, bo uparciuch zasłaniał ręką, aż doktor musiał go szturchać. Ale serce i wszystkie przepływy absolutnie bez zarzutów. Zresztą śmiałam się, ze lubie chodzić do doktora, bo wszystko bada i tylko "to w porządku", "to też w porządku", "i to dobrze". No mogłabym leżeć tam godzinami i słuchać o tym jak zdrowego chłopca w sobie noszę. Choć w tym gabinecie czuję też złe emocje, nie wszyscy mieli takie szczęście jak ja w słuchaniu "wyroków" na temat swojego dziecka.
To było nasze ostatnie "poważne" USG u specjalisty prenatalnego. Teraz zostaje lekarz na NFZ (nie mam pojęcia po co do niego chodzę) i lekarz prowadzący ciążę prywatnie z którym będę rodzić. Mamy trzy filmiki jak wiercipięta się kręci i nie mogę przestać ich oglądać. Widziałam stópki i paluszki i bardzo chciałabym móc już je całować.
Maluch się wierci. Naprawdę bolesnie. I ma czkawkę. Jak siostra
Dzisiaj miał swoją imprezę, były dziewczyny, było baby shower. Udało mi się domówić kilka rzeczy dla małego. Cośtam jeszcze brakuje, ale nie wiele. Ubrania wyprane i wyprasowane. Fotelik idzie. Kocyki i śpiworek też. Będziemy gotowi
Nie możemy się doczekać
Trochę się wydarzyło. Niekoniecznie dobrego.
W zeszły wtorek miałam wizytę u prywatnego lekarza. Okazało się, że mały waży trochę za mało i brzuszek ma mniejszy niż powinien być i generalne kruszynka. W dodatku miałam liczna bakterie w moczu. Mocno to zaniepokoiło lekarza, który wypisał mi skierowanie do szpitala (w którym pracuje). Istniało ryzyko, że jesli coś będzie nie tak to będą w piątek robić CC (a to był 34 tydzień). Nie zostało nic innego jak tylko spakować się, wejść w tryb wyparcia i następnego dnia stawić się do szpitala.
Poszłam do szpitala, na Izbę Przyjęć, M z małą ostawili mnie na piętro i szybko uciekali bo zarazki. Na IP oczywiście nie miła położna, ale potem się rozrkęciła i nie było tak źle. Zaprowadzili mnie do sali gdzie już leżała jakaś dziewczyna. Na obchodzie na który się jeszcze załapałam zlecono mi badanie KTG 3x dziennie, krew i mocz. Dziewczyna z sali non stop gadała. Non stop. A ja miałam w planach skończyć serial i dziergać kocyk.
Robili mi wkólko KTG. Przynosili smaczne obiady i parszywe śniadania i kolacje. Położne bardzo różnie. Najmilsze były dziewczyny, jeszcze studentki położnictwa. No i oczywiście położne dla których wybrałam ten szpital. Cud malina. Następnego dnia przeniesiono mnie na inną salę (nie wiem dlaczego tak) z której miałam dalej do toalety Dla odmiany trafiła mi się dziewczyna, która nie mówiła absolutnie nic tylko konspiracyjne szeptała z mężem. Potem kolejna osoba do nas trafiła, bardzo przyjemna dziewczyna, która przyszła z cholestazą a wyjdzie już z maluszkiem bo miała CC.
Miałam wyjść w piątek, ale na porannym obchodzie dowiedziałam się, że zostaje do końca weekendu, bo trzeba czekac na wyniki posiewu moczu i to KTG wychodzi takie sobie. Załamałam się. Trochę łez popłynęło. Bardzo tęskniłam za Misią. No i bałam się o Adasia.
Znowu zmieniono mi salę, bo antybiotyki na infekcje gardła i nosa, sprawiły tylko, że nasilła mi się choroba i myślałam, że flaki sobie wykaszlę. Dostałam "izolatkę" czyli pokój dwuosobowy z dopiską, żeby nikogo do mnie nie dokładać. Tam już tylko Netflix i szydełko.
W poniedziałek rano na obchodzie nic nadal nie było wiadomo, bo nadal nie było wyników ani krwi ani moczu, ale KTG wychodziło ładnie. Po 10:00 zapadła decyzja, że wychodzę!!
Jutro wejdziemy w 37 tydzień. Jesteśmy coraz bliżej bezpieczej granicy. Ciekawe jak wygląda waga małego. Pojutrze idziemy do lekarza, ale tego na NFZ, więc zero zaufania w cokolwiek powie. Mój prywatny ma teraz urlop i umówił mnie dopiero na 29 lutego, więc wtedy już bedzie 38 tydzień (37+2).
Ciekawe jak potoczą się nasze losy...
Adaś się okropnie rozpycha. Boli, można spokojnie wyczuć gdzie ma ma kolano. Nigdy nie byłam fanką tych nagłych bijatyk po wnętrznościach. Ale niech siedzi. Póki nie będzie gotowy i zdrowy.
No i w zeszłą środę znowu zawitałam do szpitala. Gigantyczny ból krzyża rozpierający aż do pachwiny. Koszmarny. Nic nie pomagało Rytm bólu wydawał się skurczowy, regularny. Postanowiliśmy zebrać się do szpitala. Przyjęli mnie na oddział. Szyjka wysoko, zamknięta, zero rozwarcia. Lekarka podejrzewała że coś z nerkami. Na USG nerek nic nie znaleziono. Ale fakt jest taki, że po dwóch gigantycznych butlach paracetamolu prosto do żyły wszystkie bóle pięknie przeszły. A wyguglanie objawów kolki nerwowej idealnie pasowało do moich objawów. Następnego dnia się wypisałam na żądanie.
Dzisiaj byłam u lekarza. Cesarskie cięcie będzie 12/13/14 lutego. Jutro się dowiem kiedy dokładnie. Mały zdrowy, waży 2900g. Ja dostałam antybiotyk bo jestem tak zaśluzowana, że nie wiem jak się nazywam.
Już nie mogę. Cesarskie cięcie będzie za 4 dni. I nie ukrywam, że odliczam. Po pierwsze, bo nie mogę się doczekać. Po drugie bo jestem nieustannie zmęczona, Adaś rozbija się po wnętrznościach, zgaga nie daje żyć.
Mamy wszystko. Zostało czekać.
Adaś przyszedł na świat we czwartek, 14 lutego o 8:32. Ważył 3680g (więc hipotrofik okazał się większy od siostry) i mierzył 55cm. Pokochałam go do szaleństwa w chwili gdy usłyszałam jego pierwszy krzyk, a do nieprzytomności gdy tylko jeszcze na sali operacyjej położyli mi brudną kluskę na piersiach i mogłam dać mu buziaki. Bałam się czy pokocham drugie dziecko, bałam się jak to będzie z chłopcem. A teraz nie wiem jak to było bez niego.
W środę 13 lutego poszłam do szpitala. Około 10 byłam już na miejscu. Zostałam przyjęta na oddział, choć najpierw skierowano mnie na salę, żebym nie musiała czekać na korytarzu, bo jest sezon gryp. Trafiłam na salę numer 3. Leżałyśmy we 3 na tej sali. Dziewczyna ktora była w szpitalu z powodu problemów z ciśnieniem, dziewczyna która miała skurcze co 20 minut. I ja. Dużo rozmawiałyśmy i czas upływał, chociaż bardzo bałam się, że nie będzie upływał, a ja spędzę dzień na czytaniu o tym co może pójść podczas cc nie tak i jak wielką krzywdę robię tym dziecku. Miałam KTG, konsultacje z anestezjologiem i dostałam magiczny czerwony płyn w kubeczku. Na badaniu oczywiście wszystko pozamykane i wysoko.
Kolejnego dnia wstałam o 5.30. Wzięli mnie na lewatywę i dostałam koszulę do przebrania. Poprosiłam ulubioną położną żeby dała mi cokolwiek dłuższego niż do pępka. Po lewatywie poszłam pod prysznic gdzie wykąpałam się w tym magicznym płynie i już wskoczyłam w seksi koszulę porodową. Swoją drogą - taki sam wzór jak ta w której rodziłam Misię. Potem wzięli mnie żeby założyć wenflon. To była rzeź. Udało się dopiero za 5 razem. Pękały mi żyły. Wszędzie lała się krew. Później zabrali mnie już na salę zabiegową. Dali jakąś kroplówkę i założyli cewnik. Nic przyjemnego zakładanie cewnika i z tego dnia zapamiętam go jako najmniej przyjemną część cesarskiego cięcia. Dostałam czepek. Gdy mnie wywozili już na operację widziałam Maćka, któremu położne mówiły gdzie ma zanieść torby i zdobyć fartuch.
Zawieźli mnie na porodówkę. Ten sam box na którym próbowałam rodzić Michalinę. Dostałam koszmarnego ataku paniki. Gdybym mogła to wstałabym i uciekła. Był już Maciek przy mnie. Miałam ciśnienie dwa miliardy i byłam cała mokra, niemożliwie wkurzał mnie cewnik. Gdy tylko wywieziono mnie na salę operacyjną wszystko minęło. Spotkałam cudowną anestezjolog i reszte personelu. Śmiali się, że Adaś powinien nazywać się Walenty. Dwa razy wkłuwali mi się dwa razy, bo za pierwszym trafili w naczynko, a zresztą to się wbijał jakiś pan którego dopiero pani anestezjolog uczyła. Potem ciśnienie mi zaczęło spadać. Czułam się coraz gorzej i gorzej. Zgłaszałam, bardzo resztką sił, że coś jest nie tak. Dostałam dwa zastrzyki na podniesienie ciśnienie, dwa razy zwymiotowałam a zaraz potem wszystko jak ręką odjął i mogłam cieszyć się operacją. Poczułam szarpnięcie i płacz. Rozpłakałam się. Dostałam go na klatkę piersiową, zakochałam się do szaleństwa i nie mogłam przestać tej kupki śluzu całować. W końcu poszedł do ważenia i do taty. 10/10, 3680g i 55cm cudu
Na sali pooperacyjnej leżałam tej samej co z Misią. Na tym samym łóżku. I tak samo Maciek mógł być z nami bardzo krótko, bo zakaz odwiedzin. Mały ssak się przyssał i cały dzień ssał i ssał masakrując moje brodawki. Chciałam jak najszybciej wstać, bo czułam się bardzo dobrze, ale kolejne położne odmawiały mi wstawania. Dopiero po 19, gdy pryszła nowa zmiana udało mi się wstać. Od razu, ku zdziwieniu wszystkich, kazałam sobie wyjąć cewnik w cholerę, bo nic mnie tak nie wkurzało jak ten cewnik. I przenioszłam się na salę zwykłą.
Sala numer 3. Ta sama co z Michasią. To samo łóżko.
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 lutego 2019, 15:03
Na salę trafiłam z przemiłą Panią która tego dnia urodziła naturalnie córeczkę. Śmialiśmy się, że niezła walentynkowa randka nam się trafiła. Na wieczornym obchodzie był mój doktor i pytałam czy mogę coś zjeść, a doktor się śmiał, że skoro tak biegam po korytarzach, to chyba mogę. Później położna przyniosła mi sucharki i herbatę i się śmiałam, że to najlepsza walentynkowa kolacja w życiu.
Chodziłam po korytarzu, opiekowałam się młodym, nawet salowe były pod wrażeniem jak doskonale sobie radzę. Niestety nie mogłam przyjmować żadnych gości, bo panował zakaz odwiedzin z racji sezonu gryp.
W sobotę (a rodziłam w czwartek) mój wypis był gotowy.
Wiadomość wyedytowana przez autora 25 lutego 2019, 11:28