W sali ze mną była babka, na oko sporo starsza. Okazało się, że ma 43 lat i to jej 3 punkcja. Było to dla mnie ciężkie doświadczenie, bo babka była mocno przygnębiona, wręcz zrezygnowana, nie wierzyła, że jej się uda... I oczywiście pytała, czemu tak młoda jak ja osoba w ogóle tu jest, na tej sali (nie wiem, czemu to budzi, aż takie zdziwienie - jestem w wieku, kiedy rodzi się statystycznie pierwsze dziecko). I narzekała, że za późno "wzięła się za macierzyństwo"... Strasznie było mi jej szkoda. Na to pielęgniarka wtrąciła się, że teraz do kliniki przychodzą coraz młodsze dziewczyny - często poniżej 30 lat z bardzo niskim AMH... Cieszyłam się, gdy zostałam wypisana do domu - na ten moment wiedziałam, że udało się pobrać 19 kumulusów.
Nasza hodowla potrwała 6 dni. Z 19 kumulusów 12 było prawidłowych. Tym razem zapładniane były wszystkie, 2 się nie zapłodniły. Z 10 zarodków w 5 dobie zostały zamrożonych 5. Nasze maleństwa: 5.1.2., 5.2.2., 5.2.2., 5.2.2., 5.2.3. Następnie przekazaliśmy je do badań genetycznych podstawowych, żeby upewnić się, że to nie jest przyczyna naszych niepowodzeń.
Wczoraj dostaliśmy najpiękniejszą na świecie Walentynkę (dzień był dla nas bardzo trudny, więc tym bardziej jego zakończenie było piękne) - wszystkie pięć przeszło badania genetyczne. Mamy 5 szans na szczęście, jestem niesamowicie szczęśliwa i chcę wierzyć, że tym razem wszystko zakończy się dobrze.
Nigdy nie badałam immunologii, a jednak musiała być jakaś przyczyna, z powodu której 3 transfery z pierwszej procedury zakończyły się niepowodzeniem, więc tym razem chcę zbadać choćby kiry - zobaczyć, czy może tu jest przyczyna naszych niepowodzeń. Oczywiście można by przyczepić się do klasy zarodków, nigdy nie mieliśmy zarodka klasy AA, a tych AB też za dużo nie mamy (2 w pierwszej procedurze, w tej - 1), ale podobno te gorszej jakości zarodki też mogą dać ciążę. Tym razem chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby się udało.
W międzyczasie czeka mnie operacja usunięcia woreczka żółciowego, więc transfer planujemy na okolice kwietnia. Wczorajsza nowina tak mnie ucieszyła, że chwilowo przestałam się bać tej operacji, która mnie czeka za niespełna 2 tygodnie. Mam teraz po co to wszystko robić, odzyskałam nadzieję. Na koniec dnia zostaję z tym, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa z powodu naszych mrozaczków i z uśmiechem patrzę w przyszłość. Mam nadzieję, że takie podejście zostanie ze mną na dłużej.
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 lutego, 21:44
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach...
Z rana pokłóciłam się z siostrą, rozmowa była bardzo nieprzyjemna i od razu cały poranek spaprany...A miałam napisać, że "po burzy zawsze wychodzi słońce". ...
Przed ponownym podejściem do transferu miałam mieć operację usunięcia pęcherzyka żółciowego. W marcu nie dopuszczono mnie do zabiegu. Był stres, łzy, myśli, że nic nie ma sensu.
Na szczęście w kwietniu udało się, mamy to. Dziś mija tydzień od operacji, pod koniec przyszłego tygodnia odbędzie się zdjęcie szwów. Teraz już nic nie stoi na mojej drodze do 1 transferu z 2 procedury. Teraz mam na co czekać - na maj, na pierwszy wiosenny transfer
A wczoraj jeszcze ogłoszono rządowy program dofinansowania in vitro i tak jakby radość wypełniła mnie całą, wiara że jeśli nie będzie lepiej, to na pewno łatwiej. Aż chciało mi się żyć
Co prawda, jestem teraz na l4 i to też sprawia że jestem bardziej zadowolona z życia, ale najważniejsze jest to że przeszkody zostały wyeliminowane, że jest nadzieja i realna szansa.
Świat jest taki piękny, wszystko budzi się do życia. Nie mogę się doczekać maja. Już niedługo będę znowu miała szansę zostać mamą.
Dziś była wizyta przed cyklem trasferowym... W sumie po samej wizycie byłam w miarę zadowolona, teraz zaczęłam mieć różne wątpliwości.
Pamiętam początek mojej przygody z in vitro. Pierwsza punkcja w kwietniu 2022 - minęły już 2 lata, pierwszy transfer odbył się w maju. Czyli historia się powtórzy - teraz też będzie majowy transfer. Ten jedyny raz, gdy zobaczyłam moje dwie "biochemiczne" kreski na teście - to był czerwiec 2022 roku. Wtedy IVF poprzedziły cykle stymulowane, 3 IUI, teraz jest inaczej - jakby od nowa muszę się oswajać z wizytami w klinice. Klinika też się zmieniła, inny lekarz.
I tu chyba mam problem. Chciałabym umieć zaufać lekarzowi, ale po moim wcześniejszym in vitro jest mi diabelnie ciężko. Wszystko poddaje w wątpliwość, sprawdzam, zastanawiam się. Co jeszcze mogę zrobić, żeby tych dzieciątek nie stracić.
Wychodzę z założenia, że tak jak tak naprawdę tylko mnie obchodzi moje zdrowie, tak samo tak naprawdę ja jestem w jakimś sensie odpowiedzialna za moje mrozaczki- chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby nie zakończyło się tak jak poprzednio. Smutkiem i pustką... Której nomen omen na początku się nie spodziewałam. Więc im dalej w las, tym strach był większy. Tym razem chcę patrzeć przed siebie z nadzieją.
Mamy na ten moment 5 zarodków - 5.1.2, 5.2.2, 5.2.2, 5.2.2, 5.2.3. Zostały przebadane genetycznie pod kątem długości chromosomów - są zdrowe. Dziś lekarz powiedział nam, że wszystkie są super jakości i to już dla mnie było dziwne, bo na ile ja się orientuję to mamy 1 bardzo dobrej jakości morfologicznie, 3 ok i 1 średni/słaby. No, ale co ja tam wiem Co ważne i bardzo emocjonalne dla mnie wiem, że czeka na mnie 3 chłopców i 2 dziewczynki. Jak dla każdej staraczki każde z maleństw jest mi drogie i jest wyjątkowe.
W poprzedniej procedurze uzyskaliśmy 3 zarodki: 4.1.2, 5.1.2, 2.2.3, ale wtedy zapładniane było 6 komórek, a w tej procedurze zapładnialiśmy 10, więc w zasadzie wynik jest podobny - za każdym razem przeżyła połowa blastek. Gdybym miała snuć moje rozważania to zastanawiałabym się, z czego wynika to, że nie możemy uzyskać blastki typu 5.1.1, 4.1.1, 3.1.1 - mieliśmy dwie stymulacje, obie przed 30-tką, raz protokół długi, raz krótki i w zasadzie klasa zarodków podobna. No, ale może za bardzo drążę. Czuję się bezpieczniej, gdy rozumiem co z czego wynika.
Co tym razem planuję zmienić. Chciałabym, żeby najpierw podano mi teoretycznie najsłabszą blastocystę - 5.2.3. Po pierwsze, ponieważ potencjalnie miałaby najmniejszą szansę na adopcję w hiper optymistycznym przypadku, gdy zachodzimy dwukrotnie w donoszone ciążę i mamy nadmiar zarodków, po drugie, dla swojego spokoju ducha i świadomości, że przy kolejnych transferach mogę wprowadzić jakieś modyfikacje i czekają na mnie jeszcze dobrej jakości zarodki. Plan jest taki (oczywiście optymistyczny - udaję się i jestem w ciąży ): robimy 2 transfery i jeśli nie będzie efektu, to chciałabym wykonać histeroskopię/laparoskopię, ewentualnie dalszą diagnostykę. I wtedy będę miała spokój ducha, że dla pozostałych 3 zarodków zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc przyjść im na świat.
Co u mnie: jutro zdejmuję szwy po operacji pęcherzyka żółciowego. Trochę martwią mnie bóle w łydkach, ale mam nadzieję, że to po prostu mięśnie i potrzebuję więcej aktywności fizycznej. 2-3 lata temu robiła USG Dopplera żył i wszystko było w porządku, więc mam nadzieję, że to tylko moje schizy. A może kręgosłup? Ale jednak gdzieś z tyłu głowy mam swojego tatę, który zmarł w zeszłym roku i miał problemy m.in. z podagrą, obrzękami na nogach, pod koniec życia nie mógł już chodzić. Wiem, że takie myślenie do nikąd nie prowadzi, ale muszę mieć się na baczności. Poza tym jestem dość zadowolona i zdrowa, staram się odpoczywać i zrobić coś dla siebie
Co mnie zdziwiło - przy poprzednich transferach lekarz zawsze wypisywał mi acard, teraz dostałam sam estrofem i mam nadzieję, że to nie wpłynie negatywnie na transfer.
Jutro zaczynam brać duphaston, po miesiączce estrofem i mam się pokazać w maju w 10dc. Także czas start - ahoj przygodo:) Miejmy nadzieję, że bez niespodzianek w maju będzie ze mną Kropuś. Nie mogę się doczekać, niech będzie dobrze. I oby 2024 był naszym rokiem.