Trzymajcie kciuki
Po pierwszej ciąży nie poddaliśmy się. Ból i cierpienie zdawały się w tamtym czasie nie mieć końca. Przez kilka tygodni czułam w sercu taką pustkę, że nie mogłam się pozbierać. Na wspomnienie ciąży - płacz. Widząc niemowlaki wokół mnie - płacz. Koleżanki w ciąży, to samo. Facebook zalany ciążami, dziećmi, ślubami, znowu ciążami. I tak w kółko. Mimo wszystko, w końcu mąż wykopał mnie z łóżka (prawie dosłownie), postawił mnie do pionu i staraliśmy się żyć normalnie. Ból stopniowo zelżał.
Po poronieniu porobiłam badania w oczekiwaniu na wznowienie starań. Wyszło, że w kolejnej ciąży będę musiała być obstawiona heparyną, acardem i metylowanymi witaminami. Do znanych mi chorób, jakimi było PCOS, niedoczynność tarczycy i Hashimoto, dołączyło też MTHFR 1298 homozygotyczne, Leiden hetero, PAI-1 4G homo. Początkowo oczywiście się załamałam, bo to kolejny kopniak w tyłek na mojej drodze do macierzyństwa. Lekarz oczywiście pocieszał, że już wiemy z czym walczymy i możemy przeciwdziałać - zalecił brać Acard 150 mg przez cały cykl plus heparynę po pozytywnym teście. Po poronieniu mieliśmy miesiąc przerwy w staraniach, a później już zielone światło. I tak upłynęły nam 3 cykle - starania, witaminy, kontrolowanie tarczycy i w sumie nawet trochę luz psychiczny. Sądziłam, że teraz już będzie tylko lepiej. Skupiliśmy się na staraniach, zmieniłam we wrześniu pracę. I tutaj chyba był duży plus, bo jestem spokojniejsza i fizycznie nie jestem zmęczona. Pracuję teraz za biurkiem, a nie uganiam się za rozwydrzonymi 2-3 latkami w żłobku. Do tego uwolniłam się od toksycznej szefowej.
Wszystko miało być perfekcyjne i gotowe na przyjęcie maluszka. Te 3 cykle minęły bardzo szybko. Stymulowałam się nadal Clostibegytem, brałam po owulacji duphaston. We wrześniu pojawił się okres, później długo nic - miał być cykl bezowulacyjny, ale znowu zrobił mi niespodziankę i w 28 dniu cyklu zamiast okresu pojawiła się owulacja. I 2 tygodnie dłużej wyczekiwania na okres - tak wtedy sądziłam. W zamian za to pojawiła się niespodziewanie ciąża. Dokładnie 15 października, w dzień dziecka utraconego dowiedziałam się, że moje dziecko do mnie wróciło. Pełna obaw, ale jednocześnie dziwnie spokojna od razu zabrałam się do kłucia heparyną. Beta pięknie przyrastała, ponad normę nawet. Odetchnęłam na chwilę. Moje szczęście trwało 10 dni. W środę chwilę przed końcem pracy zaczęłam krwawić żywą krwią. Wystraszona poleciałam na IP. Tam wykonali betę, rosła nadal bardzo pięknie i kazali czekać, za 2 dni powtórzyć USG i betę. Bo tamtej środy na USG lekarz widział pęcherzyk albo pseudopęcherzyk jak to nazwał i zaczął mnie straszyć ciążą pozamaciczną. To były najdłuższe 2 dni mojego życia. W piątek pełna nadziei poleciałam na badanie krwi. I po 2 godzinach moje szczęście uleciało. Beta z 1700 spadła do 500. Od razu szpital, cytotec kilka razy, słabe krwawienie. Wszystko toczyło się jak za jakąś szybą - jakbym w tym nie uczestniczyła, tylko oglądała obok. Gdyby nie fizyczny ból, pewnie bym się na ziemię z tego letargu nie sprowadziła.
Leżałam w szpitalu 3 dni, faszerowana cytotekiem i straszona przez lekarzy zabiegiem, bo się słabo oczyszczałam. W niedzielę nie wytrzymałam - po konsultacji z moim ginekologiem, który był zdania że na tak wczesnym etapie, sama się oczyszczę, wypisałam się na własne żądanie. Ledwo wróciłam do domu, zaczęłam mocno krwawić. Przeczucie mnie nie myliło - dobrze, że zwiałam z tego szpitala. 3 dni później poszłam na kontrolę do mojego ginekologa i na USG wyszło, że oczyściłam się sama. Rozmawialiśmy też o tym, dlaczego znowu mogło się nie udać. On jest optymistycznie nastawiony - wierzy, że się uda utrzymać ciążę. Postanowiłam też skonsultować się z lekarzami w poradni patologii ciąży, która zajmuje się kobietami po poronieniach i z problemami w utrzymaniu ciąży. Podejmuję kolejne kroki, które mam nadzieję przybliżają mnie do szczęśliwego macierzyństwa.
Nie wiem ile jeszcze zdołam wytrzymać. Mimo tego, co wydarzyło się w ostatnim czasie chcę walczyć, ale czasem czuję się jakbym właśnie była za szklaną szybą i oglądała jedynie te wydarzenia, sytuacje. Za bardzo nie potrafię w pełni określić swoich uczuć, ale zapewne wy dziewczyny mnie zrozumiecie. Tych emocji jest tyle, że czasem sama ze swoją głową nie mogę wytrzymać. A drugiego dnia czuję się świetnie, mam siłę do działania. I później znowu jakieś wątpliwości i smutek. Gdyby nie to forum, na którym można naprawdę się wygadać, już dawno bym oszalała. Fakt, mój mąż jest ze mną na dobre i na złe, wspiera mnie i jest obok. Ale nic więcej nie może zrobić oprócz tego. I czasem moje emocje są dla niego niezrozumiałe (zresztą, sama też nie zawsze siebie rozumiem).
Podsumowując to wszystko, bo wyszła z tego naprawdę epopeja - nadal chcę walczyć. Będę znowu się badać, konsultować z lekarzami i od grudnia zaczynamy kolejne starania z innym lekiem na stmulację. Teraz mamy miesięczną przerwę po poronieniu. I postanowiłam, że będę pisać. Żeby wylać ten cały żal tutaj, a nie przerabiać i przetrawiać go w mojej głowie. Chcę sobie umysł oczyścić. I zauważyłam, że pisanie mi w tym bardzo pomaga. Może któraś z was będzie chciała się podzielić własną historią, która wyglądała podobnie a skończyła się szczęśliwie.
I ta próba obecnie pluska sobie w moim brzuchu, rozpoczęliśmy 20 tydzień ciąży Starania w cyklu grudniowym były takie bardziej "na luzie". Święta, spotkania rodzinne, starania pomiędzy uszkami a barszczem prawie I w wigilię zmajstrowaliśmy sobie córeczkę.
Początki ciąży były trudne. W 6 tygodniu ciąży miałam plamienia, które dosyć długo się utrzymywały. Już tak naprawdę pożegnałam się z ciążą, myślałam że to znowu poronienie i jechałam na IP. A tam najpierw pęcherzyk ciążowy z żółtkowym, kilka dni później znowu plamienie i było już serduszko. Dużo odpoczywałam, leżałam. W 7 tc powiedziałam o ciąży w pracy i szefowa zaproponowała pracę zdalną, bo miałam taką możliwość. Więc leżałam sobie w domu przed kompem, pracowałam. Miałam mocne mdłości, zawroty głowy, ogólne zmęczenie - ale bardzo się tymi objawami cieszyłam. Każdy dzień i tydzień był dla mnie na wagę złota. Później kolejne USG, dotrwaliśmy do badań prenatalnych. Lekarz na USG widział córeczkę, którą mój prowadzący potwierdził w 16 tc. Mam nadzieję, że to się nie zmieni, chociaż i tak najważniejsze jest to, że zdrowa. Jutro mam już badania połówkowe u mojego ginekologa.
Od 16t6d czuję ruchy małej. Jest to dla mnie takie ukojenie, że czasem kładę się po prostu i czekam na kopniaczka z ręką na brzuchu. Bardzo mnie to uspokaja. Na jutrzejszą wizytę pewnie pójdę z uśmiechem na twarzy, a nie w nerwach jak to zwykle bywało, bo zwyczajnie czując jej ruchy jestem spokojna. Brzuszek rośnie, już widać ciążę wyraźnie. Mamy już sporo ubranek, huśtawkę dla malucha, komodę do pokoiku dla małej. Niedługo zamawiamy łóżeczko. Te przygotowania są tak cudowne, że aż nierealne byłyby kilka miesięcy temu.
Będzie to mała Laura Termin porodu na 17 września według owulacji, ale rośnie nieco szybciej, więc wszystko może się zmienić. Najważniejsze, że jest zdrowa, więcej mi do szczęścia nie trzeba Już nie mogę się doczekać, kiedy ją przytulę.
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 kwietnia 2019, 11:38
Trzymam kciuki!
W tym cyklu się udało :) Zapraszam do pamiętnika ciążowego :)