W pracy młyn, atmosfera bardzo napięta między szefową i kadrą pracowniczą... Pracuję w żłobku, szefowa jest bardzo trudną osobą we "współżyciu pracowniczym". Ogólnie jest bardzo nieprzyjemnie przez to, kadra powoli się wykrusza i są roszady pracowników. My jesteśmy zdenerwowane jako nauczycielki i czasem się to odbija na naszej pracy.
Cały dzień jestem zmęczona, senna i zdenerwowana przez to wszystko. Ale jak wróciłam do domu to mąż mnie pozytywnie zaskoczył . Był w miarę wczesny seks, zawsze robimy to wieczorem, a dzisiaj się mną zajął zaraz po obiedzie i całe zdenerwowanie odeszło w niepamięć .
Jeszcze jakby ten @ przyszedł i mogłabym zrobić te badania do całokształtu. W środę ginekolog więc się go wypytam, co i jak. Chciałabym, żeby to już ruszyło. Żeby dostać leki i móc nadal się starać o dziecko. Bo w takiej nieświadomości to ciężko się żyje, nie myślę o niczym innym, tylko o tych wynikach...
Dzisiaj synek mojej najlepszej przyjaciółki skończył roczek. Cudowne dziecko, wiecznie uśmiechnięte A ona własnie się przyznała, że czeka w kolejce do ginekologa, bo jest w drugiej ciąży, zupełnie nieplanowanej. Dopiero pracy zaczęła szukać po macierzyńskim. Mega się cieszę, że będę znowu ciotką
Jutro ja idę do ginekologa, ciąg dalszy diagnostyki. Może z tą tarczycą też coś poradzi, przed wizytą u endokrynologa...
Co do tarczycy, muszę czekać na wizytę u endokrynologa. Mój gin uspokoił mnie, że TSH uda mi się zbić w miarę szybko. Pewnie mam rozregulowane hormony przez to, więc to jakoś też unormujemy. Badania takie konkretne i bardziej szczegółowe mam dopiero w grudniu, czekam na miejsce w szpitalu.
Poza tym, nic ciekawego się nie dzieje. Zasypiam dzisiaj na siedząco, do tego łapie mnie jakiś katar i ból gardła... Tylko tego mi trzeba na weekend Akurat w sobotę idziemy z mężem na imprezę, taką integracyjną od niego z pracy. Także mam nadzieję, że jednak mnie nic nie rozłoży.
Dzisiaj idziemy z mężem na imprezę firmową, ale za chwilę biorę się do sprzątania żeby ogarnąć mieszkanie, bo wieczorem prawdopodobnie po imprezie przyjdą do nas koledzy męża na "poprawiny" także dzień zaplanowany do każdej minuty. Przynajmniej nie ma czasu na myślenie o dzieciach..
Dzisiaj miałam dziwny sen, trochę przerażający. Przednie, górne zęby jakoś wybiłam, lała się krew... niby to na zmianę życiową, duży stres albo śmierć kogoś bliskiego. Ale znalazłam też opcję w senniku że wg Freuda to oznaka u kobiet, że bardzo pragnie mieć dzieci. To by się w pełni zgadzało
Wiadomość wyedytowana przez autora 16 września 2017, 10:29
Może trochę dzisiaj opowiem o moim mężu? W końcu on ma tutaj kluczowe zadanie i znaczenie w tworzeniu naszego małego szczęścia Patryk jest tylko rok starszy ode mnie, ma stałą pracę, całkiem nieźle zarabia. Mieszkamy razem ponad 3 lata. Wcześniej spotykaliśmy się przez cały okres mojego liceum, gdy wyjechałam na studia widywaliśmy się w weekendy. Mieszkaliśmy od dziecka na jednej ulicy w małym mieście Bawiliśmy się razem jako kilkulatkowie.
I tak dzisiaj mija 5 miesięcy od naszego ślubu. Niby niewiele, ale razem jesteśmy już ponad 9 lat. W czerwcu, w dniu moich urodzin, będzie nasza kolejna rocznica - okrągłe 10 wspólnych lat, z czego znamy się ok 15. Mam wrażenie, że wiemy o sobie dosłownie wszystko, a jednocześnie potrafimy siebie nawzajem zaskakiwać. Wiemy, o czym to drugie myśli, czasem zdarza się nam powiedzieć to samo w jednym momencie. Nie jesteśmy jedną z tych cukrowych par, która je sobie z dziubków. Jesteśmy zwykłą parą, której dobrze razem. Nie potrafimy bez siebie żyć, chociaż czasem wnerwiamy się na siebie tak, że mamy ochotę się "pozabijać". Czasem tak sobie myślę, co by było, gdybym go nie miała przy sobie. Jakbyśmy się tak nigdy nie spotkali. Bo już nie pamiętam dnia spędzonego osobno
Co do planów i starań - niczego nie przerywamy. Nadal będziemy się kochać co 2-3 dzień, nadal mam zamiar monitorować cykl. Nawet dzisiaj kupiłam termometr owulacyjny, bo ten elektroniczny który mam teraz ma jedno miejsce po przecinku i powoli odmawia współpracy (dziwnie pika). Może nie być dokładny przez to.
Najgorsze będzie pamiętanie o tych wszystkich tabletkach. Rano przed jedzeniem Euthyrox, po posiłku mam brać Selen - to pewnie po obiedzie, bo rano nie zawsze cokolwiek zjadam. I Ovarin - planuję brać wieczorem, żeby nie wszystko na raz
Ogólnie humor mam bardzo dobry, weekend naładował mnie pozytywnie. Byliśmy z mężem w Manekinie na naleśnikach, później na jarmarku na rynku - w kole fortuny wygrałam poszewkę na poduchę z Micki i Mini Dzieci w żłobku by mi zazdrościły, bo co druga dziewczynka ma Mini (albo Świeżaka)
Najlepsze jest to, że chyba w tym cyklu mam owulację. Jajnik mnie kłuje, znowu lewy. Jak tak się przyglądam tym objawom i monitoruję cykl, więcej zauważam. Mam bardziej obfite piersi, boli mnie lekko brzuch i co jakiś czas jajnik się odzywa. Wczoraj ciężko mi było zasnąć. Także chyba faktycznie to owulacja. Śluz się pojawia (mimo tego że nadal mam delikatne plamienia, raz/dwa w ciągu dnia coś zauważę), szyjka też wysoko i jakby lekko otwarta. Zobaczymy jak z temperaturą
A dzisiaj tak po dłuższych przemyśleniach powiedziałam mężowi, że jakoś czuję w głębi duszy, że w końcu nam się uda. Czuję jakiś taki wewnętrzny spokój? Nadzieję? Marzenie, które może się spełnić, jest dla mnie silnym motorem napędowym. I tego chcę się trzymać
Dziś wróciliśmy z weekendu u rodziców. Planujemy romantyczną kolację przy świecach, niczym z Hollywoodzkich filmów Oczywiście to tylko przykrywka do tego, że podczas weekendu nie mieliśmy warunków do seksu, a oboje czujemy się bardzo do tego pobudzeni w ostatnich dniach. Mnie co prawda zaczął pobolewać dzisiaj brzuch, jak na okres, a bardzo chciałabym go dostać na dniach - to oznaczałoby że cykl znów nie będzie się ciągnął w nieskończoność i zaczniemy kolejny
Ten okres jest jakiś dziwny. Poprzedzało go kilkudniowe plamienie, jak w poprzednim cyklu. Z tym, że krew prawie nie wypływa z pochwy. Dużo jej mam podczas badania szyjki, przy kąpieli. A tak to ledwo wypływa. Nie wiem o co tu chodzi. Zawsze miałam obfite miesiączki. Dzisiaj zaczęły mnie lekko pobolewać sutki, piersi się powiększyły. Może znowu mi się bardzo rozciągnie ta @. Tylko najgorsze jest to, że w środę idę do ginekologa i liczyłam na to, że mnie zbada, zrobi USG. Wahałam się nawet, czy w ogóle iść na wizytę, bo pewnie powie, że trzeba poczekać do grudnia na badania w szpitalu, że więcej teraz nie zrobimy. No ale pójdę, mam wyniki poprzednich badań, których nie widział.
Mam też pewne obawy co do mojego terminu badań w szpitalu. Mam się tam udać 11 grudnia. Wcześniej mam brać Duphaston, żeby wywołać @, od 3 grudnia przez 5 dni i odstawić. A co, jeśli dostanę naturalną miesiączkę przed tym jego wyznaczonym terminem brania Duphastonu? Lekarz wyznaczający ten termin w poradni mówił, że ten termin jest ruchomy, ale nie określił w którym dniu cyklu mam się udać na badania. Będę musiała się jakoś skontaktować chyba z poradnią, żeby to wszystko ustalić.
Rano byliśmy z mężem na badaniach krwi. Ja robiłam powtórzenie TSH, FT3 i FT4 oraz testosteron, który miałam zaległy w laboratorium. A mąż ponownie dziesiątki różnych badań, które mają w końcu podać przyczynę jego problemów z migdałami. Mam nadzieję, że w końcu się wszystko pozytywnie wyjaśni.
Oprócz badań, pojechaliśmy też po kwiaty na cmentarz, zrobiliśmy małe zakupy i odkąd wróciliśmy, to się obijamy. Już dawno nie mieliśmy takiego wspólnego weekendu bez planów.
Tylko my dwoje-dla siebie wzajemnie. Najcudowniejszy był oczywiście dzisiejszy seks... Dawno czegoś takiego nie doznaliśmy Już się nawet zastanawiam, czy to nie jakieś mocniejsze doznania dzięki wyrównaniu hormonów? Doszukuję się już chyba przyczyn na siłę, ale naprawdę ostatnio to jest jakoś bardzo mocno odczuwalne, przyjemniejsze, silniejsze... Chyba tak to można określić, chociaż brakuje mi chyba odpowiednich słów Też tak macie?
Dwa dni temu założyliśmy z mężem akwarium. Niewielkie, bo tylko 30 l, ale mamy dzięki temu nowe, wspólne hobby. Zaczynaliśmy od jednej rybki, niebieskiego bojownika. Dzisiaj kupiliśmy mu różnokolorowych towarzyszy, dopasowanych tak, żeby nic im nie zrobił Jest naprawdę pięknie. Patrzenie w akwarium jest dla nas obojga bardzo relaksujące. Myślę, że to początek fajnego hobby. Chciałam futrzaka, typu królik albo chomik, ale mąż stwierdził, że rybki będą mniej problematyczne. Bo mamy psa, beagle, który futrzaka mógłby po prostu traktować jak obiekt do polowań.
W pracy mamy orkę normalnie. Jestem wymęczona, w uszach mi dzwoni od płaczu niektórych dzieci, są strasznie marudne. Na dodatek mamy epidemię bostonki (albo jakiejś innej choroby zakaźnej, bo ma niespecyficzną wysypkę). To skutecznie zmniejszyło grupę, chociaż niektóre dzieci dalej przychodzą z wysypką i zaświadczeniem od lekarza, że to alergia. Tak, oczywiście, na głupotę rodziców i lekarzy chyba. Kilkoro dzieci w tym samym czasie miałoby te same objawy, taką samą wysypkę... Aż szkoda gadać. Jakoś muszę to przetrwać, 2 dni do weekendu.
Jak na razie jestem ciągle przeziębiona. W zeszłym tygodniu nie mogłam mówić, pewnie zapalenie krtani, tak jak kilka miesięcy temu. Leczyłam się sama, psikacz do gardła żeby tylko nie łykać antybiotyków, bo może jednak ciąża. W weekend lepiej się czułam i odwołałam wizytę u lekarza, bo przecież po co pójdę, skoro mi lepiej, bo przecież praca... Wymówek było wiele, nie poszłam. W środę znowu mnie trachnęło. Gardło, zawalone zatoki, zielony katar, odkrztuszam flegmę, tak mocno kaszlę że wymiotuję z rana. Żyć, nie umierać normalnie Jak się do jutra nie poprawi, w poniedziałek idę do lekarza. Mam gdzieś to, że nie będzie miał kto za mnie pracować. Szefowa powinna się tym martwić. Już za wiele razy chodziłam chora, nawet z gorączką do pracy. Jestem zła, wkurzona i zrezygnowana. Chociaż raz mogę postawić swoje dobro i zdrowie ponad pracą. To inaczej zwariuję. Mąż na mnie krzyczy, że wiecznie chora jestem, bo mnie dzieci zarażają, a ja głupia dalej do pracy chodzę. Pewnie ma rację... Współpracownica też twierdzi, że powinnam iść na L4 i wypocząć. Jak miałam ostatnie zapalenie krtani i tydzień leżałam w domu, tak konkretnie się wyleczyłam, że miałam spokój na długie miesiące z chorobą. A teraz ciągle coś. Chciałam iść do dentysty, a już od kilku tygodni nie mogę, bo wiecznie jestem przeziębiona... Dlatego biorę się za siebie. Praca nie ucieknie, a zdrowie i owszem.
Ten cykl będzie zapewne jednym wielkim znakiem zapytania. Coraz bliżej do terminu badań w szpitalu, więc muszę się skonsultować, czy w razie czego mogę przyjść wcześniej. Trochę się obawiam, że nawet gdybym zaszła w ciążę to od 3 grudnia mam brać Duphaston na wywołanie @, żeby 11 grudnia przyjść do szpitala w 2-3 dc. Lekarzowi łatwo powiedzieć i wyznaczyć taki termin, a organizm ma się dostosować i tyle. Na pewno będzie jakaś obsuwa. Tym bardziej, że przed samym krwawieniem mam przecież plamienia. WIęc skąd mam wiedzieć, kiedy dokładnie się zgłosić na oddział...Muszę dlatego dowiedzieć się, co mam zrobić w takiej sytuacji. Chciałabym już to mieć za sobą... I od nowego roku działać już z większą pewnością, co do mojego stanu zdrowia.
Dzisiaj się sporo nagimnastykowałam, żeby przyspieszyć @ Ćwiczyłam, okładałam się pół dnia termoforem. Ale ostatecznie się powoli rozkręca, więc mogę iść na badania.
W ostatnim czasie miałam naprawdę dużo nerwów, stresu i ogólnego doła. Nie ze względu na starania o dziwo, ale praca mnie przytłacza. A właściwie nadal to, co się dzieje w "zarządzaniu placówką". Podjęłam decyzję, że po nowym roku zaczynam się rozglądać za czymś innym - na razie konkretniej przejrzeć oferty, popytać znajomych, roznieść kilka CV. Lubię swoje dzieci i pracę w żłobku, więc mogłabym kontynuować na razie ten zawód, ale w innej placówce. Oczywiście daję sobie czas nieokreślony na zmianę pracy. Najpierw kluczowa będzie diagnoza. Jeśli dostaniemy zielone światło od lekarzy, że po zastosowaniu jakiegoś leku czy czegośtam może się udać, wstrzymam się ze zmianą pracy. Ale jeśli na razie nici z tego i leczenie będzie długotrwałe, albo w ogóle poza naszym zasięgiem, wtedy się nie waham. Czekamy jeszcze na wyniki nasienia męża, na dniach powinny być.
Więc trzymajcie kciuki, żeby było do przodu
W głowie mam słowotok. Normalnie chciałoby się opisać wszystko, co leży mi aktualnie na sercu, ale myśli nie nadążają, palce też nie są w stanie tego racjonalnie przelać na "papier". Poprzedni rok wniósł wiele do mojego życia. W końcu wzięliśmy ślub, po 9 latach związku. Starania zaczęliśmy w styczniu, prawie 4 miesiące przed ślubem. W tym miesiącu mija już rok starań, bezowocnych. Mimo wszystko, nie jest to całkiem stracony rok. Było w nim wiele cudownych chwil, a na pierwszym miejscu stoi oczywiście ślub. Rozpoczęłam konkretną diagnostykę, zaczęłam leczyć tarczycę i szukać przyczyny. O PCOS słyszałam już od lekarzy w liceum. Wtedy wyszłam z płaczem z gabinetu pierwszego ginekologa bo stwierdził, że "nie będę mieć dzieci". A jeśli bym jednak chciała, to mam szanse do 25 roku życia. Za niecałe pół roku kończę 26 lat. I co, koniec w ogóle jakichkolwiek nadziei? Dobija mnie takie wyliczanie, myślenie. Mój obecny ginekolog utwierdza się cały czas w przekonaniu, że to tylko kwestia czasu i jak do niego przyjdę z wynikami to coś zaradzimy. Idę w środę. Mam cały pakiet badań, chociaż wcześniej miałam prawie to samo ( z nieco bardziej optymistycznymi danymi). W szpitalu zrobili mi badania na krzywą cukrową i insulinową, co wykluczyło insulinooporność i inne cuda. Ale poza tym, wszystkie badania miałam już wcześniej. Więc pluję sobie w brodę, że jednak nie działaliśmy wcześniej. Teraz liczę na to, że mój ginekolog od razu zaleci stymulację. Że nie będzie czekał na nic więcej... Bo psychicznie chyba nie zniosę kolejnego czekania.
W pracy nie jest najlepiej, ale jakoś muszę sobie radzić. Współpracownica odeszła, przez ten czas nie mogli mi znaleźć zastępstwa, chodziłam styrana. Dopiero w tym tygodniu znaleźli kogoś ogarniętego, po 1,5 miesiąca. Rozważam nadal zmianę pracy, mam opcję "po znajomości" do publicznego żłobka, więc wszystkie benefity w tym są zawarte. Ale to nie będzie "na już", muszę czekać na wolny etat, bo dopiero jedna rekrutacja się zakończyła. A ja mam i tak miesięczne wypowiedzenie w razie czego, więc też byłby problem. Ehh... Wyrzucić z siebie to w jednym miejscu, zakopać, podpalić. Normalnie żeby te wszystkie żale zniknęły. Niestety nie da się. Mam wrażenie, że bełkoczę dzisiaj... Ale jak sobie to wszystko spisałam, wyrzuciłam, czuję się nieco lżej. Może będę spać spokojniej.
Kolejna mega ważna rzecz w staraniach - badanie HSG. Dostałam skierowanie w środę, a dzisiaj korzystając z okazji poszłam się zapisać na termin. Wzięłam na dziś urlop, bo mnie jelitówka rozkłada od wczoraj, więc wykorzystuję ten dzień do maksimum mimo żołądkowego cierpienia. Dostałam chyba jakichś supermocy i supernadziei (w pierwszej chwili napisałam supernadzieci, więc oby to było to:D). Uśmiech na twarzy mam jak to piszę, bo mimo spodziewanego bólu przy badaniu i w ogóle, samych wyobrażanych czarnych scenariuszy, starania będą mogły ruszyć z kopyta.
A wracając do badania HSG - termin mam na 25 stycznia już, więc w przyszły czwartek! Czekają mnie 2 dni w szpitalu ponoć, w piątek po południu albo pod wieczór do domu. W czwartek rano pobiorą wymaz, czy infekcji nie ma i będę miała jakieś badania krwi. A w piątek ok 10-11 będzie HSG. Jestem naprawdę pozytywnie naładowana, mimo że spodziewam się cholernego bólu, z tego co czytałam. Wolę się nastawić negatywnie, żeby później nie pomyśleć "no przecież miało nie boleć". Jedyny "minus" jest taki, że musiałam przełożyć wizytę u endokrynologa, ale termin na kolejny tydzień 1 lutego, więc tragedii nie ma.
Czy któraś z Was miała może HSG w ostatnim czasie robione w Opolu na Reymonta?? Jakieś wskazówki, opinie?
Wczoraj przyjęcie na oddział. Po infekcji nie było na szczęście śladu, bo wcześniej miałam HSG umówione na 25 stycznia i zostałam odesłana ze względu na infekcję. Wczoraj było wszystko w porządku. Na izbie przyjęć na Reymonta w Opolu siedziałam od 8, a o 12 dopiero weszłam na salę. Po wywiadzie z lekarzem i ulokowaniu na sali, podpisaniu zgody na zabieg - miałam luz do wieczora. Leżała ze mną na sali dziewczyna, która też miała HSG. Więc we dwie spędziłyśmy czas na rozmowach i oglądaniu telewizji. Ogólnie źle się czułam, gardło mnie bolało już kilka dni wcześniej. Na sali było tak gorąco i było bardzo suche powietrze, że pół nocy oblewały mnie poty i miałam wrażenie, że zemdleję. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
Nie chcę nikogo straszyć, jedynie opisuję swoje doświadczenie. Rano dostałyśmy kroplówkę, która leciała 3 godziny. Po sekundowej rozmowie z lekarzem miałyśmy ustalony zabieg na 10, ale dopiero po 11 wzięli na HSG moją współlokatorkę. Wcześniej obie dostałyśmy po 2 zastrzyki, które miały zadziałać odprężająco i znieczulająco. W moim odczuciu, zapewniły jedynie zawroty głowy - siku szłam zrobić w asyście położnej, bo mnie zupełnie ścięło z nóg. Koleżankę przywieźli w miarę szybko, a później mnie wzięli na wózek i zawieźli na RTG...
W sali był lekarz, położna, studentka która mnie przywiozła na wózku i pani radiolog. Stół do był wyposażony jak fotel ginekologiczny, także w asyście mojej obstawy zostałam tam umiejscowiona. I wtedy zaczęła się moja katorga. Szanowny pan doktor, który chyba tam za karę siedział, poinformował że zakłada wziernik. W rzeczywistości czułam, jakby mnie rozpychał łopatą od środka. Później jakby wkręcanie wężyka, musiałam się następnie podsunąć na płaski stół. Wtedy wlał kontrast - uczucie rozpychania, pieczenia i ogólnie, kłucia. Ale do przeżycia, pierwszy raz był spoko. Mocniejszy ból niż przy okresie, ale naprawdę do przeżycia. A później słowa doktorka: "Masakra, wszystko mi wypływa, niedrożne. Spróbujemy jeszcze raz". Myślę sobie, ok, próbuj gościu, dam radę. Ponownie zaczął mi gmerać, wkręcać, siłować się. Już widać, że zasapany i nie daje rady. Ponownie ta sama procedura, ból już mocniejszy. Ale myślę sobie, przeżyję. Doktorek trzęsącymi się dłońmi usuwa sprzęt, znowu się wylewa, niedrożne. Zaczęłam się lekko dygotać na tym stole, serce mi waliło jak szalone, 1500 scenariuszy przed oczami. Doktorek stwierdził, że jeszcze raz próbuje. Mówi, że ciężko się dostać, że mam "dziwną" szyjkę, że jest ciasna i krótka. Bla, bla, bla. Wtedy trafił mnie szlag, ból był już masakryczny, trzeci raz znowu nie udany. Niedrożne. Słyszę jak przez mgłę, że mówi do położnej, że może by kogoś z góry przyprowadzić, bardziej doświadczonego. Widać było gołym okiem, że żółtodziób. Ostatkiem sił sama się wtrąciłam i poprosiłam, że chcę innego lekarza. Okryli mnie, w sali zgromadziło się kilka innych osób. Zadałam lekarzowi pytanie: "A co, jeśli fatycznie są niedrożne?
Co dalej?". A on takim olewatorskim tonem, jakby trochę obrażony że nie dał rady i poprosiłam o innego lekarza: "No jak to co, in vitro". Wtedy już wybuchnęłam. Świat mi się zawalił. Łzy zaczęły lecieć po policzkach. Położna studentka widziała, że ledwo zipię. Złapała mnie za rękę, zaczęła uspokajać. Po jakimś czasie, który wydawał się być wiecznością, przyszła lekarka. Wyjaśnili jej o co chodzi, zażądała mniejszego sprzętu - nie wiem dokładnie, o co chodziło. I nagle ulga. Całą procedurę, którą doktorek spartaczył 3 razy i tak mnie bolało, ona zrobiła w kilka krótkich minut. Zakładanie sprzętu niemal bezboleśnie. Wkręcanie wężyka nieco bolało. Ale wtedy poczułam nieco inny ból niż wcześniej, jakby głębiej. Nagle pach, poszedł kontrast, wrzasnęłam z bólu, ale bolało jedynie chwilę. Dotarły do mnie słowa lekarki, że "dobra wiadomość, oba drożne". Dygotałam się jeszcze na tym stole dobrych kilka minut, odłączyli sprzęt. Okazało się, że doktorek za słabo wkręcał mi ten wężyk i za płytko umieścił cały sprzęt, dlatego wszystko wypływało. Byłam naprawdę wściekła, ból jest nie do opisania, bo 4 razy taka sama procedura. Inaczej pewnie, jak ktoś ma zrobione to raz a porządnie - tak jak ja za czwartym razem przez kompetentną lekarkę...
Co teraz czuję? Ogromną ulgę. Jestem mega zmęczona po tym wszystkim, głowę mi rozsadza, zasypiam na siedząco. Po zabiegu drzemałam w sali, mąż po mnie przyjechał po 17. Przez te wszystkie komplikacje jutro mam jeszcze leżeć w domu. Krwawię, ale już chyba coraz mniej. Głowa mi eksploduje. Ogólnie po tych lekach czuję się jak na ogromnym kacu mordercy... Ale cieszę się, że jednak wszystko jest drożne. Bo jakby potwierdziły się słowa niekompetentnego doktorka - chyba bym się załamała...
Mój ginekolog stwierdził, że ten lekarz jest niedouczony (a go zna, bo z nim pracował w szpitalu przecież). Że mnie skrzywdzili, nie powinni mnie do domu też wypuszczać. Możliwe, że dostałam też uczulenia na kontrast. Ogólnie mam wszystko w środku bardzo podrażnione, szyjka pocharatana tym sprzętem - dlatego boli przy siadaniu i siku. Jajniki i jajowody też dostały niezłą dawkę wszystkiego, mam mocno podrażnione wszystko. Macica ok jest, 7 mm (więc trochę chyba słabiutko). Mam jakby "spuchnięte" jajniki. I powiedział mój lekarz, że dzisiaj już nie powinno mnie boleć. A że boli mocno, to mam do wtorku jak na razie leżeć i nie wstawać, broń Boże nie dźwigać. I jakby coś się działo to mam do niego kontakt i mam pisać.
Już dzisiaj po lekach przeciwbólowych i przeciwzapalnych jest lepiej. Ale nadal odczuwam dyskomfort przy siadaniu, szyjka mnie boli i brzuch. Dzisiaj też znowu pojawiło się trochę krwi... 28 lutego i 7 marca jestem zapisana do mojego ginekologa na kontrolę, a jak na razie odpoczynek. Leżę i oglądam seriale jak na razie, później planuję rozpocząć czytanie nowej książki
Na razie czuję lekkie wibracje prawego jajnika, coś jakby budził się do życia chyba I odkąd zaczęłam CLO bardzo mocno boli mnie głowa. Nie wiem, czy jest to jakoś powiązane, ale dzisiaj boli do tego stopnia że musiałam wziąć tabletki przeciwbólowe. Mam nadzieję, że to jedynie kwestia ciśnienia albo coś w ten deseń i się przez weekend trochę uspokoi. Dzisiaj trzeci dzień z CLO.
Mąż jak się dowiedział, że zaczynamy stymulację, jakby odzyskał wigor i nadzieję Bo już mi dziad spać po nocy nie dał w pierwszy dzień. Czeka nas produktywny weekend, tak coś czuję. A przyszły tydzień to już w ogóle