Tydzień dla Płodności   

Nie przegap swojej szansy!
Umów się na pierwszą wizytę u lekarza specjalisty za 1zł.
Tylko do 30 listopada   
SPRAWDŹ
X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki starania Mały cud
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Mały cud
O mnie: Mam na imię Ola, mam 31 lat, od 6 lat w związku, zaczęliśmy starania o pierwsze dziecko w październiku 2017
Czas starania się o dziecko: Od października 2017 (18 miesięcy)
Moja historia: W połowie 2016 roku odstawiłam tabletki antykoncepcyjne, dając sobie rok na oczyszczenie organizmu z hormonów, poprawę diety i trybu życia. Od października 2017 zaczęliśmy się aktywnie starać - częstsze zbliżenia, wyliczanie dni płodnych, obserwacja organizmu. Pełna optymizmu podbudowanego historiami znajomych, którym udało się w pierwszym lub drugim cyklu, miałam nadzieję, że na Święta ogłosimy rodzinie radosne nowiny. Obecnie staramy się 1,5 roku i zaczynamy zbierać pieniądze na terapię niepłodności.
Moje emocje: Emocjonalna huśtawka. Po miesiącach apatii wracam do mierzenia temperatury i uważniejszego śledzenia cyklu. Nadzieja pomieszana z rezygnacją.

6 marca 2019, 14:40

Było lato 2016 roku, kiedy poczułam, że nadszedł TEN moment. W miarę stabilna sytuacja finansowa i zawodowa, stały partner, z którym mam nadzieję spędzić resztę życia - wtedy pierwszy raz poczułam, że chcę dziecka i jestem na nie gotowa i wiedziałam że B. również czuje to samo. Odstawiłam antykoncepcję hormonalną, po kilku miesiącach porobiłam podstawowe badania, krew, cytologia, usg, dentysta, wszystko w idealnej normie. Zaczęłam brać kwas foliowy, poprawiłam trochę dietę zwiększając ilość warzyw.
To co? Zaczynamy się starać! Odstawiamy prezerwatywy, kochamy się co 2-3 dni i podchodzimy do tematu na luzie. Pierwsze 3 miesiące to cudowny czas, pełen radości i nadziei, poczucie otwarcia nowego etapu w życiu.

W 4 miesiącu pojawił się lekki niepokój, bardzo niewielki, takie małe ukłucie gdzieś na dnie duszy. Przecież powinno się już do tej pory udać, jesteśmy w końcu książkowo zdrowi, przestrzegamy wszystkich "zasad", często współżyjemy ale bez obsesyjnego liczenia dni płodnych. Gdzie jesteś fasolko?

6 miesięcy, niepokój rośnie, zaczynają pojawiać się myśli o ciąży podczas zbliżeń - czy to jest ten raz? Czy właśnie teraz zaczyna powstawać we mnie nowe życie? Każdy kolejny okres to uczucie zawodu i lekki dołek. Ale, ale, w końcu po 6 miesiącach statystycznie tylko około 60% par zachodzi w ciążę! No dobra, jesteśmy w tych pozostałych 40%, ale niedługo przecież się uda. Na wszelki wypadek wysłałam B. na badanie nasienia - wyniki nawet lepsze niż w normie.

9 miesięcy. Myśli dopadają codziennie. Co się dzieje, że jeszcze się nie udało? Czy ten stosunek w końcu zaowocuje ciążą? A może ten 2 dni temu? Kolejna wizyta u ginekologa, rozszerzone badania - pełen panel hormonów, usg tarczycy, monitoring cyklu, który na 90% potwierdził owulację z lewego jajnika. Wszystkie wyniki dalej dobre, a skoro nie widać przyczyny, to nie ma co leczyć.

10 miesiąc. Kupiłam termometr owulacyjny, książkowy skok temperatury w 12dc (moje cykle to 25-27 dni). Tym razem na pewno się uda! Cud poczęcia zamienia się w mozolnie planowany projekt.

12 miesięcy. Minął rok. Dół na całego. Każdy kolejny okres to płacz. Brak libido, kochamy się 3-4 razy pomiędzy 6dc a 16dc, potem do okresu nic. Zmuszam się do zbliżeń. Dlaczego JA? Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego wszędzie dookoła chodzą zaciążone kobiety? Co takiego ONE mają czego JA nie mam? Dlaczego sąsiadka obok jest już w drugiej ciąży? Kupiłam tester owulacji na ślinę. Coś tam widać, są jakieś "paprotki", ale nie do końca takie jak w instrukcji i tylko w 7-8dc. Monitor po miesiącu wylądował w szufladzie, nie umiem nic z niego odczytać i to tylko dodatkowy stres.

Ciąża miała być niespodzianką dla rodziny na Święta 2017. Tymczasem zaraz nadejdą kolejne Święta, a ciąży jak nie było tak nie ma.

Kolejne miesiące, kolejne okresy, kolejne płacze. Co miesiąc, na tydzień przed okresem pojawiają się objawy wczesnej ciąży, obolałe piersi, nudności, wyostrzony węch, zmieniony smak, boli podbrzusze jak na okres, ale to podobno normalne we wczesnej ciąży. Lekkie plamienie? To musi być plamienie implantacyjne? Nie, to nie może być okres! A może...zaraz, podobno w ciąży można mieć okres w pierwszym trymestrze! Testy ciążowe, jeden drugi, wpatruję się obsesyjnie w wyraźną pojedyńczą grubą krechę, szukam najdrobniejszego cienia tej upragnionej drugiej kreski.

Dlaczego mnie to spotyka? Czy to jakaś kara?

Uwielbiam złote rady ludzi - wyluzuj, nie myśl, wyjedź na wakacje. JAK? Jak mam do cholery nie myśleć o tym, że kończę 30 lat i jestem NIEPŁODNA? Że tyle czasu nie udaje mi się coś co dla każdej kobiety dookoła jest najłatwiejszą rzeczą na świecie? NIE DA SIĘ O TYM NIE MYŚLEĆ!!!!

Zbliża się półtora roku starań. Niedawno zmarł tata. Tak bardzo marzył, żeby mieć wnuka i nigdy się go nie doczekał. Da się mieć jeszcze większego doła?

Luty. Okres. Nie wiem dlaczego myślałam, że tym razem się uda. Może podświadomie oczekiwałam, że los zrównoważy mi tragedię, którą dopiero co przeżyłam i przyniesie też jakąś dobrą wiadomość? Naiwna idiotka. Już nie wierzę, że kiedykolwiek się uda.

6 marca, dzisiaj. Okres. Mam dość, nie chcę się już "starać". Zbieram pieniądze na wizytę w klinice leczenia niepłodności. Ostatnia deska ratunku, nawet jeśli zostanie mi tylko in vitro, chcę spróbować. Wydam wszystkie oszczędności, żeby dać sobie szansę na dziecko.

Tylko...tak naprawdę już nawet nie wierzę w medycynę. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy widzę w głowie wielkie czerwone napisy: BEZPŁODNA, JAŁOWA, PUSTA SKORUPA.
Bardzo boli mnie podbrzusze, moje okresy są zawsze obfite i bolesne. Jest mi smutno i źle.

7 marca 2019, 13:28

Dzisiaj jest trochę lepiej, i fizycznie i psychicznie. W 2 dniu okres jest wciąż bardzo obfity, ale już tak nie boli podbrzusze. Wczorajszy wieczór przeleżałam na łóżku z termoforem, ból był tak silny, że nawet no-spa forte nie pomogła, a boję się brać silniejszych leków, odkąd wyczytałam w ulotce ibupromu, że może wpływać na płodność.

Byłam zaskoczona komentarzami do mojego poprzedniego wpisu, zaczęłam pisać pamiętnik jako formę terapii, wyrzucenia z siebie nadmiaru emocji i myśli i nie sądziłam nawet, że ktoś będzie chciał moje wywody czytać :) Dziewczyny, dziękuję Wam bardzo za wsparcie! Wczoraj czytałam prawie cały dzień inne pamiętniki i myśl, że nie jestem sama z moimi problemami przyniosła mi ukojenie. Mam nadzieję, że to nie zabrzmiało jak cieszenie się z nieszczęścia innych, każdej ze starających się dziewczyn z całego serca życzę spełnienia marzeń o macierzyństwie, ale świadomość, że jesteśmy tu razem i wzajemnie się wspieramy, pomaga przetrwać trudne chwile, momenty zwątpienia i załamania.

Zdałam sobie sprawę, że wpadłam w błędne koło, im dłużej nie udaje mi się zajść w ciążę, tym mniej mam chęci, żeby dalej próbować, wpadam w coraz większego doła, stres i tym samym zmniejszam jeszcze bardziej swoje szanse. Dodatkowym źródłem stresu i presji jest moja praca - 2 lata temu postanowiłam, że chcę zmienić nie tylko miejsce pracy, ale też zawód. Jednak najpierw chciałam urodzić pierwsze dziecko. Praca, w której nie mam żadnych perspektyw kariery i nic do stracenia, ale która jednocześnie jest dość stabilna, to idealny moment na dziecko i urlop macierzyński. Chciałam uniknąć sytuacji, że idę do nowej pracy, zaczynam uczyć się nowych rzeczy i po chwili zachodzę w ciążę. Kiedy minął rok starań zaczęłam znowu myśleć o zmianie pracy, że może to jest właśnie ten bodziec, którego potrzebuję, żeby nie myśleć o staraniach i skupić się na czymś innym. Z drugiej strony zmiana pracy połączona ze zmianą zawodu to ogromny stres, a stres nie pomaga płodności. Może przecież okazać się, że nowe zajęcia mnie przerastają, że trafię w jakieś straszne miejsce z wrednym szefem i oczekiwaniem pracy w nadgodzinach. Czuję się rozdarta i od cyklu do cyklu powtarzam sobie, że jeśli znowu dostanę okres, zacznę szukać pracy, potem tłumaczę sobie, że to naprawdę nie jest dobry moment na zmianę pracy, że tu, gdzie teraz pracuję nie dzieje mi się żadna krzywda, tylko po prostu zawód, który kiedyś wybrałam irytuje mnie, nie sprawia mi żadnej przyjemności i chciałabym robić jednak w życiu coś innego. Tylko, że mijają 2 lata, a ja dalej ani nie jestem w ciąży, ani nie zmieniłam zawodu. Porażka, na każdym polu.

Dzisiaj w sumie po raz pierwszy zadałam sobie pytanie - co jest dla mnie ważniejsze? Zmiana zawodu, czy zajście w ciążę i urodzenie dziecka? Czy gdybym mogła mieć tylko jedną z tych rzeczy, którą bym wybrała? Nad odpowiedzią nie musiałam zastanawiać się nawet sekundy. Oczywiście wiem, że tak naprawdę urodzenie dziecka nie skreśli moich szans na zmianę zawodu, ale zadanie sobie tego pytania uświadomiło mi, że muszę przestać stresować się tym, że opóźniam decyzję o zmianie zawodu. Postaram się pokonać niechęć do obecnego zajęcia i skupić na tym co jest dla mnie najważniejsze, a zmiana pracy nie jest dla mnie nawet w 1/10 tak ważna, jak pragnienie zostania mamą.

Daję sobie jeszcze 2 cykle, w czasie których zbieram pieniądze na klinikę. Decyzja o klinice jest dla mnie taką trochę ostatecznością. Tak jak napisała Paulina, doskonale wiem, że rozpoczęcie leczenia w klinice niepłodności zniweluje wszelkie szanse na "nie myślenie", zwłaszcza, że ja w ogóle mam tendencję do nadmiernego stresowania się wszystkim. Wszystkie badania, które do tej pory robiłam wychodziły idealnie, a tak naprawdę zawsze zostanie coś, co jeszcze można by zbadać, a nawet jak zbadam wszystko, to przecież wyniki pierwszych badań mogą być już nieaktualne. Ze swoją skłonnością do pesymizmu łatwo wpadam w spiralę nakręcania się i wymyślania sobie kolejnych chorób. Na przykład po wczorajszym wyjątkowo bolesnym pierwszym dniu okresu zaczęłam wkręcać sobie endometriozę. Rozpoczęcie leczenia niepłodności w klinice przekreśla jakiekolwiek szanse na wyluzowanie. Tylko, czy te szanse już teraz nie wynoszą 0? Tak, czy inaczej, potrzebuję tych 2 miesięcy na poukładanie spraw po śmierci taty i zebranie pieniędzy. A może przez te 2 miesiące stanie się cud? Chyba jednak nie straciłam całej nadziei, nie mogę jej stracić.

8 marca 2019, 12:22

3dc

Nie mogę wysiedzieć w pracy, robię tylko najpilniejsze rzeczy, a wszystko co mogę odwlec bez szkody dla współpracowników, odwlekam. Rozpiera mnie energia, może to wiosna, może nowy cykl, a może decyzja o pójściu do kliniki w maju. Od kilku miesięcy o tym myślałam, ale zawsze było to takie nieokreślone "może powinnam zgłosić się do kliniki, jeszcze 2-3-4 cykle i może pójdę". Teraz już wiem, że chcę to zrobić i mam konkretną datę - do maja uda mi się zebrać trochę pieniędzy, bo niestety wszystkie nasze oszczędności poszły najpierw na remont mieszkania Taty (który miał być niespodzianką na wyjście ze szpitala), a potem na pogrzeb.

Przyznam, że długo miałam opory przed pójściem do kliniki. Wydawało mi się, że skoro wszystkie badania są w normie, to muszę dalej starać się naturalnie, bo po co dokładać sobie nerwy związane z ingerencją medyczną w organizm, skoro jestem zdolna zajść w ciążę "zwyczajnie". Teraz już wiem, że brak ciąży przez 1,5 roku nie jest naturalny, nawet jeśli fizycznie nic mi nie dolega i cykl wydaje się prawidłowy. A tak naprawdę nie wiem, mój ginekolog zlecił mi sporo badań i stwierdził, że skoro wyniki są w normie, to nie ma sensu robić dalszej diagnostyki, tylko trzeba po prostu się starać. Miałam robiony pełen pakiet hormonów płciowych i pakiet tarczycowy, rozszerzoną morfologię pod kątem niedoborów żelaza, magnezu, wapnia, itd., monitoring cyklu na usg w jednym cyklu, posiew z kanału szyjki macicy, ale nie dostałam skierowania na drożność jajowodów, gin stwierdził "bo to takie mało przyjemne badanie, po co fundować sobie dodatkowy stres jeśli wszystko jest w porządku". Nie dostałam też badania rezerwy jajnikowej i nawet do niedawna nie wiedziałam, że takie badanie istnieje, a na stronach klinik leczenia niepłodności, te dwa badania są wyliczone jako część podstawowej diagnostyki. I tak podjęłam decyzję, dość ufania ginekologowi albo diagnozowania się na własną rękę - niech zajmie się mną klinika. Co z tego wyjdzie, na pewno opiszę :)

A na razie mam plan wziąć się trochę za siebie. Jem za dużo słodyczy i fast foodów i chociaż daleko mi jeszcze do nadwagi, w ostatnich miesiącach przybyło mi kilka nadprogramowych kilogramów. Chciałabym też wrócić do ćwiczeń. Nigdy nie byłam bardzo aktywna fizycznie, ale przez ostatnie lata miałam trochę zrywów na bieganie i ćwiczenia z dvd, nawet widziałam pozytywne efekty w postaci lepszej kondycji i zarysu mięśni na brzuchu. W zeszłym roku dopadła mnie obsesja, że może ćwiczenia są winne moim niepowodzeniom w zajściu w ciążę. To znaczy konkretniej wmówiłam sobie, że może ja tak naprawdę zachodzę w ciążę (w końcu co miesiąc mam objawy wczesnej ciąży), tylko przez aktywność fizyczną doprowadzam do wczesnego poronienia, takiego w 4-5 tygodniu i to co biorę za miesiączkę, jest w rzeczywistości ciążą biochemiczną. Ja wiem, nawet jak to teraz piszę to brzmi absurdalnie, ale jak już wspominałam, mam skłonności do wmawiania sobie różnych dziwnych rzeczy, które przeczą zdrowemu rozsądkowi. Ale koniec z tym, jutro okres powinien już być na znośnym poziomie i jutro idę biegać a do tego odwyk od czekolady i chipsów :)





11 marca 2019, 11:18

6dc

Motywacja i pozytywne nastawienie trochę siadło. Nie pobiegałam, cały weekend lał deszcz na przemian z wichurą i praktycznie nie dało się wyjść z domu. Mogłam poćwiczyć z DVD ale wziął mnie leń na całego.

Miałam bardzo dziwny okres w tym miesiącu, pierwszy dzień silne krwawienie i bardzo duży ból w podbrzuszu, 2 dzień wciąż silne krwawienie i ból, ale już na wieczór zmniejszyło się, 3 dnia tylko lekkie krwawienie, 4-5 dzień bardzo niewielkie plamienie. Dzisiaj 6 dzień i jest czysto, śluzu też prawie nie ma. W sumie cały okres zamknął się w 3 dniach bo na 4 i 5 nawet nie potrzebowałam wkładki. Zazwyczaj mam 4 dni krwawienia i potem jeszcze 2 dni plamienia. Nie łudzę się, że jestem w ciąży, przez pierwsze 2 dni straciłam zdecydowanie za dużo krwi, żeby uwierzyć w krwawienie na początku ciąży. Boję się, że przez ostatnie stresy rozregulował mi się cykl, tak naprawdę nie wiem nawet czy mam prawidłową owulację.

No właśnie w temacie owulacji. Postanowiłam wrócić do mierzenia temperatury, co przestałam robić po roku nieudanych prób. Mój ginekolog skrytykował tę metodę, że tak naprawdę nie jest wyznacznikiem czegokolwiek, bo za dużo czynników środowiskowych ma wpływ na wahania temperatury. Oczywiście nie posłuchałam go i dalej mierzyłam, aż przyszedł kryzys po roku starań, kiedy odstawiłam wszystkie metody sprawdzania owulacji, żeby się dodatkowo nie nakręcać (ha, ha).

Wracam do mierzenia temperatury z dwóch powodów - po pierwsze, ostatnio mam dziwne cykle (wahania od 23 do 29 dni w ciągu ostatniego pół roku), śluz płodny, jedyne co jeszcze w miarę obserwuję, nie do końca pokrywa się z wyliczeniami z kalendarzyka (zazwyczaj występuje około 8-9 dnia cyklu co może jest ok przy cyklu 23 dni ale już nie przy 29 dni). Mierząc temperaturę, przynajmniej będę wiedziała, czy jest podział na fazę niższych i wyższych temperatur w cyklu. Może nie jest to 100% wyznacznik owulacji, ale zawsze daje jakieś tam pojęcie, co się dzieje w cyklu. Po drugie, mierząc temperaturę wiem o zbliżającym się okresie około 2 dni przed. Może to się wydawać mało istotne, ale nawet po tylu miesiącach prób, nawet kiedy obiecuję sobie, że zupełnie odpuszczam, i tak kiedy zbliża się okres, zaczynam dostawać świra i budzi się we mnie głupia nadzieja, że może się udało, że może stał się cud. Nie pomagają też objawy takie jak bolesne piersi, czy nudności, których doświadczam każdego miesiąca przed okresem. Przez ostatni tydzień przed okresem biegam jak wariatka do toalety i sprawdzam, czy nie zaczyna się krwawienie. W takich momentach spadek temperatury na 2-3 dni przed okresem skraca chociaż odrobinę mękę oczekiwania.

Może dam też szansę dla mikroskopu owulacyjnego, chociaż mam wrażenie, że u mnie on zupełnie nie działa, podobnie jak testy owulacyjne, które NIGDY nie pokazały mi 2 kresek, nawet w cyklu z owulacją potwierdzoną monitoringiem i badaniem progesteronu.

Plan na najbliższe 2 miesiące w oczekiwaniu na leczenie w klinice - mierzenie temperatury, mikroskop owulacyjny przez cały cykl, testy owulacyjne od 6 do 16 dnia cyklu.

Przyznam się jeszcze do czegoś, w piątek zamówiłam przez internet Inofolic i żel Concieve-Plus. Pewnie wydałam niepotrzebnie pieniądze, ale przeczytałam internet wzdłuż i wszerz i wszędzie wyczytałam, że może pomóc a nawet jak nie pomoże, to nie zaszkodzi. W sumie przez cały okres starań jedyny wspomagacz jaki stosowałam to Castagnus przez 90 dni (zalecony przez endokrynologa, ze względu na wysoką prolaktynę po teście z metoclopramidem, ale niską przy normalnym badaniu, dlatego lekarz nie chciał przepisywać bromegonu), nie zauważyłam ani pozytywnych ani negatywnych efektów. Inofolic i żel kupiłam na własną rękę, przyznaję, że po prostu nosi mnie strasznie w oczekiwaniu na maj, mam nadzieję, że nic sobie nie rozreguluję.

Przy okazji, obecnie moja suplementacja wygląda tak - Falvit, Witamina D 2000j, Folik (teraz zamieniam na Inofolic), korzeń Maca (polecany na wspomaganie płodności i łagodzenie bolesnych miesiączek, ale zupełnie nie działa, więc pewnie odstawię).

Nie wiem, zaczynam już trochę świrować, że może coś sobie tymi suplementami rozregulowuję, niby nie ma ich dużo, ale cholera wie.

11 marca 2019, 14:50

Coraz więcej czytam i coraz mniej wiem. Dlaczego te wszystkie wyniki badań muszą być takie niejednoznaczne? Do tej pory byłam przekonana, że wszystkie badania są idealnie w normie, tak powiedział mój ginekolog, któremu postanowiłam zaufać. Specjalnie unikałam czytania na temat problemów z zajściem w ciążę w internecie. Łatwo się denerwuję i łatwo wpadam w fazę wkręcania sobie różnych chorób. Na studiach od czasu do czasu bolało mnie pod prawą pachą, po lekturze internetu zdiagnozowałam sobie chłoniaka, po zrobieniu badań okazało się, że z prawej strony gruczoły piersiowe sięgają mi lekko w stronę pachy, stąd bóle w tej okolicy przed miesiączką (chociaż same piersi mnie w ogóle nie bolały). Nie chciałam popełniać tych samych błędów przy staraniu o dziecko, wiadomo, że przy staraniach stres i wkręcanie sobie miliona chorób jest niewskazany.

Niestety każdy kij ma dwa końce. Nie czytając niczego w sieci, nie byłam świadoma, że ginekolog nie zlecił mi niektórych badań, które powinny znaleźć się w podstawowej diagnostyce po roku starań (jak np. drożność jajowodów). Zaczęłam mieć też wątpliwości co do niektórych moich wyników:
Progesteron pod koniec cyklu (20dc) 12,802 ng/ml przy normach dla fazy lutealnej 1,83 - 23,9, ale podobno przy prawidłowej owulacji powinien być w okolicach 16-20.
Badania wykonane w tym samym cyklu, wcześniej, w 12 dniu (spodziewanej owulacji):
Estradiol 80,6 pg/ml przy normie dla fazy owulacyjnej 85,8 – 498, FSH 9,6 U/l (norma 4.7 - 21.5), LH 14,3 U/l (norma 14.0 - 95.6), stosunek LH:FSH 1,49 czyli wskazujący na PCOS o czym też doczytałam dopiero teraz.

Wyniki z monitoringu USG (wykonany 2 cykle później na moją prośbę):

I USG - 9.d.c., Trzon macicy w przodozgięciu, prawidłowej wielkości i jednorodnej echogeniczności o wymiarach; grubość 30mm, długość 41 mm. Endometrium grubości 6,7 mm, jednorodne, o typie I fazy Szyjka bez zmian. Jajniki obustronnie wielkości i echogenicznosci prawidłowej : Jajnik prawy 22x18mm, Jajnik lewy27x16 mm, z pęcherzykiem 18mm. W zatoce Douglasa widoczna jest cienkościenna, bezechowa torbiel 23mm, okołojajnikowa. Bez płynu w Zatoce Douglasa. Fot Rozp. Mała torbiel okołojajnikowa.
II USG - 12 d.c. Trzon macicy w przodozgięciu, o wymiarach 42x30x44 mm, normalnej echogeniczności. Endometrium 7,8 mm, symetryczne. Szyjka macicy normalnej struktury. Jajnik prawy o wymiarach 25x12,7 mm, drobnopęcherzykowy. Jajnik lewy o wymiarach 38,5x12,2 mm, z pęcherzykiem o śr. 12,1 mm, obok widoczna jest cienkościenna, bezechowa torbiel o wym. 22x14x26 mm/okołojajnikowa. Płynu w zatoce Douglasa nie stwierdza się. Rozp. Mała torbiel okołojajnikowa
III USG - 23. .d.c., Trzon macicy w przodozgięciu, prawidłowej wielkości i jednorodnej echogeniczności o wymiarach; grubość 30 mm, długość 40 mm. Endometrium grubości 7,8 mm, jednorodne, o typie II fazy Szyjka bez zmian. Jajniki obustronnie wielkości i echogeniczności prawidłowej : Jajnik prawy 22x22 mm. Jajnik lewy33x19 mm, z obficie unaczynionym na obwodzie obszarem średnicy19x13mm, mogącym odpowiadać ciałku żółtemu.. Zatoka Douglasa -torbielka okołoajajnikowa 22mm. bez zmian.. Fot Rozp.Mała torbiel okołojajnikowa. Komentarz:Obraz może odpowiadać II fazie cyklu.

Ginekolog spojrzał na moje wyniki i powiedział, że wszystko jest w normie, a ja poczytałam trochę artykułów w internecie i już widzę nieprawidłowości. Może nie są to ogromne odchylenia, ale brak ciąży jest wyraźną wskazówką, że coś jednak jest nie tak. Nie do końca dobre wyniki hormonów, brak płynu w zatoce Douglasa chociaż niby był pęknięty pęcherzyk, torbiel, którą ginekolog zupełnie zignorował. Oczywiście i tak teraz wszystkie te wyniki są nieaktualne po ponad pół roku. A dodatkowo wszystkie pomiary są zawsze obarczone błędem. Chyba trzeba by się badać codziennie przez cały cykl albo kilka cykli, żeby cokolwiek wiedzieć :(

Zapisałam się do innej ginekolog na poniedziałek. Klinika kliniką, a w sumie co mi szkodzi zebrać opinię albo zrobić w międzyczasie jakieś dodatkowe badania.

12 marca 2019, 10:18

7dc

Temperatura wzrosła do 36.51, ale to pewnie przez to, że źle spałam. Poprzednie dni było 36.34, 36.28, 36.66 (po kieliszku wina) także za mały skok na owulację. Test paskowy negatywny, na mikroskopie jak zwykle nic nie widzę. W ogóle nie mogę się polubić z tym urządzeniem, dzisiaj męczyłam się 5 minut z nałożeniem na szkiełko śliny, albo wychodzą bąbelki, albo jest tej śliny za mało i w ogóle jak dla mnie poranna ślina jest zdecydowanie za gęsta i wynik nie jest wiarygodny. Jest o tym nawet ustęp w instrukcji, ale z kolei po południu trzeba odczekać minimum 3h po jedzeniu i piciu. Z jedzeniem nie ma problemu, ale kurde, 3h bez łyka wody? No nie da się :/

Wczoraj sprawdzałam mikroskopem 2 razy, z porannej śliny wyszła gęsta struktura i mam wrażenie, że widziałam w niej paprotki, drugi raz sprawdzałam po powrocie z pracy po 2h nie picia, paprotek brak. Dzisiaj nałożyłam ślinę, ale nie miałam czasu odczytać wyniku, sprawdzę w domu przed drugim testowaniem. Daję 2-3 cykle szansy dla mikroskopu.

Śluzu praktycznie brak, chociaż piję siemię lniane i biorę kapsułki z wiesiołkiem. Przy moich nieregularnych cyklach, owulacja może równie dobrze wystąpić 8 dnia, więc staram się zwracać już teraz uwagę na objawy, ale na razie nic się nie dzieje.

Wczoraj planowałam zaciągnąć męża do łóżka, ale w ciągu dnia uszkodziłam sobie dziąsło przy jedzeniu orzecha i tak mnie bolało, że nici z planów.Ech kogo ja oszukuję...no po prostu nie miałam ochoty, jakbym miała, to bym się dziąsłem nie przejmowała i nie zasłaniała.

Ostatnio często mam napady wyrzutów sumienia, że sama zrujnowałam swoją płodność biorąc 10 lat tabletki antykoncepcyjne. No cóż, to może podzielę się moją niezbyt chlubną historią.

W wieku 16 lat poznałam mojego byłego chłopaka. Po kilku miesiącach poszliśmy na całość i zaczęliśmy współżyć. Przy drugim razie pękła nam prezerwatywa, cudem okupionym stratą 300zł na prywatną wizytę udało mi się dostać tabletkę "po". P już wcześniej namawiał mnie na pigułki antykoncepcyjne, ale nie chciałam faszerować organizmu chemią. Po przygodzie z prezerwatywą zdecydowałam, że pójdę do ginekologa i przynajmniej dowiem się, o co właściwie chodzi z tymi pigułkami. Ginekolog uspokoił mnie, że pigułki są teraz inne niż kiedyś, nie mają żadnego wpływu na późniejszą płodność i można zacząć je brać po 4 latach od pierwszej miesiączki (u mnie było to wtedy prawie 5 lat). Dodatkowo opowiedziałam mu o swoich problemach z cyklem, już wtedy miałam bardzo nieregularne miesiączki, cykl wahał się od 17 do 40 dni, okres był też bardzo obfity i bolesny, często miewałam po 5-6 dni krwawienia i dodatkowo kilka dni plamienia przed i po okresie. Ginekolog zapewnił mnie, że pigułki uregulują mi cykl, że można je brać wiele lat bez przerwy i po odstawieniu organizm wraca do normy w 3 miesiące. Dostałam receptę bez żadnych badań, tylko na podstawie krótkiej rozmowy, ale cóż...miałam trochę ponad 16 lat, nie było wtedy tak powszechnego dostępu do internetu, uwierzyłam lekarzowi na słowo. Potrzebna była tylko zgoda osoby dorosłej, ale mój tata od początku wiedział, że zastanawiam się nad pigułkami. Był przeciwny, ale zgodził się, bo nie chciał, żebym zaszła w ciążę w wieku 16 lat, a wiedział, że nie powstrzyma nastolatki przez uprawianiem seksu, kiedy mleko już się wylało.

Tabletki brałam tyle czasu ile trwał mój związek z P, czyli 8 lat bez przerwy, w końcu miałam regularne 28 dniowe cykle, krwawienie trwało 3 dni, koniec stresu z pękającymi gumkami. W tamtym czasie nie chciałam mieć dzieci. Fakt, byłam jeszcze dość młoda, ale też prawie od początku nie za bardzo układało nam się z P. Nie był złą osobą, ale był totalnym lekkoduchem i wiedziałam, że dziecko byłoby całkowicie na mojej głowie. Już po 2 latach byliśmy ze sobą bardziej z przyzwyczajenia, trochę z lęku przed zakończeniem pierwszego poważnego związku. Zamieszkaliśmy razem, kiedy skończyłam liceum, licząc, że takie przejście do związku na pełen etat coś naprawi. Nie naprawiło, kolejne lata spędziliśmy bardziej obok siebie niż ze sobą i w końcu rozstaliśmy się zgodnie ze wspólną decyzją. W tamtym czasie nie czułam żadnej potrzeby posiadania dzieci, byłam zajęta nauką, liceum, studia, potem szukanie pierwszej pracy, mieliśmy mało pieniędzy, nie byłoby nawet nas stać na dziecko, ale też zupełnie go nie pragnęłam. Pochodzę z rozbitej rodziny, wychowywał mnie tylko tata, nie miałam żadnego wzorca macierzyństwa i panicznie bałam się, że ja też, tak jak moja matka, nie będę w stanie pokochać własnego dziecka.

Po rozstaniu odstawiłam pigułki, cykle pozostały w miarę regularne, 26-28 dni. Pół roku później poznałam Bartka, mojego obecnego męża. Po kilku miesiącach wróciłam do brania pigułek, ponieważ nie chciałam zaliczyć wpadki na początku związku. Tym razem zrobiłam wcześniej badania, ale tylko podstawowe badania krwi i cytologię. 6 lat temu wciąż badania hormonów nie były w standardzie, albo po prostu ja trafiałam na takich lekarzy. Po roku związku z B, zaczęliśmy planować zakup mieszkania i wtedy po raz pierwszy poczułam, że jednak chciałabym w przyszłości mieć dzieci, i to nawet więcej niż jedno. Bartek był zupełnie inny, niż P. i czułam, że byłby wspaniałym ojcem. Tabletki brałam 2 lata, w tamtym czasie zamieszkaliśmy w nowym mieszkaniu, a ja zmieniłam pracę. Był rok 2016, kiedy odstawiłam tabletki i zaczęłam na dobre myśleć o dziecku. Postanowiliśmy, że odczekamy jeszcze rok, żeby organizm zdążył się oczyścić z tych wszystkich lat brania pigułek, chciałam też być fair w nowej pracy i nie chciałam na dzień dobry zajść w ciążę (głupia ja). W czasie tego roku poprawiłam dietę, zaczęłam ćwiczyć, zaszczepiłam się na żółtaczkę, odnowiłam szczepienie na błonicę, tężca i krztuśca. Coraz mocniej pragnęłam dziecka, to śmieszne, że tak długo byłam nastawiona na bycie bezdzietną i całkowicie z tym pogodzona, a potem to pragnienie przyszło tak nagle i z taką mocą. Reszta historii jest opisana na początku mojego profilu.

Czasami nachodzą mnie takie głupie myśli, że może niepłodność jest karą za to, że tak długo czekałam, że nie chciałam mieć wcześniej w ogóle dzieci, że zaczęłam brać pigułki w wieku 16 lat i bezmyślnie faszerowałam się nimi przez 10 lat z ledwie roczną przerwą. To prawda, że w tamtych czasach był dużo gorszy dostęp do informacji, ginekolodzy zapewniali mnie, że pigułki są bardzo nowoczesne, mają minimalne stężenia hormonów i nie wpływają w żaden sposób na dalszą płodność, a ja im uwierzyłam, bo tak mi było wtedy wygodnie... Ale w końcu każda z nas popełnia w życiu błędy i nie poddam się bez walki, bez względu na to, czy moje obecne problemy są, czy nie są moją winą.

12 marca 2019, 14:02

Kurde, boli mnie lewy jajnik. Ale 7dc to za wcześnie nawet jak na mnie, poza tym 0 śluzu płodnego, nic. Coraz mocniej boli mnie dziąsło, chyba jednak jakiś stan zapalny się zrobił i pewnie znowu nici z planów na wieczór.

W ogóle chyba źle robię testy owulacyjne, przysięgłabym, że na ulotce jest napisane, żeby robić z pierwszego porannego moczu, ale wszędzie indziej (w internecie) znajduję informację, żeby absolutnie NIE robić z pierwszego porannego, że najlepiej między 10 a 20 albo nawet koło 22. Może źle przeczytałam ulotkę, a jak nie to najwyżej będę robić 2x dziennie, trudno.

13 marca 2019, 09:35

8dc

Temperatura znowu 36.51, dokładnie taka sama jak wczoraj, myślę że ten skok o 0.2 może być spowodowany stanem zapalnym dziąsła. Test paskowy z wczorajszego poranka i popołudnia negatywny, na mikroskopie z porannej śliny pociapane gęste coś, z popołudniowej jakby małe paprotki. Jeśli wierzyć mikroskopowi, owulacja powinna być za około 3 dni. Śluzu jakby minimalnie więcej, ale wciąż nie jest go tyle, co zawsze. Normalnie około 8-10 dnia powinnam mieć bardzo dużo rzadkiego wodnistego śluzu, często jest go tyle, że jak wstaję rano to ścieka po udach, a w tym cyklu nic, prawie pustynia. Coś ten wiesiołek nie działa. Lekko pobolewa podbrzusze.

Oczywiście nici z wieczoru, zrobił mi się jednak stan zapalny na dziąśle, lekko napuchł policzek, opuchliznę widać tylko w buzi, na szczęście nie widać na zewnątrz, ale i tak czuję się jak chomik. Zapisałam się do dentysty na piątek. Oczywiście musi się coś takiego dziać w pierwszej połowie cyklu. Poza tym znowu nie miałam zupełnie ochoty.

Pisanie tego pamiętnika bardzo mi pomaga, odkąd zmarł tata, nie mam praktycznie nikogo, z kim mogłabym od serca szczerze porozmawiać. Najbliższa przyjaciółka wie, że staramy się o dziecko i że mamy problemy, ale niedawno rozstała się z facetem i nie chcę jej obciążać emocjonalnie, kiedy sama jest w trudnym momencie życia. Tata wiedział wszystko i bardzo mnie wspierał, ale jego już nie ma...Mąż jest dla mnie wsparciem, ale dla niego ta sytuacja jest też bardzo stresująca i nie chcę dodatkowo wsadzać go na mój własny emocjonalny rollercoaster.

Na pewno też znacie te stany - w ciągu kilku dni nastrój potrafi zmienić się od radosnej euforii do czarnego doła, jednego dnia jestem nadpobudliwa i biegam jak wariatka, nie mogąc na niczym się skupić, innego apatycznie gapię się w monitor w pracy, a potem w telewizor w domu.

Dzisiaj naszły mnie przemyślenia na temat życia seksualnego w cieniu starań o dziecko. Któraś z dziewczyn w pamiętniku napisała, że długie starania wyjątkowo skutecznie zabijają libido. U nas jest podobnie, nigdy nie byliśmy parą z ogniem w sypialni, w czasach przed staraniem i na początku, kiedy jeszcze chcieliśmy podejść do tematu naturalnie i na luzie, kochaliśmy się 2, czasem 3 razy na tydzień. Jakoś po 3 albo 4 miesiącach starań, zaczęłam bardziej zwracać uwagę na dni płodne, wyliczałam dni z kalendarzyka, obserwowałam śluz i starałam się, żeby zawsze doszło do co najmniej 3 zbliżeń co drugi dzień w okolicach dni płodnych (przy moich cyklach około 9-11-13 dzień cyklu). Po kilku kolejnych miesiącach seks na żądanie z kalendarzykiem zrobił się mechaniczny i wymuszony, a jednocześnie coraz rzadziej kochaliśmy się w drugiej połowie cyklu. Mąż zaczął protestować, kiedy zmuszałam go do zbliżeń "bo owulacja", kiedyś pokłóciliśmy się o to i wyburczał, że traktuję go jak byka rozpłodowego. Po ponad roku starań przestałam odczuwać praktycznie jakiekolwiek potrzeby. Nasze 3 zbliżenia "owulacyjne" zredukowały się do 2 a czasem nawet 1 gdzieś kolo 10-12 dnia cyklu i potem już nic. W tym momencie nawet już nie bardzo mogę powiedzieć, że jeszcze się staramy. To trwa już jakieś 3 miesiące. Przyjaciółka mówi, że przy 1 seksie w miesiącu mam mniej więcej takie same szanse na zajście, jak na niepokalane poczęcie. No cóż, trochę ma rację.

W tym cyklu postanowiłam, że spróbuję zmienić podejście i kochać się częściej, oczywiście spróbuję zainicjować zbliżenia w czasie owulacji, ale postaram się zadbać o męża i siebie też w pozostałej części cyklu. Ale pojawiła się u mnie jedna głupia fobia. Chciałam zaciągnąć B do łóżka wczoraj i przedwczoraj, ale boję się, że kiedy zbliża się owulacja, muszę wycelować dokładnie w TEN dzień, bo kiedy pozwolę sobie na spontaniczny seks kilka dni wcześniej, to potem B nie będzie miał chęci na powtórkę w czasie owulacji. Wiem, to brzmi idiotycznie, ale naprawdę mam takie lęki. A co jeśli dzisiaj będziemy się kochać, a jutro test owulacyjny pokaże 2 kreski, przecież B nie będzie chciał kochać się 2 dni pod rząd, nie kiedy nasze życie intymne popadło w ruinę i nie da się go ot tak przywrócić do normy...

Ale sobie wymyślam problemy, czasem zastanawiam się, czy zapłodnienie w klinice nie jest dla nas jedynym ratunkiem. Nawet jeśli jestem fizycznie zdrowa, chyba mam już zbyt zrytą psychikę, żeby coś z tego wyszło. Zaczynam zastanawiać się nad psychologiem.

14 marca 2019, 13:25

9dc

W końcu wodnisty śluz i ilość jakby większa. Wczorajsze testowanie po południu negatywne, mikroskop, znowu jakieś pojedyncze paprotki, ale jestem sceptyczna. Plany wieczorne nie wyszły, dalej mam zapalenie dziąsła, spuchnięty policzek, tak, że nawet jeść ciężko. Czemu zawsze takie rzeczy przytrafiają mi się w okresie owulacji :( Temperatura dziwnie skoczyła, 36,73 ale to pewnie przez stan zapalny w buzi. Ciężko mówić o wiarygodnym pomiarze w tym miesiącu.

15 marca 2019, 11:40

10dc

Dziwne to wszystko :( Śluz trochę rozciągliwy, ale wciąż jednak bardziej wodnisty i mało przezroczysty, szyjka miękka i otwarta, jak na owulację. Testy dalej negatywnie, na monitorze nie ma nawet cienia paprotek (a wcześniej były takie jakby niewielkie w 7-8dc, ale wtedy nie było objawów w postaci śluzu i otwartej szyjki). Według kalendarzyka powinnam mieć owulację max 12 dzień, owszem zdarzyły mi się cykle 30-31 dni, ale jednak większość jest krótka 24-26 dni. Temperatura 36,53, czyli wczorajszy skok był przez zapalenie dziąsła.
Dziąsło dalej boli, chociaż trochę mniej, zobaczymy, co powie dentysta.

Ale jestem z siebie mega dumna, udało mi się poćwiczyć z Chodakowską wczoraj i we wtorek :) Bardzo straciłam formę przez te kilka miesięcy bez ćwiczeń. Planuję ćwiczyć co 2 dzień, do tego od 2 tygodni nie jem słodyczy. Ponoć dieta wpływa na płodność, a w mojej jest zdecydowanie za dużo cukru i za mało warzyw. Postaram się to zmienić.

Cały czas walczę z wątpliwościami co do wizyty w klinice. Zastanawiam się, że może powinnam dać sobie szansę przy zmianie trybu życia, dieta, ćwiczenia i może płodność magicznie wróci? Nie, nie, NIE! To są kolejne wymówki i odwlekanie wizyty w klinice, bo najzwyczajniej w świecie się jej boję. Boję się bolesnych badań, boję się zastrzyków, boję się obcych ludzi wkładających różne medyczne instrumenty w najbardziej intymne części mojego ciała, kiedy zwykłe wizyty kontrolne u ginekologa są dla mnie stresem. Ale decyzja już podjęta i nie zmienię jej choćby wszystko we mnie krzyczało "uciekaj, nie rób sobie tego". Jaką byłabym matką, gdybym nie była skłonna do najmniejszych poświęceń? Nie chcę być jak moja matka, która uciekła od niemowlaka, bo wychowanie dziecka ją przerosło. Wiem, że nie chciała dziecka, że w tamtych czasach nie mówiło się o depresji poporodowej, ale miała potem 20 lat życia, żeby to naprawić, a jednak nigdy nie wyciągnęła do mnie ręki.

Wybrałam chyba klinikę, po przejrzeniu miliona opinii i wpisów na forum spróbuję leczenia w klinice Invicta w Warszawie.

18 marca 2019, 09:29

13dc

Nie podoba mi się ten cykl. Nie było śluzu płodnego, większość czasu był wodnisty albo nie było go wcale, w 10dc może na chwilę zrobił się minimalnie rozciągliwy, ale wieczorem już znowu woda, a teraz prawie nic. Nie ma skoku temperatury, testy owulacyjne negatywne, wczoraj pojawiła się bardzo blada druga kreska, ale przy teście owu kreska testowa powinna być tak samo wyraźna jak kontrolna, więc też negatyw. Wysypało mnie pryszczami, kilka na twarzy, sporo na plecach. Najbardziej martwi mnie brak śluzu i niska temperatura. Wiem, że może wydawać się, że panikuję, że 13dc to bardzo wcześnie, ale przez ostatnie 4 miesiące moje cykle nie były dłuższe niż 25 dni, więc owulacja powinna być 9-12 dc, a tu nic, żadnych sygnałów od ciała, że chociaż się do tej owulacji przygotowuje.
Przesunęli mi wizytę u ginekologa na połowę kwietnia :/ Szkoda, bo chciałam chociaż zrobić kontrolne USG i cytologię.

Mówiłam sobie, że skoro postanowiłam w maju iść do kliniki, to teraz uda mi się wyluzować. I dupa...Biegam z testami i wyczekuję objawów owulacji jeszcze bardziej, niż zwykle. Myślałam, że kiedy wrócę do monitorowania cyklu, uspokoję się, wiedząc, że przynajmniej w teorii organizm działa, jak należy. Tylko, że właśnie nie bardzo działa. W zeszłym roku miałam książkowy śluz płodny, książkowy skok temperatury...Teraz nie mam nawet tego, podejrzewam, że w tym cyklu w ogóle nie było i nie będzie owulacji.

Znowu mam doła i stres, czuję cały czas ucisk w żołądku. Ja wiem, że tak się nie da, ja wiem, że tak nie powinnam, tylko jak kurde wyłączyć te emocje?

Z pozytywów - w zeszłym tygodniu poćwiczyłam 3 razy, od 2,5 tygodnia nie jem słodyczy. Nie, żebym coś schudła, może naprawdę powinnam sprawdzić tą insulinoodporność. Ale przynajmniej samopoczucie minimalnie lepsze.

19 marca 2019, 12:51

14dc

To chyba byłoby na tyle w tym cyklu. Szyjka zamknięta, sucho jak na pustyni, testy owu nieprzerwanie negatywne. Temperatura 36.68, trochę za mało jak na skok owulacyjny. Pewnie podskoczyła trochę przez to, że mało spałam. Powtarzam sobie, że ten cykl muszę spisać na straty, że najprawdopodobniej w ogóle nie miałam owulacji, ale gdzie tam, głupia nadzieja zakiełkowała i będzie mnie drążyć przez następne 2 tygodnie, żeby przerodzić się w czarną rozpacz z nadejściem @.

Tyle razy przez to przechodziłam, przy moich krótkich cyklach to już musi być z 20-25 cykl starań, i co? I co miesiąc to samo. Euforia, nadzieja, radość, stres, oczekiwanie, wmawianie sobie na przemian objawów ciąży i objawów chorób, na koniec dołek, rozpacz, płacz, rezygnacja. I nowy cykl i szalony rollercoaster od nowa rozpoczyna swoją stałą trasę. Dodatkowo w tym miesiącu doszedł niepokój dlaczego nie miałam żadnych objawów owulacji. ZAWSZE miałam śluz płodny, kiedy jeszcze mierzyłam tempkę zawsze miałam ładny wyraźny skok w 2 fazie. A tu nic...Tysiąc myśli na minutę, może rozwinęło mi się moje "podejrzenie PCOS" i nie mam owulacji, może moja rezerwa jajnikowa się wyczerpała, może stresy z ostatnich miesięcy podniosły mi w kosmos prolaktynę i kortyzol. Dziesiątki możliwości, dziesiątki możliwych przyczyn niepłodności. Plan pójścia do kliniki w Maju wcale nie pomaga, nie daje żadnego spokoju ducha.

Na początku wyobrażałam sobie, jak mówię rodzinie o ciąży, jak szykuję pokój dla dziecka, jak chodzę z nim na spacery, karmię, przewijam, śpiewam, tulę do serca. Teraz już nie potrafię sobie tego wyobrazić, nie potrafię zobaczyć siebie w ciąży a potem z dzieckiem. Po tylu nieudanych próbach ciąża urosła do rangi czegoś nierealnego, co nigdy nie będzie mi dane. Z jednej strony można powiedzieć, że straciłam nadzieję. Z drugiej strony w każdym cyklu wyczekuję, stresuję się, czekam na @ modląc się, żeby nie nadeszła. Nie da się od tego uwolnić, nie da się tego wyłączyć. Zaczynam wpadać w swój zwyczajowy pesymizm. A co, jeśli uda mi się zajść w ciążę i ją stracę, co jeśli dziecko nie przeżyje porodu, co jeśli ja nie przeżyję porodu, jeśli dziecko urodzi się z wadami rozwojowymi, odganiam te myśli, ale one krążą po głowie jak sępy nad padliną. Wyobrażam sobie, że mówię rodzinie o ciąży, idę na zwolnienie z pracy, a kilka tygodni później wracam pusta, załamana i pokonana przez los. NIE, NIE, NIE!!!! Ogarnij się kobieto. Będzie dobrze, zobaczę upragnione 2 kreski, może nawet przed wizytą w klinice. Pozytywne myślenie, muszę myśleć pozytywnie.

Zdenerwowałam się dzisiaj w pracy. Postanowiłam złożyć podanie o przeniesienie do innego działu, bo mam dość mojego obecnego zajęcia, mam jedno z najgorzej płatnych stanowisk w firmie, jedno z kilku, gdzie nie ma zupełnie żadnych możliwości awansu, od 4 lat pracuję za te same pieniądze bez podwyżki. Chciałam przenieść się do innego działu, co zmieniłoby zupełnie mój zakres obowiązków, nawet zacząć od stanowiska asystentki, ale z dużo lepszymi perspektywami na przyszłość. Nawet wygłosiłam ładną przemowę dlaczego nadaję się na to stanowisko i jak moje obecne obowiązki pozwoliły mi nabyć wiele uniwersalnych umiejętności, które byłyby pomocne na nowym stanowisku. I co? I oczywiście odmowa. Bo nie ma zapotrzebowania w innych działach, bo mam studia na innym kierunku, niż wymagany, ale oczywiście na przyszłość nie mówią nie. Tylko jakoś w to "na przyszłość" nie dowierzam. Na co dzień zbieram milion pochwał jaka jestem super dokładna, szybka, bezcenna, tylko jak chcę iść dalej, to nagle mur. Dzisiaj dobitnie zrozumiałam, że żeby awansować muszę zmienić pracę. Bo tutaj chcą, żebym była tu gdzie jestem. Na tym samym stanowisku, z tymi samymi rutynowymi obowiązkami dzień po dniu, tydzień po tygodniu, bez perspektyw, bez podwyżki, kiedy wszyscy dookoła zarabiają 2 razy tyle, chociaż spokojnie mogłabym wykonywać ich pracę, kiedy oni zesraliby się próbując wykonać moją.
Znacie to na pewno, tkwienie w męczącej pracy bez perspektyw w oczekiwaniu na ciążę. Bo tutaj nie mam nic do stracenia, bo będę mogła iść szybko na zwolnienie, a potem wrócić z macierzyńskiego do nowej pracy. Dziecko jest dla mnie najważniejsze i na pewno nie będę teraz dokładać sobie stresu zmianą pracy, ale zrozumiałam, że muszę dać sobie termin, po którym zaczynam czegoś szukać. Inaczej za kilka lat spojrzę wstecz i zobaczę życie zmarnowane na wyczekiwaniu na ciążę i kompletnym zawieszeniu we wszystkich innych dziedzinach. Może dam sobie czas do jesieni, może do końca roku, zobaczę, czego się dowiem w klinice. Tyle teorii, teraz pozostaje jakoś zamienić ją w praktykę.

21 marca 2019, 11:24

16dc

Nie wiem zupełnie co myśleć o tym cyklu. Ovufriend też nie wie, bo zaznaczył owulację przerywaną linią. Nie było śluzu płodnego, testy owu negatywne poza dwoma bardzo bladymi kreskami, temperatura niby w końcu skoczyła, ale też jakoś tak dziwnie stopniowo. Pierwsze dni temperatura około 36.50, potem spadek do 36.21, 12dc mini wzrost do 36.28 i potem kolejne dni 36.48, 36.68, 36.78, 36.88. Niby skok jest, ale jakiś taki dziwny rozwalony na kilka dni. Ale co z tego, i tak zdążyłam już się nakręcić. Ovu wyznaczył niepewną owulację na 13dc, czyli cykl będzie pewnie 26-28 dni, kolejne 2 tygodnie to czas nadziei. Ale przynajmniej mierząc temperaturę będę widziała, jeśli nastąpi spadek, oszczędzę sobie tych 1-2 dni stresu.

Schemat jest zawsze ten sam, zawsze. 1-2dc to rozpacz, dół, często płacz pomieszany z apatią i zobojętnieniem. Końcówka @ to czas planów, zastanawiania się co mogę zrobić, żeby w tym cyklu się udało. Emocjonalnie totalna huśtawka, dołek miesza się z nadpobudliwością i oczekiwaniem na nowy początek. Czas około owulacji to czas przeważnie lepszego humoru, ale też nerwowe sprawdzanie objawów nadchodzącej owulacji i stres, jeśli ich nie ma. Potem nadzieja, afirmacje, modlitwy, próby pozytywnego myślenia. Na tydzień przed okresem pojawia się ścisk w żołądku, zaczyna się nerwowe bieganie do łazienki i sprawdzanie, czy nie ma śladów krwi na papierze. Każde kłucie podbrzusza odczytuję albo jako ból implantacyjny albo jako zapowiedź @, w zależności od nastroju, który zmienia się jak w kalejdoskopie. W tym miesiącu nie będę biegać do łazienki tylko po to, żeby sprawdzić, czy nadeszła @.

Walczę z tym, walczę, żeby moje życie przestało być wegetacją w oczekiwaniu na kolejny cykl. Wczoraj odwiedziłam tatę na cmentarzu, prosiłam go, żeby czuwał nade mną, żebym w końcu mogła odwiedzić go z upragnionym wnukiem lub wnuczką.

26 marca 2019, 12:37

21dc

Jakiś taki lekki spadek motywacji mnie dopadł. Pewnie przez końcówkę cyklu, ovu wyznaczył @ na niedzielę, cykl 25 dniowy i czuję, że taki mniej więcej będzie, bo już od niedzieli bolą mnie piersi i podbrzusze jak na okres. Jakoś nawet nie liczę, że tym razem się udało. Oczywiście nadzieja gdzieś tam jest, ona zawsze jest, ale w tym miesiącu jest wyjątkowo mała, chociaż według ovu idealnie wstrzeliliśmy się ze współżyciem. Ale objawy są zbyt typowe dla nadchodzącej @, wykres temperatur też nie wygląda zbyt obiecująco, cały czas waha się między 36.60-36.80, przed owulacją 36.30-36.50, jakiś taki dziwny trochę.

Chciałabym chociaż wiedzieć, na którym etapie coś idzie nie tak. Czy mam w ogóle owulację? Czy mam drożne jajowody? Czy dochodzi do zapłodnienia, ale z jakiejś przyczyny nie dochodzi do zagnieżdżenia? Mam nadzieję, że nadchodząca wizyta w klinice rozwieje chociaż trochę wątpliwości. Na razie idę do zwykłego internisty zrobić badania okresowe a w połowie kwietnia do nowej ginekolog, kontrolnie, ale pewnie napomknę o moich problemach i zobaczę, jak podejdzie do tematu.

Z sukcesów, cały czas udaje mi się ćwiczyć z dvd 3 razy w tygodniu, nie jem słodyczy od miesiąca poza 2 wyjątkami, staram się zjadać do każdego posiłku warzywa, nie tak jak kiedyś, że kanapka z serem i do widzenia. No i staram się naprawić moje życie seksualne, pierwszy raz od początku roku udaje nam się kochać co 3-4 dni i wcale nie muszę się zmuszać :)

Postanowiłam, że od jesieni szukam pracy. Jeśli zajdę w ciążę na samym początku nowej pracy, trudno. Od ponad 2 lat myślę o zmianie pracy i jedyne co mnie powstrzymuje, to czekanie na ciążę. Wcześniej czekałam z ciążą ponad rok bo chciałam być "w porządku" względem pracodawcy. I co? Ciąży jak nie było, tak nie ma, a ja dalej tkwię w miejscu. Nawet nie mogę powiedzieć, że zdobywam doświadczenie zawodowe, bo przy zmianie branży i tak będę musiała zaczynać od nowa i kolejne lata na moim obecnym stanowisku bardziej mi szkodzą, niż pomagają.

Ale są plany, są zmiany, czas nauczyć się ponownie, jak się żyje normalnie.

28 marca 2019, 13:27

23dc

Ale mi się chce spać, ledwo siedzę. Odstawiłam kawę i nawet nie piję herbaty, bo na 3 dni przed krzywą cukrową nie można pić alkoholu/kofeiny/teiny i pewnie przez to chodzę po ścianach. Udało mi się nawet zrobić w pracy głupotę, którą inne osoby musiały odkręcić...Ech...Nie mój dzień.

W temacie kofeiny, jak policzyłam ile jej na co dzień wypijam, to wyszły mi jakieś straszliwe ilości. 3 kubki yerba mate, 1 kawa do obiadu i ze 4-5 kubków czarnej/zielonej/białej herbaty i to takiej sypanej z kopiastej łyżeczki. Dopóki się nad tym nie zastanowiłam, to nawet nie byłam świadoma, że tyle tego jest! Oczywiście zaraz pojawiły się myśli, że może to kofeina utrudnia mi zajście w ciążę. Ale z drugiej strony, jak patrzy się na te wszystkie patologie, które rodzą dzieci rok po roku w oparach alkoholu i nierzadko narkotyków...A ja się kilku herbatek czepiam.

Od kilku dni boli mnie brzuch okresowo, bolą piersi, a trądzik to jest jakaś masakra. Jeszcze nigdy tak nie miałam, wysypana broda, czoło, między brwiami (wszechświat mi mówi, że tak naprawdę jestem jednorożcem?!) i po raz pierwszy ever plecy i ramiona. Hormony miałam badane kiedyś tam dawno i wyniki były ok. Może to zdrowe odżywianie, bo fakt, że ostatnio jem mega dużo nabiału, pewnie za dużo. Plan na najbliższy czas, znaleźć fajne przepisy z białkiem roślinnym, czyli fasolą, soczewicą, itd.

Chyba chciałabym, żeby przyszedł już okres, ovu wyznaczył na niedzielę (26dc) i ten ostatni tydzień zawsze się tak strasznie ciągnie. Ale wyznaczyłam sobie kilka zasad, których od tego cyklu przestrzegam - nie biegam do łazienki tylko po to, żeby sprawdzić, czy przyszedł okres, chociaż nawet nie potrzebuję siku, nie robię testów ciążowych przed 30dc, nie wyobrażam sobie jak mówię o ciąży rodzinie, ani w ogóle nie wyobrażam sobie jak to będzie być w ciąży. Żadnego nakręcania się! No i dalej co 2 dzień ćwiczę, nie wpadając w paranoję, że wytrzęsę z siebie zarodek, bo i takie myśli już mi się kiedyś zdarzały :)

1 kwietnia 2019, 08:43

27dc

@ spóźnia się o 1 dzień (według ovu, który wyznaczył okres na wczoraj, bo według mnie jeszcze ma spokojnie czas do 28-29dc, dłuższych cykli nigdy nie miałam, ale 29 dni się zdarzało), ale temperatura spadła. Do wczoraj ładnie utrzymywała się na 36.79, dzisiaj już tylko 36.66. Pewnie jutro @, kurtyna.

Od piątku wieczorem mam dziwne plamienie i przez to pozwoliłam sobie na trochę więcej nadziei, niż zazwyczaj. Często mam plamienia przed okresem, ale zawsze są różowe, czasem z nitkami krwi, trwają dosłownie chwilę i takie chwilowe plamienie mam 2-3 razy w ostatnim tygodniu cyklu. W tym cyklu po raz pierwszy plamienie jest brązowe, bardzo niewielkie, ale utrzymuje się już 3 dzień. W sobotę pozwoliłam sobie na myśl, że to może plamienie implantacyjne, tylko dzisiaj temperatura rozwiała wszelkie wątpliwości. A i samo plamienie utrzymuje się już trochę za długo, jak na implantację. No nic, będę musiała powiedzieć o tym lekarzowi, bo może mam coś nie tak z progesteronem. Jak nie da mi żadnych skierowań, to chyba w kolejnym cyklu będę badać prywatnie na własną rękę, trudno. Czekam na @.

Zbadałam krzywą cukrową i insulinową i wyniki wcale nie wyszły takie dobre. Na czczo jest wszystko ok, glukoza zachowuje się normalnie po 1h i 2h, ale coś jest nie tak z insuliną. Po 1h bardzo wzrosła, a po 2h zamiast spaść wzrosła jeszcze bardziej. W środę idę do lekarza i niech się wypowie. Tak na moją wiedzę zdobywaną w internetach wygląda to na hiperinsulinemię, ale jeszcze bez insulinoodporności. W sumie pomysł na zbadanie krzywej też wzięłam z neta (dzięki Kalija :) ), więc może i wynik też zinterpretowałam poprawnie. Czyli prawdopodobnie dieta z niskim indeksem glikemicznym. A póki co może zdążę jeszcze dzisiaj poćwiczyć przed @ (przyznaję się, w sobotę odpuściłam, jakby to jednak była implantacja).

2 kwietnia 2019, 09:56

28dc

Mój organizm chyba robi sobie ze mnie żarty. Moje poprzednie cykle to kolejno 24dni, 25dni, 25dni, 26dni, 25dni, 27dni. A dzisiaj już 28dc i dalej nic, plamienie zniknęło, temperatura podskoczyła do 36.77, ale to za nisko raczej na ciążę. Piersi minimalnie bolesne, ale mniej niż na zwykłą @. Biegam często do łazienki, ale pewnie przez to, że dużo piję. Czuję się dziwnie, inaczej niż zwykle, ale już tyle razy wmawiałam sobie ciążę, że boję się teraz znowu wpuścić do głowy nadzieję.
Nic, jak do jutra @ nie przyjdzie chyba jednak zatestuję.

8 kwietnia 2019, 14:16

Długo nie pisałam...chyba bałam się o tym napisać, tak czarno na białym...jestem w ciąży <3

Wiadomość wyedytowana przez autora 8 kwietnia 2019, 14:32

8 kwietnia 2019, 14:16

Ciąża rozpoczęta 6 marca 2019

Postanowiłam zrobić podsumowanie mojego szczęśliwego cyklu. Każda z nas ma inny organizm i inne problemy, ale może komuś coś z tych informacji się przyda :) Pamiętajcie tylko, że żadne cuda i suplementy nie pomogą na poważniejsze problemy, jak endometrioza, czy niedrożność jajowodów. Jeśli starania długo nie przynoszą efektów, podstawą są dokładne badania lekarskie.

A tak wyglądał mój udany cykl:
- Teorię o wyluzowaniu i nie myśleniu wciąż klasyfikuję jako mit. Nie byłam ani trochę wyluzowana i myślałam jak cholera.
- Cały cykl mierzyłam temperaturę termometrem owulacyjnym elektronicznym, zgodnie z wszystkimi zaleceniami, codziennie o tej samej porze, w ustach pod językiem, w tym samym punkcie. Wykres wcale nie wyglądał jakoś bardzo książkowo, miałam kilka jednodniowych skoków temperatury w 1 fazie cyklu i kilka małych spadków w 2 fazie. Ovu wyznaczył owulację na 13dc przerywaną linią.
- Moje cykle są krótkie, zazwyczaj 25-26 dni (najkrótszy 21 dni, najdłuższy 29).
- Od końcówki lutego poprawiłam dietę (bez słodyczy, chipsów i produktów z białej mąki) i zaczęłam ćwiczyć 3-4 razy w tygodniu.
- Od 5dc piłam Inofolic. Jest to suplement polecany głównie przy PCOS. Nigdy nie miałam zdecydowanej diagnozy PCOS, w USG wychodził często obraz wielu pęcherzyków w jajnikach, ale lekarze nie mieli pewności, bo jednak zazwyczaj był pęcherzyk dominujący. W ulotce Inofolic jest napisane, że działanie występuje po 2 miesiącach, więc myślę, że piłam go za krótko, żeby mógł coś znacząco pomóc.
- Po raz pierwszy stosowałam też żel Conceive Plus. Kupiłam, bo często mam zbyt mało śluzu, płodny występuje w niewielkich ilościach i nie zawsze. Być może dzięki temu żelowi w końcu się udało, ale na 100% oczywiście pewna nie jestem. Jeśli ktoś nie ma problemów z płodnym śluzem to pewnie nie ma co stosować, u mnie rzeczywiście takie problemy były.
- Testy owulacyjne paskowe o czułości 10mlU wychodziły cały cykl negatywne. Jeden raz pojawiła się blada druga kreska (w 12dc), ale według instrukcji kreska testowa powinna być tak samo wyraźna, jak kontrolna, więc tamto też był negatyw, a jednak owulacja zdecydowanie wystąpiła.
- Badania krzywej cukrowej wykazały insulinooporność (która często łączy się z PCOS i niepłodnością). I znowu, być może poprawa diety pomogła, ale czy miesiąc dobrego odżywiania to nie za krótko, żeby były efekty...tak naprawdę nie da się nic stwierdzić na 100%.
- Mąż miał badane nasienie, podstawowe parametry bardzo dobre, morfologia 14%. Fragmentacji DNA nie zdążyliśmy zbadać

Co stosowałam w poprzednich miesiącach i nie pomogło:
- Maca i Ashwagandha. Niestety nie zaobserwowałam żadnego efektu. Maca ponoć lepiej działa u mężczyzn, ale u kobiet niby też powinna.
- Olej z wiesiołka i siemię lniane. 0 poprawy śluzu, nic.
- Mikroskop owulacyjny. Bardzo ciężko szło mi nakładanie śliny, rano była zbyt gęsta, po południu ciężko było nie pić nic zupełnie przez 3 godziny. Paprotki pojawiały się tak trochę losowo od 7dc.
Wszystko oczywiście jest indywidualne, nikogo do niczego nie namawiam, ani nie zniechęcam.

Pierwsze objawy ciąży:
- Zupełnie absolutnie NIC. Wiem, że niektóre dziewczyny czują ciążę niemalże od poczęcia, ale u mnie ten cykl zupełnie niczym nie różnił się od innych. Piersi bolały na tydzień przed spodziewaną miesiączką, potem przestały (tak samo jak w innych cyklach). Nie pojawiła się większa ilość śluzu, nawet teraz w 6tc dalej jest pustynia, żadnych nudności, żadnej zmiany smaku. W 22-25dc miałam niewielkie brązowe plamienie, być może implantacyjne, na wszelki wypadek dostałam od ginekologa luteinę.

Chciałam napisać coś mądrego z ładną puentą. A tak naprawdę nie ma puenty...Przede wszystkim warto zrobić wszystkie najważniejsze badania, kochać się co 2-3 dni, a jeśli badania są dobre i mimo wszystko kolejne miesiące nie przynoszą rezultatu, rozważyć klinikę leczenia niepłodności, inseminację, czy in vitro, jeśli jest to zgodne z Waszą wiarą. U nas po prostu wyszło w 23 cyklu, bez robienia czegoś szczególnego, na pewno bez magicznego wyluzowania. Objawów ciąży też może wcale nie być, w poprzednich cyklach miałam chyba wszystkie możliwe objawy wczesnej ciąży, nawet nudności i zmiany smaku i wychodziło jedno wielkie nic, a w udanym cyklu 0 jakichkolwiek wcześniejszych oznak :)

Dziewczyny kochane, przesyłam Wam wszystkim ciepłe myśli i z całego serca życzę, żebyście zobaczyły na testach upragnione 2 kreski :* :* :*

Wiadomość wyedytowana przez autora 12 kwietnia 2019, 13:44

Przejdź do pamiętnika ciążowego i czytaj kontynuację mojej historii