X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Moja walka
Dodaj do ulubionych
WSTĘP
Moja walka
O mnie: Rocznik 95. W tym roku skończę 29 lat. Na forum jestem chyba od 2022 roku. Teraz wracam po ponad roku, chcę wierzyć, że w jakimś stopniu inna. Od prawie 3 lat po ślubie, mamusia dwóch kitków.
Czas starania się o dziecko: Ponad 3 lata minęły od kiedy przestaliśmy się zabezpieczać. Korzystam z metod wspomaganego rozrodu od 2 lat. Dotąd raz byłam w ciąży biochemicznej.
Moja historia: Moje życie było i jest pełne przebojów. Męża poznałam jeszcze w liceum, potem na jakiś czas nasze drogi się rozeszły - w końcu w 2019 roku znowu staliśmy się parą. Zaręczyny, ślub w 2021 roku... Od kiedy pamiętam marzyłam o zostaniu mamą, nie wyobrażałam sobie ogóle innego scenariusza, zawsze koleżanki traktowały mnie w związku z tym jak dziwaczkę. Mam troje młodszego rodzeństwa i zawsze chciałam mieć dużą rodzinę - aktualnie dwoje dzieci w zupełności, by mi wystarczyło ;) W zasadzie od zawsze czułam, że coś ze mną nie tak. Miałam bolesne, nieregularne cykle - moja matka mówiła, że "taka twoja uroda" i że "nastolatki tak mają". Miałam około 20 lat, gdy pierwszy raz coś zwróciło moją uwagę - miałam wysokie TSH. Ale musiał minąć okres studiów, perturbacji życiowych i rozjazdów zanim zaczęłam się tym zajmować. Za późno?!... Miałam ok. 24 lata, gdy względnie ustabilizowałam sytuację życiową, zarobkową i mogłam skorzystać z prywatnego lekarza. Chodziłam po różnych lekarzach ok. półtora roku zanim wychodziłam sobie niedoczynność tarczycy, insulinooporność, policystyczne jajniki. Z mężem - B zaczęliśmy starać się jeszcze przed ślubem - tzn. nie zabezpieczaliśmy się. Teraz "śmiech mnie ogarnia", trochę smutny, że on bał się, że "pójdę do ślubu z brzuchem". Nie poszłam, bo w naturalnej ciąży dotąd nie byłam nigdy. Jak mogłabym być skoro okazało się, że w ogóle nie mam owulacji, bywały miesiące że nie miałam też miesiączki. Pamiętam, jak jeden młody ginekolog zaniemówił po zrobieniu mi USG - miałam ok. 27 lat - "Pani w ogóle nie wydziela kobiecych hormonów". A miało być tak pięknie... "Wystarczy stymulacja owulacji", "Pani taka młodziutka". Do klinki leczenia niepłodności poszliśmy niemal od razu po ślubie (tak, z mojej inicjatywy - to mi zawsze zależało bardziej, ja naciskałam) - akurat po moich 26 urodzinach. I tak 2,5 roku później jestem teraz - za mną 3 cykle stymulowane letrozolem, 3 nieudane inseminacje, jedna procedura in vitro z trzema transferami - drugi transfer to był ten jeden jedyny raz, gdy zobaczyłam te wyśnione dwie kreski. Nie ważne, że biochemiczne, ważne, że były, choć na chwilę z nami. Zawsze będę je pamiętać. W międzyczasie niezliczone kryzysy małżeńskie, związane z seksem na zawołanie, związane z całym tym trudem, napięciem, koniecznością dostosowania całego życia do nowej, in vitrowej rzeczywistości. Przytyłam wtedy kilka kilo - straciłam wiarę, skończyły się pieniądze, zawalił się mój świat. Miałam 27 lat - koniec 2022 roku, ludzie w moim wieku zupełnie czym innym pochłonięci, a ja zdychałam w środku. Oczywiście, okazało się, że problem leży też po stronie męża - średniej jakości nasienie, niska ruchliwość. Musiałam przetrwać - obiecaliśmy sobie uzbierać środki na drugie podejście. A więc czekałam... Czekanie to coś, co my - staraczki bardzo dobrze znamy... I tak wracam w Nowym Roku - 2024 roku, już 28-letnia. Wracam wiedząc, że to moja ostatnia stymulacja. Wóz albo przewóz. Tydzień temu miałam punkcję. Na dzień dzisiejszy mamy 5 blastek, czekają nas badania genetyczne. Co będzie dalej, o tym w kolejnych wpisach...
Moje emocje: Jest ich bardzo wiele. Nie jestem optymistką. Miewam momenty totalnego załamania, braku chęci do czegokolwiek. Teraz jest moment, gdy wiara odżyła, obudziła się nowa nadzieja i mam nadzieję, że mnie poniesie. Ale kobieta, a zwłaszcza ja zmienną jest, więc zapewne płaczu i bólu będzie trochę też... Na pewno jest tęsknota i uczucie braku. I wielkie pragnienie, żeby ten rok był moim rokiem i nasze z B marzenie spełniło się.

30 stycznia, 19:08

Najpierw trochę luźnych przemyśleń. Gdy zaczynałam na poważnie myśleć o dziecku - miałam 25 lat. Nikt w moim najbliższym otoczeniu nawet o tym nie myślał. Teraz - ponad 3 lata później młodsza koleżanka, która nie cierpiała dzieci i nigdy nie chciała ich mieć urodziła już drugie maleństwo. Na facebooku wciąż widzę zdjęcia zwykle młodszych znajomych ze swoimi niemowlaczkami. Wcześniej wstydziłam się w ogóle o tym mówić - teraz nie boję się powiedzieć znajomym, że nie jestem "bezdzietna z wyboru". Że ja chciałam dokonać innego wyboru, ale boleśnie przekonałam się o tym, jak bardzo życie weryfikuje plany i jak w sumie niewiele od nas zależy. Mimo wszystko wierzę w przeznaczenie. Chcę myśleć pozytywnie i dać z siebie wszystko, zrobić, co się da, żebym mogła spotkać moje dzieciaczki. Choć ich jeszcze nie ma, to mają już "prawie" imiona wybrane, w mojej głowie one istnieją, tylko czekam tutaj - w tym świecie, żeby je poznać.

30 stycznia, 19:38

Chciałabym jeszcze poruszyć temat ostatniej stymulacji. Wiem, że są babki-siłaczki, które mają za sobą kilka procedur in vitro, kilkanaście transferów, walczą, nie poddają się. Podziwiam ich wytrwałość, trzymam za nie mocno kciuki, ale ja... Ja jestem inna. Moja walka jest inna. To jest walka nie tylko z ciałem, które jest ułomne, nie tylko z głową, która czasem już wysiada, ale też walka z codziennością, z finansami. Walka o małżeństwo? Nie wyobrażałam sobie i dalej nie wyobrażam sobie, swojego świata bez dzieci. Ale może trzeba czasem zastanowić się, co jeśli jednak się nie uda. Można zwyciężyć wojnę, można bitwę. To też trochę walka o siebie samą. Czy w ogóle mam wizję życia, mojego małżeństwa, cele, marzenia inne niż ten świat, w którym razem będziemy rodzicami? Czas płynie, a z upływającym czasem ból tylko jest większy, lęk też... Życie w ciągłym napięciu, ciągłym oczekiwaniu, w ciągłej żałobie może być koszmarem. A przecież nigdy już nie będę młodsza. W zasadzie najpiękniejsze nasze lata poświęcamy temu tematowi, żyjemy (przede wszystkim ja) głównie nim. Ale ok - ja żyję nim całą sobą, B za to też się poświęca, bo wszystkie środki czasowe i materialne temu oddaje. Wiem, że nie potrafiłabym tak żyć przez kolejne lata - zbzikowałabym do reszty, albo może byśmy się rozeszli... Albowiem w chwilach słabości - jest po prostu źle, pusto, samotno, ponuro i cicho, ta cisza - krzyczy. Decyzję o tym, żeby drugie in vitro było moim ostatnim podjęłam też z uwagi na moje ciało i nie ma co się oszukiwać - finanse. Ale chciałabym po prostu móc pojechać na jakieś wakacje z mężem, kupić sobie coś fajnego, "żyć", nie odliczać tylko dni do kolejnej stymulacji, kolejnego transferu, kolejnej wizyty? To jest dylemat odwieczny. Coś kosztem czegoś. Więc nie byłabym sobą, gdybym nie miała gotowego planu. Teraz skupiam się tylko i wyłącznie na mrożaczkach, które, mam nadzieję, z nami zostaną. Jeśli to się nie uda, to w kolejnych krokach planuję rozważenie skorzystania z dawstwa gamet i jeśli to by się nie powiodło - rodzicielstwo adopcyjne/zastępcze. Na razie, aż tak daleko w przyszłość nie wybiegam, ale jestem taką osobą, która zawsze musi mieć jakiś plan awaryjny, bo inaczej... inaczej byłoby bardzo ciężko. Ciężko byłoby zaakceptować całkowitą bezdzietność. Wierzę, że nasze dzieci na nas czekają i spotkamy się w odpowiednim momencie. Mam nadzieję, że wiara potrafi czynić cuda i będzie dobrze.

15 lutego, 21:38

Ostatnia punkcja... była inna niż wcześniejsza. Dłużej trwało usypianie - około kilkadziesiąt sekund, potem w porównaniu do innych osób długo nie mogłam się wybudzić, bolała mnie miednica, w moczu pojawiała się krew przez następne kilka dni. I tak ten ból "siedzenia" utrzymywał się ponad tydzień. Byłam zszokowana, bo poprzednia punkcja była jak marzenie - założyli mi maseczkę, odpłynęłam i w zasadzie dość szybko doszłam do siebie, traumatyczne było tylko zakładanie wenflonu.
W sali ze mną była babka, na oko sporo starsza. Okazało się, że ma 43 lat i to jej 3 punkcja. Było to dla mnie ciężkie doświadczenie, bo babka była mocno przygnębiona, wręcz zrezygnowana, nie wierzyła, że jej się uda... I oczywiście pytała, czemu tak młoda jak ja osoba w ogóle tu jest, na tej sali (nie wiem, czemu to budzi, aż takie zdziwienie - jestem w wieku, kiedy rodzi się statystycznie pierwsze dziecko). I narzekała, że za późno "wzięła się za macierzyństwo"... Strasznie było mi jej szkoda. Na to pielęgniarka wtrąciła się, że teraz do kliniki przychodzą coraz młodsze dziewczyny - często poniżej 30 lat z bardzo niskim AMH... Cieszyłam się, gdy zostałam wypisana do domu - na ten moment wiedziałam, że udało się pobrać 19 kumulusów.
Nasza hodowla potrwała 6 dni. Z 19 kumulusów 12 było prawidłowych. Tym razem zapładniane były wszystkie, 2 się nie zapłodniły. Z 10 zarodków w 5 dobie zostały zamrożonych 5. Nasze maleństwa: 5.1.2., 5.2.2., 5.2.2., 5.2.2., 5.2.3. Następnie przekazaliśmy je do badań genetycznych podstawowych, żeby upewnić się, że to nie jest przyczyna naszych niepowodzeń.
Wczoraj dostaliśmy najpiękniejszą na świecie Walentynkę (dzień był dla nas bardzo trudny, więc tym bardziej jego zakończenie było piękne) - wszystkie pięć przeszło badania genetyczne. Mamy 5 szans na szczęście, jestem niesamowicie szczęśliwa i chcę wierzyć, że tym razem wszystko zakończy się dobrze.
Nigdy nie badałam immunologii, a jednak musiała być jakaś przyczyna, z powodu której 3 transfery z pierwszej procedury zakończyły się niepowodzeniem, więc tym razem chcę zbadać choćby kiry - zobaczyć, czy może tu jest przyczyna naszych niepowodzeń. Oczywiście można by przyczepić się do klasy zarodków, nigdy nie mieliśmy zarodka klasy AA, a tych AB też za dużo nie mamy (2 w pierwszej procedurze, w tej - 1), ale podobno te gorszej jakości zarodki też mogą dać ciążę. Tym razem chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby się udało.
W międzyczasie czeka mnie operacja usunięcia woreczka żółciowego, więc transfer planujemy na okolice kwietnia. Wczorajsza nowina tak mnie ucieszyła, że chwilowo przestałam się bać tej operacji, która mnie czeka za niespełna 2 tygodnie. Mam teraz po co to wszystko robić, odzyskałam nadzieję. Na koniec dnia zostaję z tym, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa z powodu naszych mrozaczków i z uśmiechem patrzę w przyszłość. Mam nadzieję, że takie podejście zostanie ze mną na dłużej.

Wiadomość wyedytowana przez autora 15 lutego, 21:44

11 kwietnia, 09:15

Miał być mega optymistyczny wpis, ale oczywiście po drodze musiało się coś wydarzyć, co ten humor mi zepsuło.
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach...
Z rana pokłóciłam się z siostrą, rozmowa była bardzo nieprzyjemna i od razu cały poranek spaprany...A miałam napisać, że "po burzy zawsze wychodzi słońce". ...
Przed ponownym podejściem do transferu miałam mieć operację usunięcia pęcherzyka żółciowego. W marcu nie dopuszczono mnie do zabiegu. Był stres, łzy, myśli, że nic nie ma sensu.
Na szczęście w kwietniu udało się, mamy to. Dziś mija tydzień od operacji, pod koniec przyszłego tygodnia odbędzie się zdjęcie szwów. Teraz już nic nie stoi na mojej drodze do 1 transferu z 2 procedury. Teraz mam na co czekać - na maj, na pierwszy wiosenny transfer :)
A wczoraj jeszcze ogłoszono rządowy program dofinansowania in vitro i tak jakby radość wypełniła mnie całą, wiara że jeśli nie będzie lepiej, to na pewno łatwiej. Aż chciało mi się żyć :)
Co prawda, jestem teraz na l4 i to też sprawia że jestem bardziej zadowolona z życia, ale najważniejsze jest to że przeszkody zostały wyeliminowane, że jest nadzieja i realna szansa.
Świat jest taki piękny, wszystko budzi się do życia. Nie mogę się doczekać maja. Już niedługo będę znowu miała szansę zostać mamą.

18 kwietnia, 16:43

Here we go again.
Dziś była wizyta przed cyklem trasferowym... W sumie po samej wizycie byłam w miarę zadowolona, teraz zaczęłam mieć różne wątpliwości.
Pamiętam początek mojej przygody z in vitro. Pierwsza punkcja w kwietniu 2022 - minęły już 2 lata, pierwszy transfer odbył się w maju. Czyli historia się powtórzy - teraz też będzie majowy transfer. Ten jedyny raz, gdy zobaczyłam moje dwie "biochemiczne" kreski na teście - to był czerwiec 2022 roku. Wtedy IVF poprzedziły cykle stymulowane, 3 IUI, teraz jest inaczej - jakby od nowa muszę się oswajać z wizytami w klinice. Klinika też się zmieniła, inny lekarz.
I tu chyba mam problem. Chciałabym umieć zaufać lekarzowi, ale po moim wcześniejszym in vitro jest mi diabelnie ciężko. Wszystko poddaje w wątpliwość, sprawdzam, zastanawiam się. Co jeszcze mogę zrobić, żeby tych dzieciątek nie stracić.
Wychodzę z założenia, że tak jak tak naprawdę tylko mnie obchodzi moje zdrowie, tak samo tak naprawdę ja jestem w jakimś sensie odpowiedzialna za moje mrozaczki- chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby nie zakończyło się tak jak poprzednio. Smutkiem i pustką... Której nomen omen na początku się nie spodziewałam. Więc im dalej w las, tym strach był większy. Tym razem chcę patrzeć przed siebie z nadzieją.
Mamy na ten moment 5 zarodków - 5.1.2, 5.2.2, 5.2.2, 5.2.2, 5.2.3. Zostały przebadane genetycznie pod kątem długości chromosomów - są zdrowe. Dziś lekarz powiedział nam, że wszystkie są super jakości i to już dla mnie było dziwne, bo na ile ja się orientuję to mamy 1 bardzo dobrej jakości morfologicznie, 3 ok i 1 średni/słaby. No, ale co ja tam wiem :D Co ważne i bardzo emocjonalne dla mnie wiem, że czeka na mnie 3 chłopców i 2 dziewczynki. Jak dla każdej staraczki każde z maleństw jest mi drogie i jest wyjątkowe.
W poprzedniej procedurze uzyskaliśmy 3 zarodki: 4.1.2, 5.1.2, 2.2.3, ale wtedy zapładniane było 6 komórek, a w tej procedurze zapładnialiśmy 10, więc w zasadzie wynik jest podobny - za każdym razem przeżyła połowa blastek. Gdybym miała snuć moje rozważania to zastanawiałabym się, z czego wynika to, że nie możemy uzyskać blastki typu 5.1.1, 4.1.1, 3.1.1 - mieliśmy dwie stymulacje, obie przed 30-tką, raz protokół długi, raz krótki i w zasadzie klasa zarodków podobna. No, ale może za bardzo drążę. Czuję się bezpieczniej, gdy rozumiem co z czego wynika.
Co tym razem planuję zmienić. Chciałabym, żeby najpierw podano mi teoretycznie najsłabszą blastocystę - 5.2.3. Po pierwsze, ponieważ potencjalnie miałaby najmniejszą szansę na adopcję w hiper optymistycznym przypadku, gdy zachodzimy dwukrotnie w donoszone ciążę i mamy nadmiar zarodków, po drugie, dla swojego spokoju ducha i świadomości, że przy kolejnych transferach mogę wprowadzić jakieś modyfikacje i czekają na mnie jeszcze dobrej jakości zarodki. Plan jest taki (oczywiście optymistyczny - udaję się i jestem w ciąży <3): robimy 2 transfery i jeśli nie będzie efektu, to chciałabym wykonać histeroskopię/laparoskopię, ewentualnie dalszą diagnostykę. I wtedy będę miała spokój ducha, że dla pozostałych 3 zarodków zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc przyjść im na świat.
Co u mnie: jutro zdejmuję szwy po operacji pęcherzyka żółciowego. Trochę martwią mnie bóle w łydkach, ale mam nadzieję, że to po prostu mięśnie i potrzebuję więcej aktywności fizycznej. 2-3 lata temu robiła USG Dopplera żył i wszystko było w porządku, więc mam nadzieję, że to tylko moje schizy. A może kręgosłup? Ale jednak gdzieś z tyłu głowy mam swojego tatę, który zmarł w zeszłym roku i miał problemy m.in. z podagrą, obrzękami na nogach, pod koniec życia nie mógł już chodzić. Wiem, że takie myślenie do nikąd nie prowadzi, ale muszę mieć się na baczności. Poza tym jestem dość zadowolona i zdrowa, staram się odpoczywać i zrobić coś dla siebie :)
Co mnie zdziwiło - przy poprzednich transferach lekarz zawsze wypisywał mi acard, teraz dostałam sam estrofem i mam nadzieję, że to nie wpłynie negatywnie na transfer.
Jutro zaczynam brać duphaston, po miesiączce estrofem i mam się pokazać w maju w 10dc. Także czas start - ahoj przygodo:) Miejmy nadzieję, że bez niespodzianek w maju będzie ze mną Kropuś. Nie mogę się doczekać, niech będzie dobrze. I oby 2024 był naszym rokiem.