Najpierw jednak pokażę, jak wyglądają moje wyniki. Może przy okazji, któraś z Was zna się na nich trochę i może coś podpowie.
Oto one:
FSH w 4 dc 4,66 mIU/ml (norma: 3,03 - 8,08 mIU/ml)
LH w 4 dc 2,40 mIU/ml (norma: 2,39 - 6,60 mIU/ml)
Estriadol w 4 dc 50,00 pg/ml (norma: 21 - 251 pg/ml)
Prolaktyna w 4 dc 17,37 ng/ml (minimalna wartość: 1,20 maksymalna: 29,93)
Testosteron w 4 dc 47,52 ng/dl (minimalna wartość: 10,83 maksymalna: 56,94)
Progesteron w 21 dc: 9,10 ng/ml (norma 1,2 - 15,9 ng/ml)
Progesteron w 22 dc: 13,90 ng/ml.
Przeanalizowałam moje wykresy i sytuację, która miała miejsce w V cyklu starań i doszłam do wniosku, że u mnie problemem może być progesteron. Ginekolog co prawda twierdzi, że jest o.k. (choć mógłby być lepszy), ale ja mam co do tego poważne wątpliwości. Mój wynik co prawda mieści się w normach z mojego laboratorium, ale w internecie znajduję informacje, że w tej fazie cyklu, górna granica to nawet 28 ng/ml, a ja miałam marne 13,90 ng/ml. Patrząc na moją fazę lutealną, w której temperatura nie powala, a parę dni po owulacji ma tendencję spadkową i analizując V cykl starań, w którym ewidentnie coś się działo - temperatura szła w dół do 28 dc, a potem zaczęła piąć się do góry, test ciążowy pokazał bladą kreskę, a wynik bety wartość 14,48 mIU/ml, dochodzę do wniosku, że być może to progesteron jest winowajcą naszych przedłużających się starań. Może nam się czasem udaje, tylko mała wartość progesteronu nie pozwala ciąży dalej się rozwinąć? No bo jak inaczej tłumaczyć tamtą sytuację? Nie wiem, lekarzem nie jestem, ale zamierzam porozmawiać z nim o tym i mam nadzieję, że weźmie moje wnioski na poważnie, bo to jest nienormalne żeby nasze starania tyle trwały i to bez skutku. Ten nieszczęsny V cykl i ta durna beta ostatnio coraz częściej chodzą mi po głowie... widzę, że inne dziewczyny na ovufriend cieszą się betą o wartości 13, a ja na dzień dzisiejszy jakbym zobaczyła taką wartość, to od razu poszłabym płakać w poduszkę. Chciałabym spróbować z przyjmowaniem progesteronu, ale nie wiem czy doktor będzie chciał mi go przepisać. No nic, przedstawię mu swoje argumenty, może akurat się ze mną zgodzi... A jak nie, to ostatnia deska ratunku - zapisałam nas na wizytę do ginekologa posiadającego specjalizację z andrologii. Nie wiem jak ta wizyta ma wyglądać, ale zamierzam z niej wycisnąć ile się da. Za 200 zł chcę wyjść z gabinetu z wiedzą i to nie byle jaką!
Ja już po prostu mam dość tych nieudanych prób, jestem zmęczona tym oczekiwaniem, tymi nadziejami, a potem bolesnymi upadkami. Gdybym jeszcze wiedziała - np. nie udaje wam się, bo masz za dużo tego, albo za mało tamtego, ale lekarz patrząc na moje wyniki mówi, że ogólnie jest o.k., więc co do licha?! To wykańcza psychicznie.
Nie chcę już czekać, chcę być w ciąży!
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 października 2013, 22:07
Ostatnio szłam sama przez park. Świeciło słońce, było ciepło, barwy liści zadziwiały mnie swoją różnorodnością. Szłam i czułam w środku taką beznadziejną pustkę, bezsens. Trudno opisać to uczucie, ale jest naprawdę bolesne, przenika do najdalszych zakamarków duszy Gdyby u mnie pod sercem mieszkała dzidzia, czułabym się taka szczęśliwa i silna.
To wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej.
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 października 2013, 17:00
Jak moje samopoczucie? W sumie trudno powiedzieć. Nie mierzę temperatury, więc z jednej strony w pewnym sensie odpoczywam psychicznie, z drugiej strony "tyle porażek" dobija mnie. Mam wrażenie, że jestem pusta w środku, pozbawiona jakiejkolwiek nadziei. Mąż złości się na mnie, mówi, że jeśli takie będę miała podejście, to pewnie nie uda się. Pytam więc: jakie mam mieć podejście, skoro tyle razy miałam pozytywne i nic z tego nie wyszło? Dziwne to wszystko. Niby mam przebłyski myśli, że tak bardzo chciałabym, aby w tym cyklu udało się... z drugiej jednak strony mam świadomość, że głową muru nie przebiję, jakbym zobojętniała, chociaż to nie jest do końca właściwe słowo, bo przecież tak bardzo chcę. Widocznie tak ma być. Im bardziej chcę, tym bardziej nie wychodzi
To ostatnia szansa. Boże, proszę!
TSH 0,960 (norma 0,350 do 4,940),
ft3 2,95 pg/ml(norma 1,71 do 3,71),
ft4 1,03 ng/dl (norma 0,70 do 1,48),
anty-TPO 50,18 IU/ml(norma do 5,61).
Nie wiem co o tym sądzić. Ostatnia szansa...pff! Nigdy nie zobaczę tych II kresek na teście!
Mąż odebrał wyniki seminogramu i pomimo zażywania przez 3 miesiące Androvitu nie jest lepiej, wręcz przeciwnie - jest gorzej. Tego się nie spodziewałam. Byłam święcie przekonana, że wynik będzie choć troszkę lepszy, a on jest gorszy! Normalnie żart.
Jest mi smutno, a najbardziej z tego powodu, że Męża też to dotknęło. Dotychczas na wszelkie złe informacje reagował stwierdzeniem, że będzie lepiej, że się w końcu uda, że trzeba nastawić się pozytywnie, a nie płakać, że jest źle, że nie wychodzi. Nigdy nie słyszałam w Jego głosie nawet nutki przygnębienia, a dziś...
Odebrał wynik i jechał autem. Ponieważ byłam bardzo ciekawa o ile parametry się polepszyły, zadzwoniłam i poprosiłam, żeby oddzwonił jak dojedzie i żeby podał mi przez telefon wyniki. Powiedział, że może teraz mi je podać i usłyszałam jak zatrzymuje samochód (kompletnie nie w jego stylu, normalnie powiedziałby, że poda mi je później, bo teraz prowadzi). Przeczytał mi parametry, o które prosiłam, a w Jego głosie słyszałam przygnębienie i rozczarowanie, trudno opisać to, jak się czułam w momencie, w którym zdałam sobie sprawę z tego, że mu najnormalniej w świecie jest przykro z powodu tych wyników. Od razu pożałowałam, że nie mogę być w tym momencie obok Niego, przytulić Go, pocałować i powiedzieć jak bardzo Go kocham.
A teraz te durne wyniki zeszły na drugi plan. Jest mi smutno, bo mam poczucie winy, czuję, że zraniłam Męża, chociaż to nieracjonalne. Nie zmuszałam Go do tego, razem podjęliśmy decyzję o tym, że warto się zbadać - za pierwszym razem i za drugim, bo za parę dni jedziemy do androloga, a 3 parametry z pierwszego wyniku nie są zadowalające. Mimo to jednak czuję się winna i jest mi źle, że Jemu jest przykro.
Kurczę, pierwszy raz zdałam sobie sprawę z tego, jak Jemu też może być przykro...
Cholerne wyniki. Cholerna niesprawiedliwość.
Zapisałam się też do endokrynologa, oczywiście prywatnie i do innego miasta. Wykończymy się finansowo.
Dziś mam 15 dc, byłam na monitoringu. Na lewym jajniku pęcherzyk jest dominujący - 18,46 mm, endometrium 6,99 mm (mogłoby być lepsze biorąc pod uwagę ilość żłopanego przeze mnie czerwonego wina i zjedzonych migdałów, ale cóż).
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 października 2013, 18:44
Dowiedziałam się m.in., że Męża wyniki są świetnie i dawno takich dobrych doktor nie spotkał (nieistotne jest to, że po 3 miesiącach od ostatniego badania, wyniki pogorszyły się, pomimo przyjmowania witamin), że facet który oceniał nam nasienie kompletnie się na tym nie zna i że warto byłoby to badanie zrobić u doktora w przychodni, anty TPO nie jest najlepsze, ale to nie jest czynnik, który utrudnia nam zajście w ciążę (TSH mam dobre),a mój ginekolog źle mnie leczy i ten cykl jest już spisany na straty i na pewno nie zakończy się ciążą Od przyszłego cyklu mamy zacząć stymulację... Jedyna dobra informacja (choć nie wiem czy tak to można ująć) to to, że w V cyklu udało nam się faktycznie zajść w ciążę, tyle tylko, że ta ciąża nie utrzymała się...Teoretycznie więc, patrząc na wyniki powinno być z nami wszystko o.k.
Po wizycie, kiedy wsiadłam do samochodu, popłakałam się. Ze złości, bezsilności, smutku. To był ostatni cykl, ostatnia szansa, Mąż wyjedzie w lutym beze mnie za granicę, a tutaj lekarz mówi mi, że nic z tego (w 16 dc!). Kiedy się uspokoiłam, przemyślałam sobie wszystko i doszłam do wniosku, że nie ma co się dołować. No bo co innego mi zostało ? Wyniki Męża są dobre, lekarz powiedział, że widzi szanse na poczęcie i nie zapodał nam pomysłu z in vitro. Jest chyba lepiej niż tylko dobrze. A to, że nie uda mi się począć i urodzić dziecka w Polsce, to co ? Trudno. Głową muru nie przebiję, nie mam na to wpływu, widać 7 miesięcy to nic, a ja najnormalniej w świecie przeliczyłam się. Żal mi wielu rzeczy, które w ten sposób mnie ominą, serce mi się kraje jak o niektórych pomyślę, ale co mi to da ? Nic. Trzeba iść do przodu...
Taaak... zapowiada się, że będzie miło.
Zgłupiałam do reszty. Kompletnie nie wiem co robić. Czy zacząć nowy cykl, spróbować tym razem z Ovitrelle, czy spróbować kuracji którą rekomenduje tamten "specjalista" i wydać full kasy, a może dać sobie spokój w tym cyklu ze wszystkim i zapomnieć ?
Niedość, że mnie wku... nieudane, zakończone porażką cykle, to jeszcze okazuje się, że pomoc medyczna nie polepsza mojej sytuacji, tylko ją pogarsza. Co jest do cholery ? Dlaczego ja mam takiego pecha ? To jakieś fatum ? Dlaczego to mnie spotyka ?
Chyba podjęliśmy z Mężem trudną decyzję, jeśli wszystko pójdzie jak należy, próbujemy u tego specjalisty z gonadotropinami. Dziwnie mi z tą myślą, bo pewnie pójdzie na to sporo kasy, ale musimy wszystkiego spróbować, żeby potem nie żałować.
W listopadzie muszę jeszcze wykonać RTG, dzwoniłam do specjalisty i powiedział mi, że jeśli muszę wykonać RTG, to najlepiej na samym początku cyklu, w przeciwnym razie starania trzeba odłożyć. Tak więc czekam do poniedziałku - 29 dc, robię badanie beta HCG i jeśli będzie "-" to jedziemy z Mężem na to cholerne RTG, żeby nowy cykl był czysty od napromieniowania. Nie ukrywam jednak, że chciałabym, aby wynik był inny...
Wiadomość wyedytowana przez autora 28 października 2013, 20:51
Trzeba zacisnąć pięści i powiedzieć dość, nie ma co dłużej czekać, raz kozie śmierć.
I w takiej chwili mam wrażenie, że to, co czuję odnośnie tego, że się nam nie udaje, to prawdziwy ból fizyczny. Wydaje mi się, że ten problem dotyka najskrytszych zakamarków mojej duszy i ciała. Chcę krzyczeć, płakać z tego bólu, ale nie mam siły.
Dziś znowu szłam przez park pełen jesiennych liści i było mi tak źle ze świadomością, że pod moim sercem nie bije drugie serce. Miało bić - 2 miesiące temu już coś maleńkiego tliło się, ale z jakiś nieznanych mi powodów nie zasłużyłam na to i nadal jestem sama.
Ten cykl jest bez żadnej, nawet najmniejszej szansy - pęcherzyk nie pękł. Dziś jest 24 dc, a ja nic nie czuję, nawet jajników. Czuję się taka pusta i bezwartościowa bez tej nadziei na koniec miesiąca.
Boję się decyzji, którą podjęłam. Boję się co dalej...
Czy kiedyś nam się uda ?
Wiadomość wyedytowana przez autora 4 listopada 2013, 19:05
Potwierdziło się, że kuzynka jest w drugiej ciąży (przedtem wyczytałam to z profilu na portalu społecznościowym, w rodzinie jednak była cisza, a dziś oficjalnie się potwierdziło, oczywiście od razu łzy w oczach, ciągle się łudziłam, że może jednak to nieprawda), a ten cykl jak zwykle jest o kant d... albo zapalenie pęcherza, konieczność brania jakiś leków, rentgeny albo inne dziadostwo, tradycja! Bo jak inaczej?! W 14 dc byłam na monitoringu, doktor powiedział, że od 15 dc można się starać. Dziś mam 16 dc, jajników przez cały cykl nie czuć, dopiero dziś lekko, ale nie ten, co trzeba, testy owulacyjne cały czas negatywne, co więcej całkowity brak śluzu płodnego, a tu dziś skok - i to jaki, całe 0,35 stopnia. Zgłupiałam całkiem. Już nic kompletnie nie wiem. Żeby było śmieszniej wczoraj nie było serduszek, bo Mąż padł (a skoro testy owulacyjne negatywne, to po co miałam go męczyć?) noi ogólnie serduszkowanie w tym cyklu delikatnie mówiąc jest... nietrafione Zła jestem.
Chyba powinnam zacząć oswajać się z porażką numer 8. Nie chce mi się po prostu wierzyć w to, że jestem aż tak beznadziejna. 8 miesięcy to od cholery czasu, a ja co ? A ja dalej jestem bez ciąży, bez dziecka, wybrakowana, do niczego, przepełniona żalem, smutkiem, tęsknotą i zazdrością. Dlaczego to durne życie jest takie niesprawiedliwe?
Nie wiem co się dzieje, jestem tak zrezygnowana, zdołowana tym wszystkim, że mam ochotę walić w ścianę pięściami, głową i płakać, wyć z żalu. Jestem po prostu tym wszystkim zmęczona. Zmęczona ciążami innych. Zmęczona tekstami na temat tego "kiedy my...?". Zmęczona teściową i jej tekstami ni z gruchy ni z pietruchy na temat tego, że jak będą dzieci, to ona się nimi będzie zajmować. Zmęczona dolegliwościami, które męczą mnie już od dłuższego czasu, a których nie mogę próbować leczyć/diagnozować, bo jeśli się uda, to prawdopodobnie ze szkodą dla dziecka. Zmęczona świadomością tego, że Mąż niedługo wyjedzie i zostawi mnie tu samą. Zmęczona tym, że będę musiała wkrótce zostawić wszystko i wszystkich, których kocham i pojechać tam, w nieznany, obcy mi świat, bez życiowego sensu, bez nadziei, bez maleństwa pod moim sercem, które będzie dawało mi powera do wstawania każdego ranka. Zmęczona tym, że całe życie, cały cykl podporządkowuję temu, że a nuż teraz się uda... a nie udaje się.
Ponieważ w tym cyklu nie daliśmy rady pojechać do specjalisty, ustaliliśmy, że w nowym cyklu, choćby się paliło, waliło - jedziemy i próbujemy. Poza tym co raz częściej chodzi mi po głowie to, żeby po Nowym Roku dać sobie spokój i zacząć się leczyć, diagnozować na inne schorzenie, które dość długo mnie męczy. W końcu i tak tyle miesięcy się nie udaje, więc dlaczego miałoby się udać akurat w styczniu, w 10 cyklu starań ? Znowu z drugiej strony, boję się, że jak zacznę się leczyć, to nie będzie odwrotu i będę musiała starania odstawić na kilka miesięcy (bo niby tyle trzeba się wstrzymać jak weźmie się lek teratogenny ;/). Ech, trudne to wszystko. Sama się w tym gubię.
Wiadomość wyedytowana przez autora 25 listopada 2013, 17:27
Być może nadużywam tego stwierdzenia, ale czuję się wybrakowana, gorsza. Owulacja, możliwość poczęcia dziecka, to coś, co każdej kobiecie przysługuje, w jakiś tam sposób określa ją, a ja co? A ja nic. Jestem pusta, nie ma we mnie nic, nawet podstawy do rozpoczęcia nowego życia.
Strasznie się czuję, nie umiem się pocieszyć, ale w sumie jak mam się czuć? Od najmłodszych lat dziewczynki mają zakodowane, że kiedyś będą mamusiami, w większości przypadków bawią się lalkami, karmią je, tulą, przebierają, wożą wózeczkami... lubią pomagać przy opiece nad niemowlętami, chodzić na spacery z młodszym rodzeństwem, kuzynostwem... i ja wcale nie byłam inna. Gdzieś w podświadomości większości dziewcząt jest zakodowane naturalne dążenie do posiadania własnego potomstwa, więc jak do cholery mam się czuć, skoro jestem tego pozbawiania i w dodatku nikt nie wie dlaczego?!
Załamuję ręce. Nie mam siły. Czuję, że psychicznie wysiadam. Boję się, co będzie dalej. Boję się nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, życzeń, pytań i mojego powiększającego się z każdym dniem żalu, poczucia niesprawiedliwości. Nie chcę żeby moim centrum było to, jak zajść w ciążę i czy w ogóle w nią zajdę.
W nowym cyklu spróbujemy stymulacji. Mam co do niej mieszane uczucia, ale skoro specjalista uważa, że to może pomóc, to musimy spróbować, żeby potem niczego nie żałować. Po Nowym Roku zamierzam wykonać badanie HSG. Ze strachem, bo jak inaczej - jestem panikarą i nie znoszę szpitali, ale muszę mieć pewność, że zrobiłam wszystko co w mojej mocy, żeby znaleźć przyczynę naszych teraz już... 8-miesięcznych niepowodzeń. Powoli, wielkimi krokami zbliżamy się do 12 miesięcy. Doprawdy, nigdy, nawet w najgorszych koszmarach nie sądziłam, że po tylu miesiącach starań, nie będę jeszcze w ciąży
Od grudnia przerywam przyjmowanie magnezu i wiesiołka. Nie chcę szprycować się tymi głupimi witaminami i nakręcać, że może dzięki nim tym razem się uda. Zostanę przy kwasie foliowym, lampce wina i może parę razy w tygodniu wypiję siemię lniane (niestety zostało mi gdzieś głęboko w sercu, że cykl, w którym się udało, to był cykl z siemieniem... niestety wiesiołek pomimo 3 miesięcy przyjmowania nic a nic mi nie pomaga, wręcz przeciwnie - w tym cyklu śluzu było 0, słownie: ZERO).
W dodatku dołuję się moim śluzem. Zawsze miałam problemy z nawilżeniem, dotychczas - w dniach płodnych było troszkę lepiej, ale często było po prostu sucho i stałym bywalcem w mojej sypialni był żel nawilżający. Wiesiołek brany przez 3 cykle nic nie pomógł, wręcz przeciwnie, w tym cyklu nie miałam nawet jednego dnia ze śluzem rozciągliwym A tyle dziewczyn go chwali i poleca, szlag mnie trafia, jak widzę, że niektóre dzięki wiesiołkowi dosłownie zalewa. Też tak chcę!
Ech, zdołowało mnie to kompletnie, bo wszędzie się trąbi o tym, że żele nawilżające zabijają plemniki itp., a ja tymczasem w dni (teoretycznie) płodne nie mogłam się bez niego obyć. To jest frustrujące, męczące i przykre. Nie dość, że nie zachodzę w ciążę, nie miewam owulacji, to jeszcze głupiego śluzu mój pokichany organizm nie potrafi wytworzyć.
Wiadomość wyedytowana przez autora 29 listopada 2013, 19:01
Kolejny cykl dobiega końca. Dziś temperatura spadła, więc myślę, że jutro, najdalej pojutrze przyjdzie franca. Potem telefon do specjalisty i umawiam się na moją pierwszą w życiu stymulację. Znowu biję się z myślami. Nie wiem czy spróbować raz, czy może dwa razy. Z jednej strony bardzo chciałabym żeby Mąż wyjeżdżał ze świadomością, że będziemy mieli dziecko, poza tym mam cichą nadzieję, że mamy teraz większą szansę - zaraz zakończę swoją pracę i w moim życiu powinno być mniej stresu, więc może? Z drugiej strony wiem, że wcale nie musi się nam udać i będziemy w plecy kolejny cykl, bo tak mogłabym zrobić w styczniu HSG, zacząć brać leki, których nie można brać przy staraniach...i po przyjeździe do Męża znowu rozpocząć starania. I tu znowu kolejna wątpliwość - pojadę tam, czeka mnie daleka podróż pełna stresów, tęsknoty za domem, rodziną, może więc będę w jeszcze gorszym stresie niż pracując w tym domu wariatów, i już całkiem nic nie wyjdzie? Grunt to optymizm, co? Optymistycznie nastawiona to ja byłam - jakieś 5 miesięcy temu. Od dłuższego czasu nie widzę w swoim życiu żadnego optymistycznego światełka...
Jaki byłby to piękny prezent na święta gdyby się udało. Ale nie łudzę się, bo niby dlaczego miałoby się udać ? Głupie to wszystko.
Mąż zapytał wczoraj, czy nie chcę spróbować z piciem jakiś ziół. W sumie nie pomyślałam o tym, po wiesiołku podchodzę sceptycznie do naturalnych wspomagaczy, ale to miłe, że zaproponował to. Poczytam trochę i może zakupię coś.
W środę umówiłam się do ginekologa na monitoring. Mam nadzieję, że ta wizyta nie dobije mnie i w końcu, po tych durnych trzech bezowulacyjnych cyklach, zobaczymy zielone światełko i jakąkolwiek nadzieję, choćby najmniejszą.
Dalej nie wiem kiedy robić HSG... Mąż mówi, że lepiej w lutym, ja boję się, że Męża już nie będzie w kraju i wypadną mi problemy z ubezpieczeniem...
mi sie wydaje, ze to lh trochę niskie, ale co z tym robić to nie wiem, bo ja nie miałam takiego problemu, więć sie tym nie interesowałam, ale chyba moze to wpływać na przebieg owulacji. Za to co do progesteronu to ostatnio usłyszałam, ze optymalna wartość to 18 i więcej w tej fazie. Ewentualnie poczytaj o prolaktynie i przeanalizuj, czy jej z obciążeniem nie zbadać, tak na wszelki wypadek, ale to juz tak na marginesie jeśli odczuwasz jakieś objawy mogące sugerować problem z nią. Mi lekarz prolaktyny nie zlecał, bo uznał, że jak mam regularne cykle to nie ma problemu, ale jednak jest..
a co z tsh?
frutka, też mi się wydaje niskie, ale kiedy pytałam o nie ginekologa, stwierdził, że nie patrzy się na samo LH, tylko na stosunek LH do FSH i wtedy wychodzi, że jest o.k. Z prolaktyną też się zastanawiałam czy przypadkiem nie trzebaby jej zbadać z obciążeniem. Ponoć niektóre dziewczyny mają dobrą prolaktynę normalnie, a z obciążeniem już niekoniecznie. Zapytam o to ginekologa, ale na wizytę u specjalisty nie zdążę już zrobić tego badania :/ Malutka, zrobiłam te badania, które zalecił mi ginekolog. Nie wiem czemu nic nie mówił o TSH... nie jestem znawcą w tym temacie, ale jak kiedyś czytałam o problemach z tarczycą, to nie znajdywałam raczej żadnych objawów, które mogłyby mnie dotyczyć. Może jednak zrobię to badanie. W którym dc je się wykonuje ? Są jakieś szczególne zalecenia przed badaniem ?