W sali ze mną była babka, na oko sporo starsza. Okazało się, że ma 43 lat i to jej 3 punkcja. Było to dla mnie ciężkie doświadczenie, bo babka była mocno przygnębiona, wręcz zrezygnowana, nie wierzyła, że jej się uda... I oczywiście pytała, czemu tak młoda jak ja osoba w ogóle tu jest, na tej sali (nie wiem, czemu to budzi, aż takie zdziwienie - jestem w wieku, kiedy rodzi się statystycznie pierwsze dziecko). I narzekała, że za późno "wzięła się za macierzyństwo"... Strasznie było mi jej szkoda. Na to pielęgniarka wtrąciła się, że teraz do kliniki przychodzą coraz młodsze dziewczyny - często poniżej 30 lat z bardzo niskim AMH... Cieszyłam się, gdy zostałam wypisana do domu - na ten moment wiedziałam, że udało się pobrać 19 kumulusów.
Nasza hodowla potrwała 6 dni. Z 19 kumulusów 12 było prawidłowych. Tym razem zapładniane były wszystkie, 2 się nie zapłodniły. Z 10 zarodków w 5 dobie zostały zamrożonych 5. Nasze maleństwa: 5.1.2., 5.2.2., 5.2.2., 5.2.2., 5.2.3. Następnie przekazaliśmy je do badań genetycznych podstawowych, żeby upewnić się, że to nie jest przyczyna naszych niepowodzeń.
Wczoraj dostaliśmy najpiękniejszą na świecie Walentynkę (dzień był dla nas bardzo trudny, więc tym bardziej jego zakończenie było piękne) - wszystkie pięć przeszło badania genetyczne. Mamy 5 szans na szczęście, jestem niesamowicie szczęśliwa i chcę wierzyć, że tym razem wszystko zakończy się dobrze.
Nigdy nie badałam immunologii, a jednak musiała być jakaś przyczyna, z powodu której 3 transfery z pierwszej procedury zakończyły się niepowodzeniem, więc tym razem chcę zbadać choćby kiry - zobaczyć, czy może tu jest przyczyna naszych niepowodzeń. Oczywiście można by przyczepić się do klasy zarodków, nigdy nie mieliśmy zarodka klasy AA, a tych AB też za dużo nie mamy (2 w pierwszej procedurze, w tej - 1), ale podobno te gorszej jakości zarodki też mogą dać ciążę. Tym razem chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby się udało.
W międzyczasie czeka mnie operacja usunięcia woreczka żółciowego, więc transfer planujemy na okolice kwietnia. Wczorajsza nowina tak mnie ucieszyła, że chwilowo przestałam się bać tej operacji, która mnie czeka za niespełna 2 tygodnie. Mam teraz po co to wszystko robić, odzyskałam nadzieję. Na koniec dnia zostaję z tym, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa z powodu naszych mrozaczków i z uśmiechem patrzę w przyszłość. Mam nadzieję, że takie podejście zostanie ze mną na dłużej.
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 lutego, 21:44
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach...
Z rana pokłóciłam się z siostrą, rozmowa była bardzo nieprzyjemna i od razu cały poranek spaprany...A miałam napisać, że "po burzy zawsze wychodzi słońce". ...
Przed ponownym podejściem do transferu miałam mieć operację usunięcia pęcherzyka żółciowego. W marcu nie dopuszczono mnie do zabiegu. Był stres, łzy, myśli, że nic nie ma sensu.
Na szczęście w kwietniu udało się, mamy to. Dziś mija tydzień od operacji, pod koniec przyszłego tygodnia odbędzie się zdjęcie szwów. Teraz już nic nie stoi na mojej drodze do 1 transferu z 2 procedury. Teraz mam na co czekać - na maj, na pierwszy wiosenny transfer
A wczoraj jeszcze ogłoszono rządowy program dofinansowania in vitro i tak jakby radość wypełniła mnie całą, wiara że jeśli nie będzie lepiej, to na pewno łatwiej. Aż chciało mi się żyć
Co prawda, jestem teraz na l4 i to też sprawia że jestem bardziej zadowolona z życia, ale najważniejsze jest to że przeszkody zostały wyeliminowane, że jest nadzieja i realna szansa.
Świat jest taki piękny, wszystko budzi się do życia. Nie mogę się doczekać maja. Już niedługo będę znowu miała szansę zostać mamą.
Dziś była wizyta przed cyklem trasferowym... W sumie po samej wizycie byłam w miarę zadowolona, teraz zaczęłam mieć różne wątpliwości.
Pamiętam początek mojej przygody z in vitro. Pierwsza punkcja w kwietniu 2022 - minęły już 2 lata, pierwszy transfer odbył się w maju. Czyli historia się powtórzy - teraz też będzie majowy transfer. Ten jedyny raz, gdy zobaczyłam moje dwie "biochemiczne" kreski na teście - to był czerwiec 2022 roku. Wtedy IVF poprzedziły cykle stymulowane, 3 IUI, teraz jest inaczej - jakby od nowa muszę się oswajać z wizytami w klinice. Klinika też się zmieniła, inny lekarz.
I tu chyba mam problem. Chciałabym umieć zaufać lekarzowi, ale po moim wcześniejszym in vitro jest mi diabelnie ciężko. Wszystko poddaje w wątpliwość, sprawdzam, zastanawiam się. Co jeszcze mogę zrobić, żeby tych dzieciątek nie stracić.
Wychodzę z założenia, że tak jak tak naprawdę tylko mnie obchodzi moje zdrowie, tak samo tak naprawdę ja jestem w jakimś sensie odpowiedzialna za moje mrozaczki- chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby nie zakończyło się tak jak poprzednio. Smutkiem i pustką... Której nomen omen na początku się nie spodziewałam. Więc im dalej w las, tym strach był większy. Tym razem chcę patrzeć przed siebie z nadzieją.
Mamy na ten moment 5 zarodków - 5.1.2, 5.2.2, 5.2.2, 5.2.2, 5.2.3. Zostały przebadane genetycznie pod kątem długości chromosomów - są zdrowe. Dziś lekarz powiedział nam, że wszystkie są super jakości i to już dla mnie było dziwne, bo na ile ja się orientuję to mamy 1 bardzo dobrej jakości morfologicznie, 3 ok i 1 średni/słaby. No, ale co ja tam wiem Co ważne i bardzo emocjonalne dla mnie wiem, że czeka na mnie 3 chłopców i 2 dziewczynki. Jak dla każdej staraczki każde z maleństw jest mi drogie i jest wyjątkowe.
W poprzedniej procedurze uzyskaliśmy 3 zarodki: 4.1.2, 5.1.2, 2.2.3, ale wtedy zapładniane było 6 komórek, a w tej procedurze zapładnialiśmy 10, więc w zasadzie wynik jest podobny - za każdym razem przeżyła połowa blastek. Gdybym miała snuć moje rozważania to zastanawiałabym się, z czego wynika to, że nie możemy uzyskać blastki typu 5.1.1, 4.1.1, 3.1.1 - mieliśmy dwie stymulacje, obie przed 30-tką, raz protokół długi, raz krótki i w zasadzie klasa zarodków podobna. No, ale może za bardzo drążę. Czuję się bezpieczniej, gdy rozumiem co z czego wynika.
Co tym razem planuję zmienić. Chciałabym, żeby najpierw podano mi teoretycznie najsłabszą blastocystę - 5.2.3. Po pierwsze, ponieważ potencjalnie miałaby najmniejszą szansę na adopcję w hiper optymistycznym przypadku, gdy zachodzimy dwukrotnie w donoszone ciążę i mamy nadmiar zarodków, po drugie, dla swojego spokoju ducha i świadomości, że przy kolejnych transferach mogę wprowadzić jakieś modyfikacje i czekają na mnie jeszcze dobrej jakości zarodki. Plan jest taki (oczywiście optymistyczny - udaję się i jestem w ciąży ): robimy 2 transfery i jeśli nie będzie efektu, to chciałabym wykonać histeroskopię/laparoskopię, ewentualnie dalszą diagnostykę. I wtedy będę miała spokój ducha, że dla pozostałych 3 zarodków zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc przyjść im na świat.
Co u mnie: jutro zdejmuję szwy po operacji pęcherzyka żółciowego. Trochę martwią mnie bóle w łydkach, ale mam nadzieję, że to po prostu mięśnie i potrzebuję więcej aktywności fizycznej. 2-3 lata temu robiła USG Dopplera żył i wszystko było w porządku, więc mam nadzieję, że to tylko moje schizy. A może kręgosłup? Ale jednak gdzieś z tyłu głowy mam swojego tatę, który zmarł w zeszłym roku i miał problemy m.in. z podagrą, obrzękami na nogach, pod koniec życia nie mógł już chodzić. Wiem, że takie myślenie do nikąd nie prowadzi, ale muszę mieć się na baczności. Poza tym jestem dość zadowolona i zdrowa, staram się odpoczywać i zrobić coś dla siebie
Co mnie zdziwiło - przy poprzednich transferach lekarz zawsze wypisywał mi acard, teraz dostałam sam estrofem i mam nadzieję, że to nie wpłynie negatywnie na transfer.
Jutro zaczynam brać duphaston, po miesiączce estrofem i mam się pokazać w maju w 10dc. Także czas start - ahoj przygodo:) Miejmy nadzieję, że bez niespodzianek w maju będzie ze mną Kropuś. Nie mogę się doczekać, niech będzie dobrze. I oby 2024 był naszym rokiem.
Dziś 3 dc - od wczoraj biorę estrofem 2xdziennie dopochwowo. W tym cyklu nie miałam w ogóle zleconego acardu, dopytam przy okazji lekarza, dlaczego. 9 maja mamy podpisać dokumenty i pewnie w kolejnym tygodniu transfer. Tymczasem ja jestem w kiepskim stanie, bo nic nie wygląda tak, jakbym chciała na tym etapie. Dopadła mnie seria niefortunnych zdarzeń i zły nastrój...
Zaczęło się od kłótni z mężem podczas jego delegacji - właśnie o te delegacje. Potem okazało się, że wrócił kolejny raz chory z wyjazdu i wściekłam się jeszcze bardziej - podchodzimy do transferu pierwszy raz po tak długim czasie a on wraca chory i zaraz ja też będę chora. I właśnie gdy to piszę boli mnie już gardło, śluzówka przesuszona i ogólnie mam objawy przeziębienia. Nie wiem, czy z majówkowego wypoczynku cokolwiek wyjdzie... A co gorsza moje małżeństwo się sypie. I ja ewidentnie nie radzę sobie z tym wszystkim, nie widzę rozwiązań, gdy wokół same niesprzyjające okoliczności.
Jutro mieliśmy pojechać do mojej babci, a teraz będę musiała to odwołać, bo ją też zarażę. W kwietniu miałam operację i jestem jeszcze na zwolnieniu - wracam w czwartek do pracy ani zdrowa, ani zadowolona. Raczej w lęku co się stanie, jak po tak długiej nieobecności zacznę wychodzić na wizyty lekarskie związane z transferem oraz będę miała sam transfer. Boję się powrotu do pracy i tego co mnie czeka. Najbardziej tego, że ją stracę i wiadomo czego...
A więc najpierw kłótnie z mężem, które nie wiem po co były - bez sensu, potem on wraca chory - tu już jestem serio wściekła, potem miesiączka przychodzi w trakcie brania duphastonu - chcę mi się płakać, bo nie mam porobionych wymaganych badań. Na usg wyszła mi torbiel, będę robić test ROMA, jak rozumiem by ustalić jej charakter, ale to też mnie przeraziło. Dalej złamałam jeden z dopiero zrobionych, wymarzonych paznokci, ze względu na okres nie poszłam do sauny, co planowałam od miesiąca, musiałam zapłacić za dodatkową konsultację z lekarzem, który w sumie nie powiedział mi niczego nowego, musiałam umówić dodatkowe badania na po miesiączce - 4 maja, a więc zamiast spokojnie wypoczywać będę musiała w trakcie majówki udać się do kliniki. A na koniec wczoraj chciałam sobie zrobić szynę relaksacyjną - dentystka wzięła 300 zł, ale nie zgodziła się na szynę: kazała iść napierw do higienistki, potem do specjalisty od stawu żuchwowego, a potem zakładać aparat ortodontyczny... Przy okazji powiedziała mi o stanie zapalnym dziąseł, możliwych problemach z dwoma zębami, konieczności zajęcia się ósemkami i wyrwania dwóch zębów w przypadku aparatu, krzywym zgryzie itd. Czas, koszty tego wszystkiego - nie muszę pisać, jak się czułam... Na domiar złego relacje z ludźmi ostatnio też średnio mi wychodzą.
Dziś w nocy prawie nie spałam. Za to znowu pokłóciłam się z mężem, bo jest chory i o 4 rano ogląda seriale, jeszcze przy otwartym oknie. Ja też już zaczęłam mieć problemy spać w nocy ze względu na objawy przeziębienia, np. ciężko się oddycha. Mam wrażenie, że z każdej strony wiatr w plecy i że się rozpadam od środka. Nie chcę tego cyklu spisywać na straty, ale obsesyjnie o tym myślę, że tak to się może skończyć.
Muszę się uspokoić - jeszcze może zdążę wyzdrowieć przed transferem. Chciałabym poukładać siebie od środka. To miał być taki fajny czas oczekiwania, a na razie widzę, że siebie samą muszę doprowadzić do porządku i nie zwalać wszystkiego na los. Muszę się ogarnąć i rzeczywistość przyjąć na klatę - podobno pragnę zostać matką.
PS Podczytuję wątki staraczakowe i z jednej strony cieszę się, że tylu dziewczynom w kwietniu udało się zobaczyć dwie kreski i pozytywną betę a z drugiej... nie umiem pozbyć się tego uczucia - "to znowu nie ja", "czy kiedykolwiek będzie mi to dane". I serio dochodzę do miejsca, w którym ciężko mi samą siebie znieść. Zdecydowanie czas wreszcie na jakieś zmiany - ja muszę się zmienić.
Już za 3 dni przytulę do serca blastusia 5.2.3. Ze statystycznego punktu widzenia szanse są niewielkie, ale tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Wszystko się okaże.
Na razie przyjmuję 3xdziennie estrofem i luteinę dopochwowo + biorę witaminki. We wtorek wybieram się na usg, które ma ocenić, czy moja macica kurczy się ponad miarę i jeśli tak - dostanę na to wlew z Atosibanu. Tego jeszcze nie próbowałam, więc w sumie czemu nie? Zawsze to jakaś informacja, gdzie szukać przyczyn problemu.
Po transferze ma wjechać acard, heparyna, metypred, no i oczywiście progesteron. Pewnie dorzucę nospę i magnez.
Szczerze mówiąc mam w sobie różne emocje - od entuzjazmu po obawę. Nie chcę kolejnej punkcji. Chcę, żeby któryś z tych obecnie 5 maleństw dał upragnioną ciążę, a najlepiej żeby urodziła się z nich dwójka maluchów. Ale wiadomo, jak to jest. Zrobię, co w mojej mocy, żeby to się udało.
Choć na razie siebie zawodzę. Zamiast trzymać wagę to ją zyskuję - prawie 2 kg na plusie, jeszcze powalczę przed samym transferem żeby był max 1 kg na plusie. Wcześniej chorowałam, z nosa lub z oka mi w zasadzie stale cieknie. Dziś jeszcze pożar w Warszawie i nawdychałam się niezdrowego powietrza. Mogłam jeszcze więcej zrobić, ale jest jak jest.
Teraz najważniejsze że w środę będziemy razem - ja i blastuś. Na razie chcę skupić się na tym co tu i teraz, ale gdzieś z tyłu głowy mam myśli, że jeśli ten transfer się nie powiedzie zostaną dwaj oni i dwie one.
Na razie wszystko jasne: zabieram blastusia i zostaje ze mną. I choć już pojawiają się myśli, co jeśli się nie uda, to chcę je powstrzymać - na razie będę się cieszyć tym czasem, który będzie nam dany.
Rano czułam się jakby to był mój pierwszy raz, a jest już czwarty. Tyle emocji, mimo wszystko była też nadzieja.
Trochę technikaliów:
Dostaliśmy informację, że zarodek 5.2.3 został rozmrożony - nasz najsłabszy. Było wykorzystane Embryoglue, AH wg embriologów nie było konieczne.
Zbadany progesteron w dniu transferu - 15,97, więc chyba nie jest źle. Będę próbowała podbić poziom do ponad 30 najlepiej.
Po czym przyszedł moment transferu i zaczęły się schody. Najpierw czekanie i problemy z powodu nadmiernego napierania na pęcherz moczowy, prawie nie mogłam myśleć. Potem lekarz nie chciał przepisać mi Prolutexu, którego zapas jeszcze miałam, upierał się na progesteron besins lub cyclogest/luteinę dopochwową. Nie podał powodu, dlaczego tak, więc od razu zrobił na mnie słabe wrażenie. Następnie głupie żarciki zamiast skupić się na samym transferze, który okazał się trudny - próby umieszczenia zarodka w macicy trwały dobre kilka minut (jak nie więcej). Najprawdopodobniej była bariera w postaci wąskiego ujścia szyjki macicy. Oczywiście mimo bólu związanego z trzymaniem moczu w głowie pojawiały się myśli, czy zarodek w ogóle dotrwał. Lekarz skomentował również że transfer powinien już był się odbyć, więc zakładam że moje endometrium było już pokaźnych rozmiarów, ale żadnych szczegółów nie poznałam. Nie dostałam zdjęcia (nie spytałam o nie, ale nie przewidziałam po prostu że go nie otrzymam).
Wyszłam stamtąd zniesmaczona, raczej z czarnymi myślami, niepewna, czy w ogóle ten transfer od początku miał szansę się powieść. To chyba moje najgorsze doświadczenie transferu.
Weryfikacja w 6 dpt, czyli we wtorek. Planuję brać następujące leki: 2xprolutex, 3xprog besins, 3xestrofem, 3xmetypred, 1xclexane, 1xacard, 2xkwas foliowy, 1xeuthyrox. Na podstawie usg z wtorku oceniono że Atosiban nie jest mi potrzebny. W sobotę chciałabym sprawdzić progesteron.
Z jednej strony specjalnie wybraliśmy najsłabszy zarodek i trochę cieszy mnie, że akurat teraz miała miejsce taka sytuacja, z drugiej strony - zawsze chciałoby się, żeby to był ten raz i żeby się udało.
Co jest najważniejsze - blastuś i ja jesteśmy razem. I bardzo mocno, mimo wszelkich przeciwności, wierzę, że tak już zostanie.
Nauka, którą wyciągnęłam - oprócz zachwiania wiary w działania tej kliniki - nie wypełniać pęcherza na maxa, lepiej zdecydowanie mniej wypełnić a za to móc myśleć trzeźwo i zadawać na bieżąco pytania.
Teraz czekanie. To prawda, że nastrój miałam mocno kiepski po powrocie do domu, ale powoli się ogarniam - jeszcze będzie dobrze, zrobię co w mojej mocy żeby Kropkowi było u mnie w brzuszku dobrze. Chcę wierzyć, że zostaniemy razem już na zawsze
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 maja, 13:56
Klinika zleca badania w 6dpt, czyli u mnie to będzie we wtorek - 21.05. Sama dla siebie pomaszerowałam dziś rano do laboratorium. Poniżej moje wyniki:
estradiol - 508 pg/ml
progesteron - 48,62 pg/ml
Szczerze mówiąc wartość estradiolu trochę mnie zastanawia. Biorę 3x1 estrofem dowcipnie, a nie jest to zbyt wysoki poziom, no ale pocieszam się, że w jedynym cyklu, w kórym był biochem na tym etapie estradiol był jeszcze niższy. Natomiast progesteron mam rekordowy - dotąd najwyższy, jaki udało mi się osiągnąć na cyklu sztucznym to 35,5 przy biochemie. Oczywiście wynik jest spory, ponieważ dużo suplementuję. Do weryfikacji we wtorek planuję kontynuować 3xbesins, 2xprolutex 1xcyclogest. Więc w sumie jestem zadowolona z wyniku proga
Odnośnie odczuć. Czuję stres i czas niesamowicie się dłuży. Początek nie był zbyt optymisyczny, ale jednak jest we mnie ta wiara, że może tym razem, może teraz, może to już. Przedwczoraj i wczoraj złapało mnie spanko po pracy (to zdecydowanie odróżnia ten cykl od wcześniejszych transferów), raz na jakiś czas odczuwam delikatne ćmienie w okolicy brzucha, ale choć chciałoby się uwierzyć, że może to coś znaczy, to najprawdopodobniej jest to zasługa wysokiego poziomu progesteronu.
Także pozostaje czekać. A póki czekam mogę mieć nadzieję. I to jest piękne. Tak jak jest piękny świat dookoła, który chciałabym Kropusiowi pokazać. Cieszę się, że wciąż jestem razem z Kropusiem Niech ta bajka trwa.
Transfer pierwszy z drugiej procedury, a więc mój czwarty w życiu zakończył się niepowodzeniem. Dziś - Dzień Mamy. To po prostu boli. Boli ta świadomość, że być może nigdy nie będę tego dnia świętować.
Beta w 6dpt - ujemna. Klinika mimo wszystko poleciła brać leki do 10dpt, który był wczoraj - beta niby 1,3, ale oczywiście to również oznacza że ujemna, jedynie są teraz wątpliwości czy to był brak implantacji, czy jakaś bardzo słaba próba jednak była...
Cieszę się, że już nie muszę brać leków i karmić się fałszywą nadzieją, że "a może jednak będzie pozytywną niespodzianka". W zakresie starań - czekam na okres oraz w poniedziałek mam wizytę u nowej pani doktor (mój lekarz nie jest dostępny) "po nieudanej procedurze", na której planuję podzielić się moimi wątpliwościami odnośnie tego, czy moje endometrium nie było już przerośnięte lub był z nim inny problem w dniu transferu ,(lekarz wyraził się że transfer powinien był już się odbyć), a przede wszystkim - czy nie rozważyć w moim przypadku próbnego transferu, bo nie pierwszy raz był problem z jego przeprowadzeniem. Był to transfer z problemami.
Przyczyna nie jest jasna, ale zapewne jest to zbyt wąskie ujście szyjki macicy, być może jej kurczliwość (którą na specjalistycznym badaniu USG niby wykluczono) a może jednak w macicy coś jest co przeszkadza w przeprowadzeniu transferu - histeroskopię planowałam zrobić po drugiej nieudanej próbie... Na razie trzymam się tego, że teraz robimy drugi transfer (chyba że lekarz coś innego zaproponuje) a jeśli i ten się nie powiedzie będę przekonywać lekarza do histeroskopii z biopsją endometrium i być może jeszcze scratching dodatkowo. Zdaję sobie sprawę że to na jakiś czas wyłączy mnie z walki, dlatego teraz - w czerwcu chcę jeszcze raz spróbować. W końcu tak długo jak nasi 4 malcy są z nami nadzieja nie umiera.
Emocje. Hm, może najpierw odnośnie starań. To jest taka pustka, którą próbuję wypełnić. A ponieważ w życiu i zawodowym i prywatnym mi się nie układa jest mega ciężko. Dziś się zmuszę do złożenia życzeń mojej mamie (nie mamy za dobrej relacji) i zachowywania się jakby wcale przed chwilą nie wydarzyło się coś co znowu brutalnie uświadomiło mi o tym, jaka jest rzeczywistość. Poza pustką główna emocja, która przeważa to lęk, co jeśli odbędą się kolejne transfery i będą nieudane. Co jeśli... Co jeśli np. to ze mną jest jakiś problem i po prostu nie mogę zostać matką, bo np. jestem nosicielką jakiejś trudno wykrywalne mutacji... Wkurza mnie i zbiera się na płacz jak po raz kolejny ktoś w klinice czy w życiu, wiedząc o staraniach, patrzy na mnie raczej pobłażliwie - "taka młoda, co ona tu robi, na pewno jej się zaraz uda, mamy trudniejsze przypadki". Czy to moja wina że jeszcze nie wyglądam staro mimo prawie 29 lat na karku... Przeżyłam już naprawdę dużo w swoim życiu - w ciągu ostatniego roku, np. operację i śmierć taty. W takich chwilach chce mi się krzyczeć - "wiek o niczym nie świadczy, też mam prawo, żeby zająć się na poważnie moim przypadkiem". Chciałabym nie być stygmatyzowania że względu na niby młody wiek (że niby młodsze dziewczyny nie rodzą...) a znaleźć kogoś kto rzeczywiście pochyli się nad naszym problemem i pomoże odnaleźć naszą drogę do macierzyństwa. Ale coraz częściej obwiniam się że to moja wina, ze mną jest coś nie tak, w moim organizmie maleństwo nie chce się zagnieździć... Czuję ból.
Życie. Jak już wspomniałam i ma to wpływ na wymowę tego wpisu - jest dalekie od kolorowego. Nie wiem od czego zacząć... W tym miesiącu ogłosili u mnie w firmie zwolnienia grupowe, wszyscy jak na szpilkach czekają co się wydarzy. Nie muszę chyba dodawać, że atmosfera w pracy za dobra nie jest, stres i napięcie to moja codzienność. Małżeństwo moje chyba mogę oficjalnie powiedzieć, że drży w posadach. Jeszcze nie wali się, ale drży tak silnie że ewidentnie trwa trzęsienie ziemi. Wczoraj mieliśmy z mężem trudną rozmowę podczas której wyszło że żadne z nas nie jest do końca szczęśliwe i mieliśmy inne oczekiwania. On nie spodziewał się że ja wszystko poświęcę dla dziecka, że ten temat zdominuje naszą codzienność, a ja myślałam że z wiekiem "on się zmieni", zluzuje z samorozwojem i pochłonięciem pracą i będzie chciał ze mną budować spokojny, kochający dom. Tymczasem mój M ma sporo delegacji, mnie to boli, czuje że on coraz częściej po prostu ode mnie ucieka, bo już nie może tego wytrzymać. Uważa że go nie doceniam, że przecież się stara żeby wciąż mogli walczyć. No i tak... W sierpniu będzie 3 rocznica ślubu. Całe te 3 lata poświęciliśmy, oddaliśmy. Finansowo, życiowo, emocjonalnie - ciągle pod kreską, w ciągłym napięciu, chwytając się nadziei. On kończy niedługo 30 lat. Nie płaczę, jak to piszę, ale czuję że nie jestem wobec niego sprawiedliwa - on daje z siebie, ile może, ale ja ... Ja nie wyobrażam sobie życia bez dzieci, nie umiem odpuścić, jestem rozstrojona przez hormony czego on nie rozumie, czuję niesprawiedliwość, że ja ciągle lawiruję między pracą a kliniką a on jeździ sobie po świecie i się rozwija. A teraz to już w ogóle jestem w dołku. Chciałabym, żeby to był sen i jak się obudzę to wszystkie problemy rozwiążą się same.
Gdzie moje życie... Gdzie nasze życie... Już na poważnie rozmawiamy o tym, ile tak naprawdę będzie nas to wszystko kosztować. Niepłodność jest okropna, nie bierze jeńców, tylko jeśli nie jesteś wystarczająco silny - niszczy wszystko na swojej drodze.
Czuję się dziś emocjonalnie wypluta, z poczuciem wartości ujemnym, dlatego ten wpis to raczej wyraz czarnej rozpaczy i krzyku o ratunek, o jakieś antidotum na piętrzące się trudności. Ani on, ani ja nie przewidywaliśmy że znajdziemy się kiedyś w tym miejscu. Takie jest życie.
Pozostaje przeryczeć noc, pozbyć się w dowolny sposób nagromadzonej energii i emocji, zmyć z siebie ból, lek, samotność, obawy, przykleić na usta uśmiech i znowu w poniedziałek wyruszyć do pracy tak żeby nikt niczego nie zauważył. Tak żebysmy tylko my wiedzieli, jakie koszty ponosimy. Trzeba stawiać czoło życiu, na tym polega dorosłość.
Chcę wierzyć, że kolejny wpis będzie pełen wiary w powodzenie kolejnego transferu, że wizyta lekarska sprawi że radość znowu zakwitnie w moim serduszku, że z moim M odnajdziemy się w końcu i on też będzie radosny. Tak bardzo bym tego pragnęła.
Wszystkim mamusiom, tym obecnym, tym które oczekują na maleństwo i mamusiom aniołków - każdej jednej z Was życzę wszystkiego najlepszego w dniu Waszego święta - przede wszystkim szczęścia i spełnienia w życiu ❤️
Wiadomość wyedytowana przez autora 26 maja, 09:12
Już po wizycie po nieudanej procedurze u mnie w klinice. Pani doktor zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie i zaproponowała (przy pomocy moich małych sugestii) zrobić w następnym cyklu- w czerwcu histeroskopię, biopsję endometrium z oceną receptywności.
Niby kolejne tysiące do wydania, ale cieszę się jak głupia, bo może wreszcie zrozumiem, dlaczego wciąż się nie udaje. Może np. mam zapalenie endometrium po przeleczeniu którego moi 4 wojownicy będą mieli realne szanse.
Także czekam na małpę🙉 i to, co będzie się działo. Z tego co zrozumiałam najpierw robimy histeroskopię, a w drugiej części cyklu receptywność endo.
Mam wielką nadzieję, że te dwa badania przyniosą konkretne informacje, które pozwolą naszemu następnemu Kropeczkowi zagnieździć się w mamusi.
Będę dawać znać, jak wrażenia po zabiegach i jakie wyniki. Na kolejny transfer trzeba będzie poczekać zapewne do końca wakacji. Ale mimo to uśmiecham się od ucha do ucha i wierzę że będzie dobrze. 🥳😉💃
Wiadomość wyedytowana przez autora 27 maja, 18:08
Boże, spraw, żeby to się powtórzyło, ale tym razem z happy endem. Żebym znowu mogła zobaczyć te dwie kreseczki na teście i miała świadomość że jeszcze mogę coś zdziałać - daj mi siłę, żeby wierzyć i walczyć.
Dziś. Czworo małych wojowników na pokładzie. 4 nieudane transfery za mną, 4 przede mną. Chcę wierzyć że statystyka jednak się odwróci, i wreszcie, i do nas uśmiechnie się los/szczęście/Bóg nam pobłogosławi.
Na razie wiele rzeczy nie idzie tak jak powinno. Rozpadam się coraz częściej - już nie tylko w relacji z mężem, ale w ogóle z ludźmi, z rodziną. Wszystko mnie wkurza, irytuje, nie ma we mnie spokoju i zrozumienia, jest dużo bólu i frustracji. Nie chcę tego - pragnę cieszyć się życiem i choć trochę dawać szczęście też innym. Proszę, Boże, pozwól mi być lepsza wersją siebie, zabierz ode mnie tę złość, samotność, zwątpienie, poczucie niezrozumienia.
Starania. Na początku czerwca miałam pierwszą histeroskopię w życiu. Podobno z macicą wszystko w porządku, usunięto trochę tkanki która sprawiała że ujście szyjki macicy było zwężone. Na moje pytanie - czy to nie jest oznaka jakiejś choroby, otrzymałam odpowiedź - taką ma Pani budowę. Dziś drugie pobranie biopsji endometrium - test receptywności. Wyniki pod koniec przyszłego miesiąca...
Tak bardzo chcę wierzyć, że wreszcie coś wyjdzie. Poznam przyczynę i znajdziemy rozwiązanie.
Teraz mam obawy, czy zdążymy się zakwalifikować do transferu - wizytę kwalifikacyjna będziemy mieć zapewne na początku sierpnia. Ze względu na warunki ustawowe, że trzeba zacząć proces w ciągu 30 dni. Także teraz czeka mnie czekanie. Czyli to, co "tygryski" lubią najbardziej.
Na lipiec mam następujące życzenia. Po pierwsze, żeby te wyniki dały konkretną informację, co robić dalej.
Po drugie, ogarnąć siebie i swoją psychikę, bo ewidentnie już pękam po całości. Za dużo na raz - niepłodność, kwestie rodzinne, niedawno śmierć bliskiej osoby, ciągle zabiegi i leki, trudności w małżeństwie, niechęć do relacji z ludźmi, mega stresująca praca, do której czuje się uwiązana że względu na starania, niska samoocena, która się pogarsza z każdym nieudanym transferem, zajadanie tego wszystkiego. Błędne koło. Są wakacje - czas się ogarnąć i zawalczyć o siebie oraz o to co jeszcze mam i tak rzadko doceniam. Tak rzadko ze spokojną głową cieszę się tym co mam.
Mam nadzieję że wszystko będzie dobrze i wrócę tu z nową energią w sierpniu. Że wyniki biopsji, jakie by nie były, nie zabiją mnie, tylko pozwolą mi wciąż wierzyć i dążyć do celu.
Myślę również o zrobieniu kilku badań immunologicznych, ale to pewnie bliżej kolejnego transferu - transferu nr 5.
Chciałabym zakończyć ten wpis optymistycznym akcentem. 5 to moja szczęśliwa liczba. Mam ją w dniu urodzenia oraz w roku urodzenia, za 5 razem zdałam egzamin praktyczny na prawo jazdy - wiem nie ma co się chwalić 😁 dlatego tym bardziej wierzę że być może jest w tym wszystkim sens i ten piąty transfer będzie tym na który czekaliśmy - da nam to czego najbardziej pragnęliśmy. Wciąż mam nadzieję, że być może dzięki tym 4 zarodkom, poznamy naszą wymarzona dwójkę maluchów.
A jeśli transfer się uda... wtedy zacznie się zupełnie inna historia - inny etap, na razie dla nas nieznany. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Miejmy nadzieję, że w sierpniu czeka nas wizyta kwalifikacyjna a tymczasem postaram się trochę nacieszyć latem ☺️
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 czerwca, 18:41
Na początku sierpnia mamy mieć wizytę kwalifikacyjną do transferu w programie rządowym. Oby do tego czasu jeszcze były miejsca i wszystko się udało.
Odliczam już dni.
Ps nie umiem odpisywać tu na komentarze. Z dużym opóźnieniem odpisuję, że w programie rządowym jest wymóg rozpoczęcia punkcji lub transferu w ciągu 30 dni od kwalifikacji, aby nie blokować środków, z których mogłaby skorzystać inna para. Czy nic się w tej materii nie zmieniło, dowiem się we wtorek:)
Mam nadzieję, że będzie pozytywnie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 lipca, 07:55
Mam też nadzieję, że kwalifikacja 6 sierpnia się odbędzie. Tylko spokój może mnie uratować, a akurat tego najbardziej brakuje.
W ogóle to jest straszne. U mnie w klinice lekarze pracują teraz po ok 10h i zdecydowanie odbija się to na jakości, widac, że są przemęczeni Miejmy nadzieję, że sytuacja się niedługo ustabilizuje i skończy się wielki boom na in vitro. Albo sytuacja zostanie rozwiązana w inny sposób...
Co u mnie? Brałam przez 10 dni antybiotyki: metronidazol i tarivid. Na początku źle się po nich czułam, wymiotowałam, ale potem, jak zaczęłam jeść przed lekami większe posiłki udało się dokończyć antybiotyk. Na razie nie planuję robić kontrolnej biopsji. Być może do tego wrócę, jeśli kolejny transfer się nie uda. Na razie zrobiłam sama dla siebie cytologię, posiewy z pochwy, żeby podejść do transferu w jak najlepszym stanie. Teraz planuję zająć się tym, żeby jak najlepiej się czuć w najbliższych tygodniach.
A więc... kolejną wizytę ok. 10dc umówiłam na 2.09. Mam nadzieję, że wszystko się uda i nic się nie przesunie - okres nie przyjdzie za wcześnie. A więc transfer nr 5, mam nadzieję, odbędzie się w pierwszej połowie września. Będzie to blastka 5.2.2. Mamy na ten moment 3 mrozaczki 5.2.2 i 1 - 5.1.2.
Czuję ulgę i nadzieję, że będzie lepiej. Że te antybiotyki coś zmienią, że moje samopoczucie będzie coraz lepsze i że może.. może... się uda?! Bardzo bym chciała. Ale nie zapeszam.
Tymczasem pod koniec sierpnia wakacje ❤️ Czas na relaks i zadbanie o swój organizm, który ma być przecież domem dla maluszka.
Na koniec: bardzo dziękuję każdej z Was, które tu zaglądacie, czytacie a nawet komentujecie! Bardzo dużo to dla mnie znaczy. Pomaga mi to nie tracić wiary i walczyć dalej, mimo trudniejszych chwil. Dziękuję.
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 sierpnia, 20:50
Serii, dziewczyny, mam momenty, kiedy zadaję sobie pytanie, "czy tylko mnie to spotyka", "czy u mnie nie może być dobrze".
Akurat teraz mam urlop, akurat za moment urodziny i myślałam, że będzie też szansa no ale nie będzie.
Na razie chwilę pobiorę jeszcze estrofem a potem 10 dni nowy lek, który ma dokładnie złuszczyć wszystko, żeby nie było wątpliwości, że nowy cykl rozpoczęty i kolejną wizyta - miejmy nadzieję 1-3 dc, czyli w drugiej połowie września.
Jestem podobno w 1/100 przypadków, gdy owulacja przyszła tak szybko po okresie mimo
brania estrofemu.
Mogłabym teraz porozpaczać, ale zamiast tego trzymam kciuki, żeby tym razem ta miesiączka przyszła w odpowiednim czasie, a nie znowu np. za wcześnie, bo terminów wizyt na wrzesień oczywiście też już prawie nie ma i jest problem, żeby cokolwiek na szybko zamienić.
Z faktów: za chwilkę już 29 latek na karku, we wrześniu "świętujemy" 4 lata od rozpoczęcia
starań, jeszcze się nie rozstaliśmy choć bywało bardzo różnie ❤️, w tym miesiącu w pracy szykuje się podwyżka ale będzie też trudniej że względu na wszystkie wizyty czekające na mnie z powodu transferu (kolejki są u mnie w klinice dramatyczne) i obawiam się, że to odbije się negatywnie na mojej pracy, ale co robić- chcę postawić wszystko na jedną kartę - in vitro jest dla mnie priorytetem.
Kończę wpis z wiarą, że jednak we wrześniu rozpocznę przygotowania do transferu i że mnie też dopisze jesienne szczęście
Dziękuję wszystkim, którzy trzymają kciuki. Tylko my wiemy, jak wiele nas kosztuje ta codzienna walka sił i często wyrzeczeń. Ale musi być w końcu dobrze - oby spełniło się prędzej czy później marzenie o jesiennych dwóch kreseczkach ❤️
Za ok. 2 tygodnie być może odbędzie się mój 5 transfer, 2 z 2 procedury.
A ja chyba po prostu się boję. Mam za sobą dwie punkcje, 4 transfery, laparoskopowe usunięcie woreczka żółciowego, histeroskopię, biopsję endometrium z testem receptywności. Z przeżyć psychicznych poza bezskuteczną walką o dziecko od 4 lat, trudną sytuacją rodzinną - śmierć taty w zeszłym roku, która też na mnie wpłynęła.
Mam wrażenie, że mimo pracy nad utrzymaniem wagi ok. 65 kg moje ciało ma się coraz gorzej. Nie chce ze mną współpracować, mam problemy podczas współżycia z mężem, cykl jest nieprzewidywalny, leków dopochwowych typu estrofem nie jestem w stanie wcisnąć- tak jestem zaciśnięta. Większość "operacji" na mojej pochwie już po prostu boli. Jakby ona już też mówiła: "stop, więcej nie dam rady". Czasem mam ochotę poprosic lekarzy, żeby nie dawali mi już leków dopochwowych, ale wg nich i badań "wszystko jest w normie". Tylko, że właśnie ja nie jestem "w normie".
Teraz towarzyszy mi lęk. W pracy coraz ciężej idzie mi ukrywać to podwójne życie, coraz częściej muszę wychodzić w trakcie pracy, coraz częściej mam badania i w klinice spędzam godziny ze względu na kolejki. Boję się tego, co będzie. Boję się, że w końcu wszyscy się dowiedzą i ... Nie chcę myśleć co dalej - już i tak jestem outsiderem, bo opuszczam ze względu na lekarza biurowe spotkania i integracje. Psychicznie mi ciężko, coraz ciężej.
A tak poza tym myślę, że w końcu nadejdzie ten moment, gdy będę musiała powiedzieć: "stop". Całe życie marzyłam o szczęśliwej rodzinie, której sama nie miałam. Mój tata na 10 dni przed śmiercią pytał, czy jestem w ciąży. "Nie, nie jestem". Nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Są chwile, gdy mimo lepszego wyglądu i kondycji nienawidzę swojego ciała. Zawodzi mnie, jest słabe, być może ja po prostu nie będę mogła zostać matką.
Może Bóg przeznaczył dla mnie inny plan, a ja wciąż kopię się z koniem i walczę. O marzenie, które od zawsze miałam. Może Bóg wie, że ze względu na przeszłość i historię rodzinną po prostu nie byłabym dobrą matką i znowu zaczęłyby się pokoleniowe tragedie...
Jestem pierwszą osobą ze swojej rodziny, która bez wspomagania nie może nawet zajść w ciążę, po prostu- począć. Wcześniej bywały problemy ze zdrowiem, z liczbą dzieci, ale dzieci były. Może na ten moment przerwę tę rozważania.
Nie poddam się. Mam jeszcze 4 śnieżynki. I choć czuję jakby moje ciało miało 100 lat zacisnę zeby z bólu i będę dla mich wciąż walczyć- do końca. A co potem... Pokaże ten pamiętnik:)
Mam też pytanie- ostatnio coraz częściej myślałam o wzięciu udziału w grupie wsparcia dla kobiet niepłodnych, w trakcie in vitro itp. Najchętniej online. Jeśli ktoś może polecić mi tego typu formę pomocy, będę wdzięczna. W tej całej niepłodności niejednokrotnie samotność jest bardzo dotkliwa.
Ci którzy to czytacie, trzymajcie się cieplutko- przyjemnego, ciepłego wrześniowego weekendu. Jestem niezmiernie wdzięczna za tę przestrzeń.
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 września, 11:29
04.10 - tj. wczoraj miałam 5 transfer na cyklu sztucznym. Blastka 5.2.2 na pokładzie ❤️ W poczekalni trzy śnieżynki.
Był to pierwszy transfer z programu rządowego. Cóż, nie obyło się bez komplikacji. Jak to u mnie - musi się dziać 😀 Najpierw pęcherz za mały, potem czekałam na położną a już ledwo mogłam wytrzymać z bólu takie miałam parcie. Na szczęście, jak już położna się pojawiła to doktor J nie kazał na siebie długo czekać. Pod tym względem mam o wiele lepsze doświadczenie niż za pierwszym razem w klinice I.
Natomiast sam przebieg transferu to był hardcor. Na szczęście, dr nie brał od razu zarodka, tylko przez około 20 minut probowal dostać się do macicy. Były 3 podejścia. Miałam już momenty zwatpienia, ale w końcu udało się
Do transferu pierwszy raz miałam AH+ standardowo embryoglue. Z leków biorę: 2x1 cyglogest, 1x luteina, 3x prog besins, 3xmetypred, 3xestrofem, 1xheparyna, 1xkwas foliowy, 1xeuthyrox + środki przeciwskurczowe typu no-spa.
Po tranaferze spytałam doktora jaka może być przyczyną problemów z wejściem do macicy. Zasugerował w przypadku niepowodzenia histeroskopię diagnostyczną w cyklu przed kolejnym transferem. Nie wspomniałam już, że miałam histeroskopię w czerwcu i w zasadzie niewiele wykazała. Myślę, że oprócz tego tematu będę chciała (w przypadku porażki) powtórzyć biopsję endometrium- cd138, czy rzeczywiście wynik po przeleczeniu jest ujemny.
Na razie staram się być spokojna i pełna dobrych myśli. Co ma być, to będzie. Weryfikację dla kliniki mam mieć w 10dpt, tj. 14.10. Znając siebie pewnie zrobię test wcześniej- w piątek lub sobotę, żeby wiedzieć na czym stoję.
Ale na razie zamierzam się cieszyć tym czasem, który jest nam - mi i Kropkowi dany. Wgryzaj się, malutki.
Życzę wszystkim czytającym miłego dzionka. 😀
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 października, 17:34
Ciężko się to pisze. Miałam jakieś swoje odczucia, wydało mi się że może to to. Bo... miałam rozwolnienie w 2dpt a zawsze silne zaparcia, nocne poty, bezsenność, ból kręgosłupa, trochę ćmienia brzucha i nawet szczypanie sutków ok. 6dpt (z reguły nie bolą mnie piersi, oprócz przy okazji owulacji - powiększają się).
Była we mnie nadzieja. A jak na mnie - to juz dużo. Sobota nad ranem- 8dpt najczulszy test negatywny. I znowu milion myśli, których chyba nawet nie ma sensu zapisywać dla potomnych, pytań bez odpowiedzi. Tak bardzo pragnę dać tę miłość a z moim organizmem jest coś na tyle nie tak że nawet nie dochodzi do implantacji... Jestem wadliwa?
Dla kliniki betę zrobię w poniedziałek rano, oczywiście się stawię. To umiem doskonale- stawiać się wobec wyzwań życia i udawać że jest dobrze.
Natomiast po teście negatywnym zapisałam się na pobranie krwi w innym laboratorium jeszcze tego samego dnia. Chciałam mieć pewność i ewentualny czas, żeby po cichu i w ukryciu przed ludzkimi oczami przeżyć kolejną żałobę.
Jak bardzo bolą słowa, że w programie rządowym sa dwie weryfikacje: 10dpt i wizyta serduszkowa. Dla mnie ta druga nie jest osiągalna.
Kobiety cierpią po poronieniach w 1 trymestrze, a ja im zazdroszczę- ja nawet nie spełniam się w roli pojemnika, gdzie maleństwo mogłoby się rozgościć. To są brutalne i szczere słowa, przepraszam za ich publikowanie. To są moje emocje. I to nie jest depresja- to jest brak zrozumienia i ogromny ból. I mimo stałej pracy nad sobą, żebym była maksymalnie zadowolona z życia i z siebie, kiedy patrzę w lustro widzę to słabe ciało, które zapewne genetycznie ma niski potencjał biologiczny. Kochać siebie, mając w sobie te wszystkie myśli, wiedząc ze nie mogę począć jak normalne kobiety - to jest bardzo, bardzo trudne. Nie poddać się, nie pogrążyć w depresji, wciąż walczyć a przede wszystkim z tym żyć. Same to dobrze znacie.
Bilans starań na 14.10.2024:
Wciąż teoretycznie możliwie najlepszy wiek wg lekarzy- mniej niż 30 lat - nigdy nie byłam w ciąży naturalnej.
4 lata starań, od 3 lat w klinikach leczenia niepłodności, 2 procedury ICSI, 5 transferów, jedna ciąża biochemiczna za 2 razem z bardzo niskimi betami, beta nieprawidłowo przyrastała.
Jakie plany po kolejnym nieudanym podejściu?
Lekarz zalecił histeroskopię diagnostyczną, nie wiedząc, że już ją miałam. Już powstrzymam się od czarnego humoru. A więc: chciałabym potwierdzić że wynik biopsji endometrium jest ujemny, zrobić histeroskopię diagnostyczną przed cyklem poprzedzającym kolejny transfer, być może w międzyczasie umówić się na usg w celu wykluczenia endometriozy (nikt oczywiście tego nie sprawdzał, chciałabym mieć pewność, że nie mam tego g..., mam wątpliwości ze względu na wynik biopsji endometrium i problemy z wejściem do macicy przy transferach), może przejdę się też profilaktycznie do hematologa - czy moje wyniki krwi są poprawne (tu tez mam wątpliwości ) i gastrologa - w celu wykluczenia zapalenia w jelitach/nietolerancji pokarmowych, bo nie wiem jakie badania trzeba zrobić. To wszystko moje pomysły, co jeszcze mogę zrobić, żeby dać szansę pozostałym 3 blastusiom zostać z nami.
All in all, kolejny transfer zapewne najwcześniej w grudniu, a znając życie to już w nowym roku 2025. Czekają jeszcze 3 blastusie - chciałabym wierzyć, że z każdym z nich się kiedyś spotkamy... Już staram się sama cenzurować ten pamiętnik, żeby nie był obrazem kompletnego braku nadziei. Oczywiście, będę walczyć, żeby przytulić do serca maleństwo, ale każdy z tych 5 zarodków to było moje wymarzone dziecko, na każde czekałam. Każda utrata tak boli.
Życie jest trudne i pełne "wyzwań". Optymistycznym akcentem niech będzie to że jest jeszcze piękna, polska, złota jesień a potem - miejmy nadzieję, że przyjdzie równie bajkowa zima i trzymam mocno kciuki za wszystkie Staraczki, dziewczyny które tu jesteście, żeby wasze marzenia się spełniły, pojawiały sie dwie kreseczki na testach, serduszka na usg, żeby końcówka roku 2024 to był dla Was dobry czas ❤️ Dziękuję Wam za trzymane mocno kciuki i za komentarze, jesteście kochane. To dla mnie naprawdę dużo znaczy, bo prywatnie tak naprawdę poza mężem nie bardzo mam wsparcie, nie mam z kim o tym porozmawiać, prawdopodobnie z własnej winy... Skupiając się na leczeniu i utrzymaniu pracy zaniedbałam relacje z ludźmi.
Dopisane w sobotę po pobraniu krwi:
Chcę byc wdzięczna za każde doświadczenie, niezależnie, jak jest trudne. Ale mimo wszystko dostałam te szansę, by pobyć z Kropkiem razem chociaż kilka dni - dziękuję za to. Po pobraniu krwi poszłam na spacer na wyciszenie i podziwiałam, jaki piękny jest nasz świat. Przesyłam tyle pozytywnej energii, ile w tym momencie mogę z siebie wykrzesać. Kochajmy i doceniajmy siebie i to, co jest nam dane w życiu. Mimo wszystko życie jest takie piękne.
Update z 12.10.2024 po godz. 16 - 8dpt - beta ujemna.
Zmniejszam dawki leków i czekam na potwierdzenie od lekarza, że mam je odstawić w poniedziałek rano. Czuję pustkę, wokół mnie cisza "krzyczy". A w dodatku całą morfologię krwi mam rozjechaną - najprawdopodobniej przez sterydy brane w dużej dawce, cholesterol nieprawidłowy mimo braku nadwagi. Te wyniki mówią więcej niż tysiac słów. Są kwestie, które liczą się nie mniej niż wiek matki, suplementacja i zdrowy styl życia- a mianowicie genetyka, choroby w rodzinie, nosicielstwo mutacji, skłonności rodzinne do schorzeń czy nawet budowy ciała/układu krwionośnego np. problemy rodzinne z żyłami, sercem, nerkami, wątrobą, jelitami czy występowanie nowotworów ... Czuję to, mimo że nie studiowałam medycyny. Nie znam prywatnie osoby w swoim wieku, która jest choćby po jednym in vitro, ale znam co najmniej kilka osób, które nie mogą naturalne począć przez minimum kilka miesięcy/ponad rok - wszystkie nas łączy to samo - słaby potencjał genetyczny, od małego problemy zdrowotne lub choroby/zgony w najbliższej rodzinie. Każde kolejne pokolenie wydaje się być coraz słabsze, co to mówi o przyszłości naszej cywilizacji...
Najgorsze jest to, że na przekór zdaniu lekarzy twierdzących, że wszystko u mnie jest OK i dawno powinnam już "nie przychodzić do kliniki" i mimo tego, że ja mam tego świadomość że po prostu biologicznie jestem słabym egzemplarzem, który być może 100 lat temu by nie przeżył, to nie jestem w stanie zdusić w sobie pragnienia posiadania dziecka, stworzenia rodziny. To jest silniejsze ode mnie.
I żeby nie było tak kolorowo- po ujemym wyniku bety popłynęłam. Wszystko przestało mieć sens: zjadłam dwa fast foody z rana, mnóstwo słodyczy, wypiłam ulubioną latte, potrójną porcję ulubionego rosołu i nawet napiłam się alkoholu na koncercie. Dlaczego? Zapewne, żeby odreagować. Tyle czasu się staramy, dbamy o siebie - o jedzenie, o ruch, ciągłe wyrzeczenia. A to i tak nic nie zmienia, przynajmniej w moim przypadku. Na koniec dnia poczułam do siebie coś na kształt odrazy, że musiałam aż tak utopić emocje w "jedzeniu".
Dziś, 13.10.2024 to dzień na ogarnięcie się mentalne, sprzątanie domu, jakiś spacer, uspokojenie płynących myśli. Tak żeby jutro bez zbędnych emocji przyjąć informację od lekarza, w pracy profesjonalnie poprowadzić szkolenie i zacząć wszystko od nowa. Od punktu zero.
W tym momencie nie ma we mnie radości, jak myślę o świętach i Sylwestrze najchętniej schowałabym się przed całym światem i przeleżała ten czas pod kocem, ale mam nadzieję, że to minie i znowu będę cieszyć się dniem dzisiejszym. Mam o co walczyć, nie chcę stracić swojego małżeństwa. Mąż też to oczywiście przeżywa, ale inaczej - w ciszy, nie do końca potrafi zrozumieć paletę i rozpiętość moich emocji.. Musimy o to walczyć, żeby nas to nie dobijało, żeby się podnieść i żeby cieszyć się sobą.
Ale właśnie to chyba jest najsmutniejsze, ja już jestem wyczerpana ciągłym stanem "walki". Chciałabym zacząć po prostu być, doświadczać, doceniać chwile. Natomiast wg mnie w niepłodności to nie jest możliwe, bo po pierwsze czas odgrywa dużą rolę, a po drugie- mówimy tu o najbardziej podstawowej potrzebie kobiety, jaką jest zostanie mamą. Gdyby się to dało choć na chwilę wyłączyć i po prostu "być"...
Pozwól mi Boże/ losie, energio, która nas powołujesz do życia i pchasz do działania zobaczyć jeszcze chociaż raz w życiu chociaż półtorej kreski na teście ciążowym. Chociaż cień drugiej kreski tak jak w czerwcu 2022 r. - ten test wciąż leży u mnie na dnie szafy i przypomina mi, że raz w życiu byłam najbliżej do spełnienia swojego największego marzenia. I że to była prawda, a nie moja fantazja.
Przepraszam za charakter tego wpisu - jest zbiorem przemyśleń i emocji z 2 różnych dni. Dziękuję za to, że dałyście radę to przeczytać - nie dajcie się, nie poddawajcie się i spełniajcie marzenia. Trzymajcie się cieplutko, przyjemnego tygodnia i do następnego wpisu
Wiadomość wyedytowana przez autora 13 października, 10:55
W styczniu będziemy płacić za pierwszy rok przechowywania naszych mrozaczków.
Rok 2024 w zakresie starań przyniósł:
1 punkcję
2 nieudane transfery
1 histeroskopię
1 biopsję endometrium
niezliczone wizyty lekarskie i badania
W 2025 rok wchodzimy z trzema mrozaczkami czekającymi na nas w klinice i chciałoby się napisać nową nadzieją, ale jest trochę inaczej.
W ciągu ostatnich 2 miesięcy sporo się zadziało. Między innymi prawie się rozstaliśmy z mężem zapewne nie jeden raz - było już momentami bardzo trudno, ja zaczęłam swoją wewnętrzną przemianę, która mam nadzieję z czasem da owoce, zaczęłam szukać nowych form pomocy i wsparcia psychicznego, a przede wszystkim dowiedziałam się, że kolejnym naszym problemem jest immunologia.
Po kolei. Z mężem wychodzimy mniej lub bardziej na prostą - miejmy nadzieję, że to już będzie na stałe. Zdecydowanie pragnę, żeby nasz związek przetrwał i się rozwijał, więc muszę sama również nad sobą pracować, bo wiem, że we mnie jest też sporo do zmiany. Ostatnie lata mocno mnie wymęczyły, pozbawiły wiary we własną sprawczość - w jakimś sensie runął cały mój system wartości, wszystkie moje wyobrażenia.
Wiem, że nikt nie lubi pesymistycznych wpisów. Panuje kult pozytywnego myślenia, idealnego, instagramowego życia, ludzi sukcesu. Ale w życiu jest raz lepiej, raz gorzej - o tym "gorzej" ludzie boją się mówić w obawie przed oceną. Nie podoba mi się to, że o niepłodności tak mało się mówi, ludzie się tego wstydzą, związki często przechodzą kryzys lub się rozpadają, kobiety przestają kochać siebie. To prawdziwy problem cywilizacyjny. I dlatego chcę tu to napisać - niepłodność to coś więcej niż tylko ciągłe wizyty u lekarza, chodzenie na usg dopochwowe jak do sklepu po bułeczki, kłucie się kilka razy w miesiącu, wydawanie dziesiątek tysięcy złotych, życie w ciągłym biegu, żeby jakoś pogodzić leczenie z obowiązkami zawodowymi. To kryzys taki sam jak np. choroba nowotworowa, jak śmierć bliskiej osoby czy rozwód. Jeśli ludzie nie mają silnej psychiki bądź wspierającego otoczenia ten kryzys może wywołać zmiany w życiu pary - nic już nie będzie takie jak przedtem.
Kiedy zauważyłam, że już nie daję rady postanowiłam, że muszę coś z tym zrobić. Tak weszłam powolutku w zupełnie nieznany mi świat. Każda z nas jest inna, każdej coś innego może pomóc. Ja doszłam do punktu, w którym tradycyjna psychoterapia przestała mi wystarczać. W którym zrozumiałam, że aby normalnie funkcjonować muszę moją głowę wyciszyć, a skupić się na moim ciele i tej drugiej cząstce, którą każdy z nas ma unikalną. Nie boję się, że ktokolwiek mnie oceni, że wybrałam drogę nieracjonalną. Zrozumiałam, że leczy to w co wierzymy. Skoro nie mogę uleczyć mojego ciała, to chcę przynajmniej uleczyć duszę, tak żebym była inną osobą niż teraz. Mam dość uczucia samotności, pogrążania się w nieszczęściu, w bólu, w niesprawiedliwości świata, swojej słabości, niechęci do własnego ciała, ciągłego wynajdowania nowych rozwiązań, żeby wreszcie zostać mamą - to mnie wyniszcza. Chcę być ciepłą osobą, która może dać coś z siebie światu. Choć uważam się za osobę wierzącą nie umiałam odnaleźć ukojenia w Bogu. Znalazłam je w spotkaniach takich kobiet jak ja, podczas których nie muszę nikogo udawać - mogę być sobą. Nie będę tu promować żadnego rozwiązania - zaczęłam eksplorować ścieżkę zupełnie mi nieznaną, widzę światełko w tunelu, w którym dotąd panował mrok. Wierzę, że mogę się zmienić, wyciszyć swoje emocje i myśli, stać się taką wersją siebie, jaką pragnę. Powoli odzyskuję spokój - to uwalniające, wspaniałe uczucie. I jeszcze piękniejsze jest to, że nic nie muszę. Kiedy będzie trzeba powiedzieć sobie: stop, powiem to bez poczucia winy, bez lęku, jak to zostanie przyjęte. To moje życie i tylko ja jestem odpowiedzialna za swoje szczęście.
Kwestie medyczne. Zrobiłam usg endometriozy głębokonaciekającej - wynik wyszedł niejednoznacznie. Mam cechy endometriozy i adenomiozy, ale nie są one wystarczające do diagnozy. Potrzebuję skonsultować się ze swoim lekarzem, czy widzi tu potrzebę laparoskopii ginekologicznej, czy jego zdaniem nie ma podstaw. Jest to jeden z punktów, o które aktualnie możemy zahaczyć, drugim jest immunologia. Z immunologią jest tak, że jedni w nią wierzą, inni - nie. Jak wiadomo Eshre tego nie rekomenduje, bo nie ma dowodów w postaci badań naukowych. Natomiast mój lekarz prowadzący nie wiedział już co ze mną zrobić, więc zalecił badania: allo mlr i cross match. Cross match wyszedł słabo dodatni, natomiast allo mlr - 0. W związku z tym po ponad 4 latach dowiedziałam się w końcu, że prawdopodobnie nigdy nie zajdę naturalnie w ciążę, bo mój organizm zwalcza zarodki jako ciała obce. Jak się o tym dowiedziałam, to się poczułam jakbym przyłożyła głową w ścianę.
Od ponad 4 lat żyjemy z mężem tym tematem. W zasadzie straciliśmy na tym swoją młodość, niczego się nie dorobiliśmy, bo wszystkie środki pochłaniało leczenie. Wierzyłam, że w 2025 roku wreszcie zakończy się etap in vitro - podejdziemy do 3 transferów i jakikolwiek by nie był ich efekt - później "zaczniemy żyć". Zaproponowano nam szczepienia limfocytami bądź immunoglobuliny, poza tym immunolog stwierdził, że do transferu powinniśmy skorzystać z accofilu. Na immunoglobuliny nas zwyczajnie nie stać. Szczepienia to metoda eksperymentalna i wbrew pozorom również czasochłonna oraz pochłaniająca fundusze. W związku z tym najbliższe kilka miesięcy chcąc nie chcąc będziemy odkładać pieniądze, żeby ewentualnie móc do szczepień podejść, móc zrobić inne drogie badania, mieć poczucie, że cokolwiek będzie nam potrzebne - starczy nam środków. Oznacza to oczywiście dalsze wyrzeczenia, przedłużenie się całego procesu, czego bardzo nie chciałam, bo pragnęłam wiedzieć w końcu na czym stoję: "wóz albo przewóz".
Bardzo powoli godzę się ze świadomością, że być może jestem w tych kilku procentach kobiet, którym nie jest dane zostać matką. Wciąż wierzę, że będę mogła doświadczyć jakiejś formy rodzicielstwa, ale będę pracowała nad tym, żeby skupić swoją uwagę i energię na innych sferach życia, żeby pogodzić się ze sobą i ze światem, żeby nie załamać się, jeśli leczenie zakończy się fiaskiem. Mam nadzieję, że mi się to uda i że idę we właściwym kierunku.
Trzymam kciuki za wszystkie staraczki i życzę spełnienia marzeń w miesiącu, w którym stary rok się kończy a nowy zaczyna, wraz z nowymi wyzwaniami i nowymi możliwościami Bardzo się cieszę, że jestem częścią tej wspaniałej społeczności. Buziaki!
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 grudnia, 12:33