Kiedy w kwietniu podjęliśmy z Mężem decyzję, że jednak nie będziemy czekać z decyzją o dziecku aż do momentu, kiedy będziemy za granicą, postanowiliśmy, że dajemy sobie 6 miesięcy na zajście w ciążę. Jeśli się uda, to fajnie, dziecko urodzi się tutaj, ja z racji psucia sobie krwi przez tyle lat w jednym zakładzie pracy, pójdę na roczny macierzyński i wyjedziemy za granicę z naszym dzidziusiem. Gdyby jednak się nie udało (no bo przecież różnie to bywa), po 6 miesiącach bezowocnych starań, pojedziemy - bez dziecka. W sumie dopuszczałam do siebie myśl, że przecież zajście w ciążę to nie takie hop siup, ale po tylu wiadomościach o ciąży "za pierwszym razem", o dziewczynach, które zachodzą w ciążę bo mają dość szefa, o wpadkach i po przejrzeniu wykresów cykli, w których to za pierwszym razem się udało, jakoś nie dochodziło do mnie to, że po 2-3 miesiącach nadal będę bez maleństwa pod sercem. Pierwszy raz bardzo bolał, oj upadło mi się porządnie. Byłam święcie przekonana, że udało się, no bo jak inaczej ? Jeszcze to pobolewanie podbrzusza po owulacji - tak jak nigdy. No ale nie udało się, a w dniu, w którym dostałam okres Mąż (nieświadomie) zabrał mnie na grilla do koleżanki, która nie dość, że ma maleńką niunię, to jeszcze nazapraszała pełno młodych rodziców ze swoimi dziećmi; mniejszymi, większymi. Było mi tak cholernie przykro. Każde spojrzenie na wózek, na maleństwo na rękach ojca, było najprawdziwszym bólem fizycznym. Na dodatek koleżanka wpakowała mi w ramiona swoje dziecię i tak siedziałam wśród tych rodziców dyskutujących o problemach wychowawczych, o mleczkach, nianiach, ciuszkach, maskotkach, z nie swoim dzieckiem w ramionach, które ogrzewało mnie swoim ciepłem, dotykało maleńkimi rączkami moich rąk i tak ufnie patrzało wielkimi, niebieskimi oczętami w moje. Po powrocie do domu usiadłam i najnormalniej w świecie pobeczałam się, a Mąż pocieszał mnie, że przecież to był pierwszy raz, następnym razem na pewno się uda. Nie udało się.
I teraz jest tak. Dziś mam 5 dzień VI cyklu starań. Wiem doskonale, że inne dziewczyny starają się zajść w ciążę latami bez skutku i te moje 6 miesięcy to nic takiego w porównaniu z ich cierpieniem. U mnie jednak dobijające jest to, że mieliśmy plany, plany, w których mieliśmy się zmieścić ja i mój ciążowy brzuszek. Niestety nie udało się, a tydzień temu ktoś sobie ze mnie zakpił. Piszę "zakpił", bo wielokrotnie przyznawałam, że już bardziej wolę, żeby okres przyszedł szybciej, żebym szybciej zaczęła nowy cykl, starania, najbardziej w świecie nie chcę i nie chciałam złudzeń! A tu masz! Najpierw temperatura spadła, więc byłam gotowa na okres, a potem zaczęła piąć się do góry, a jeden z testów pokazał bladziusieńką kreskę. Poszłam więc na badanie beta HCG, z którego wyszło mi 14,48 mIU/ml. Malutko, ale jednak więcej niż 5. Martwiłam się, ale i tak zaczynało tlić się we mnie szczęście. Tłumaczyłam sobie, że może dopiero co było zagnieżdżenie i może dlatego... dwa dni później i temperatura i beta spadły, i już wiedziałam, że nic z tego. Nie dość, że narobiono mi głupich, złudnych nadziei, to jeszcze straciłam czas...
Teraz mam tylko tę jedną szansę, jeden cykl i nie łudzę się. Niby wykres nazwałam optymistycznie, ale chyba tylko po to, żebym lepiej się poczuła patrząc na niego. Przez to, co się stało w poprzednim cyklu chyba coś mi wariuje, bo temperatura dziwnie skacze. Mam początek cyklu, a wartości temperatur zdarzają się takie, jak z tej drugiej fazy cyklu. Tak więc chyba nie mam co się łudzić, że w ostatnim możliwym cyklu uda się. Chciałabym, bardzo bym chciała, tym bardziej dlatego, że sytuacja życiowa moja i Męża zmieniła się. Jeśli w tym cyklu nie uda nam się, to po Nowym Roku Mąż wyjedzie sam za granicę, beze mnie, dopiero po jakimś czasie będę mogła do niego dojechać. Zostanę tutaj sama, bez Niego, bez dzidzi. Nie wiem jak przeżyję tę rozłąkę, nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej niż parę dni. Ech, przykro mi i mam żal o to, że ta nasza sytuacja robi się taka beznadziejna. Tytuł pamiętnika chyba doskonale oddaje nastrój tej sytuacji - a miało być tak pięknie...
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 września 2013, 19:14
Jutro mam pierwszy w życiu monitoring i znowu zaczęłam myśleć o poprzednim cyklu, o tym jak byłam pewna, że następnego dnia przyjdzie okres, o tym jak następnego dnia temperatura zaczęła rosnąć, jak pojawiła się bladziuteńka kreska na teście, nadzieja, nieśmiałe uśmiechy moje, Męża... noi w końcu ten nieszczęsny wynik bety. Czasami czuję w sobie takiego powera, nadzieję, wierzę wtedy, że w tym cyklu się uda, a nawet jeśli, to w następnym albo za 2 miesiące na bank. Przychodzą też takie dni, chwile, kiedy nie wierzę, że kiedykolwiek mi się uda. To głupie, ale tęsknię za widokiem dwóch ciemnych kresek na teście, chociaż nigdy ich na swoim nie widziałam. Chciałabym poczuć to, co czują wszystkie te kobiety z brzuchami czekające w kolejce do ginekologa żeby zobaczyć po raz kolejny swoje maleństwo na USG. Patrzę na ciężarne kobiety i te z wózkami i boję się uczuć, jakie się we mnie rozwijają - robię się zazdrosna, zła i zgorzkniała, nie chcę tego. Dzisiaj chyba mam taki dzień beznadziei. Kiedy zobaczyłam wykres dziewczyny, która zaszła w ciążę w pierwszym cyklu starań, do oczu napłynęły mi łzy bezsilności. Koleżanka, która zaszła w ciążę niespodziewanie (miała problemy z tarczycą i lekarz powiedział jej, że prawdopodobnie dzieci nie będzie miała), poinformowała mnie, że starają się o drugie dziecko. Wszystko widzę w czarnych barwach i znowu nie wierzę. Popadam ze skrajności w skrajność. W tym cyklu biorę antybiotyk, więc nie łączę go z żadną witaminą B. Nie biorę więc kwasu foliowego, Magne B6, kompleksu witamin B, nie piję wina (chociaż dziś w przerwie między jednym a drugim opakowaniem wypiłam pół lampki). Popadam w paranoję, bo boję się, że bez tych specyfików na pewno się nie uda. Zapisałabym się na aerobik, chętnie popracowałabym nad sylwetką, nad samopoczuciem, zdrowiem, odstresowałabym się, ale boję się, że to zaszkodzi przy ewentualnym zagnieżdżeniu, błędne koło, czuję, że wariuję. Cały czas szukam powodu, staram się zrozumieć - dlaczego to mi się przytrafia ? Dlaczego akurat ja ? Czy wszystko zawsze musi iść pod górę ? Mąż podchodzi do tego bardziej na luzie, nie uda się teraz, to uda się następnym razem, a ja im dalej w las, tym bardziej boję się, że nigdy się nie uda. Niby nie staramy się długo, a ja zaczynam mieć dość. Męczy mnie to wszystko. Najchętniej zapomniałabym o tych całych staraniach, wyłączyła się na to i zaczęła po prostu cieszyć życiem, a może wtedy akurat by się udało ? Tak niektórzy mówią "spokojnie, nie myśl, a uda się", tylko jak do jasnej cholery mam nie myśleć o czymś, czego tak pragnę ? Chciałabym przestać tego pragnąć, ale nie wiem jak.
Kurczę, to niesprawiedliwe. Pewnie jeszcze wiele razy w tym pamiętniku to napiszę, ale tak, dokładnie - to takie niesprawiedliwe, że kobiety które chcą, starają się, dbają o siebie, nie mogą zajść w ciążę, a jakieś alkoholiczki, degeneratki zachodzą w nią bez problemu.
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 września 2013, 18:57
A co poza tym u mnie słychać? Cóż... Wiedziałam, wiedziałam, że przyjdzie kiedyś taki piękny dzień, w którym to poczuję się, jakbym dostała od kogoś w głowę. Wiedziałam, że prędzej czy później, podczas naszych starań usłyszę, dowiem się, że któraś bliska mi dziewczyna jest w ciąży. I mam. Dziś zobaczyłam status mojej kuzynki, który ewidentnie świadczy o parotygodniowej ciąży. Momentalnie pociekły mi łzy po policzkach. Kuzynka, która ma już jedno dziecko (nieplanowane), zawsze twierdziła, że więcej dzieci nie chce, ona i jej partner nałogowo palą papierosy - będą mieli kolejne dziecko. Chociaż bardzo staram się cieszyć ich szczęściem - nie potrafię. Już słyszę te jej przytyki, że oni będą mieli zaraz drugie, a my to kiedy weźmiemy się do roboty? Poczucie niesprawiedliwości dosłownie mnie dławi. Brak mi słów by określić to, jak się teraz czuję.
Zdołowała mnie ta informacja, ale nadzieja wciąż gdzieś tam głęboko się tliła. Do czasu. Zwierzyłam się bliskiej koleżance (z którą czasami rozmawiałam o chęci posiadania dziecka) z beznadziejnego wyniku, z wczesnej ciąży kuzynki i tego jak teraz się czuję. Popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie, po czym powiedziała ze łzami w oczach, że teraz to mnie dobije, bo ona też jest w ciąży.
Szok. Poczułam jakbym dostała w twarz. Języka w gębie mi zabrakło. Koleżanka, która ma już dziecko, nie jest w stałym związku, ciężko jej jest pod względem finansowym, co prawda wspominała, że kiedyś chciałaby mieć jeszcze jedno dziecko, ale na pewno nie teraz i nie w takich warunkach finansowych. Gapiłam się na nią i nie wiedziałam co powiedzieć. Z jednej strony współczułam jej sytuacji, bo zabezpieczała się, tyle tylko, że to zabezpieczenie zawiodło, a ona naprawdę ma niełatwo w życiu. Z drugiej jednak strony w głowie dzwoniło mi, to ja się staram, dbam o siebie, z Mężem bardzo chcemy zostać rodzicami i nie wychodzi, a u niej wystarczył jeden, jedyny raz, zawodne zabezpieczenie i są - dwie czerwone kreski na teście ciążowym. Totalny absurd! Czułam się tak, jakby ktoś śmiał mi się prosto w twarz. Próbowałam ją jakoś pocieszyć, a w głowie dzwoniło mi, że to, co się dzieje to jakiś żart. My próbujemy i nie wychodzi, a kobiety koło mnie zachodzą jedna po drugiej w ciąże - nieplanowane, planowane... To jest po prostu chore, niedorzeczne, głupie. W głowie mi się to nie mieści. Co zapomnę o tej całej sytuacji, to po jakimś czasie przypominam sobie i mam wrażenie, że to zły sen, że aż tak źle nie może być, że my tyle miesięcy staramy się bez rezultatów, a ludzie obok nas bez problemu cieszą się lub dołują ciążami. W jednej chwili współczuję jej, w drugiej jestem wściekła. Gubię się w swoich odczuciach. No doprawdy, czuję się jak w jakieś mydlanej operze. To się nie dzieje naprawdę!
Praktycznie cały dzień w pracy gapiłam się bez sensu w monitor, jakoś nie mogłam na niczym się skupić. Ostatnio nadmiar zajęć w pracy nie działa na mnie pozytywnie, w sensie, że biorę się do roboty i nie myślę o problemach. Przeciwnie - im więcej roboty, tym bardziej dołuję się, rozmyślam. Nie wiem ile tak pociągnę. Chciałabym odpocząć od tego wszystkiego, odciąć się, nic nie widzieć, nie wiedzieć, zapomnieć. A wyjazd Męża zbliża się nieubłaganie...
Wczoraj poczułam się gorzej. Zaczęło mnie boleć gardło, głowa, poczułam, że mam zatkany nos, ale nie przejęłam się tym zbytnio, mówi się trudno, jakoś będzie trzeba się podleczyć. Dziś jednak od samego rana biegałam do toalety, chociaż praktycznie nie piłam. Przy oddawaniu moczu bolało coraz mocniej, aż zauważyłam krew. Pędem poleciałam do lekarza, na szczęście ludzi w przychodni dużo nie było, więc w miarę szybko zostałam przyjęta. Diagnoza - zapalenie pęcherza, ale jutro mam jeszcze zrobić badania. Doktor przepisał mi lek (którego nie można używać będąc w ciąży), dał L4, zalecił ciepłe kąpiele, odpoczynek i dużo płynów.
Tak więc jestem w 13 dc i mogę zapomnieć o możliwości zajścia w ciążę w tym cyklu. Cykl spisany na straty. Ewentualne współżycie jest niezalecane z powodu bólu, utrudniania leczenia i szkodliwości dla poczętego dziecka. Takiego zakończenia naszych starań nie spodziewałam się.
W czwartek idę na kolejny monitoring. Może ginekolog powie mi coś pocieszającego... nie wiem, albo że owulacja dopiero będzie się zbliżać, albo że ten lek nie będzie miał aż tak daleko idących skutków... ech, sama siebie oszukuję i próbuję pocieszyć. To już przesądzone. Mąż w styczniu wyjedzie za granicę, a ja tu zostanę i będę wyć do księżyca, że nic z naszych planów nie wyszło. Co ja gadam - już teraz chce mi się wyć.
Podsumowanie 6 miesięcy starań:
1. Nie udało się zajść w ciążę.
2. Kuzynka w ciąży.
3. Bliska koleżanka w ciąży.
4. Moje zapalenie pęcherza i cykl oddany walkowerem.
I zdanie doktora: "w tym cyklu odpuść sobie starania" ciągle dzwoni mi w głowie.
Zabawne jak to niektóre słowa, zdania łatwo i lekko wypowiadane są przez innych ludzi, a jaką katorgą, cierpieniem potrafią być dla innych.
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 września 2013, 14:47
Stwierdził, że stymulacji nie ma sensu robić, bo pęcherzyki rosną. Nic nie mówił o badaniu drożności, chociaż jak ostatnio go o nią pytałam, to stwierdził, że zawsze warto wykonać to badanie. Pytałam o wyniki nasienia Męża, podpytałam czy może ilość plemników o prawidłowej budowie i żywotność jest problemem (wg mnie te dwa parametry mogłyby być o wiele lepsze), to powiedział, że mogłyby, ale on andrologiem nie jest i się na tym nie zna.
Może więc trzebaby zrobić jeszcze raz badanie nasienia i pojechać do innego miasta, do androloga ? Co powinno być pierwsze ? Sprawdzenie drożności jajowodów, czy wizyta z Mężem u androloga ?
I sama teraz nie wiem co robić. Jeszcze nie daje mi spokoju to, że podczas poprzedniego monitoringu opisując pęcherzyk powiedział zdaje się, że jest dwukomorowy, a ja zapomniałam zapytać go co to oznacza. Może coś złego ? Nie wiem, chyba powiedziałby jakby to oznaczało jakąś wadę ? Głupieję już. Może powinnam do niego jutro zadzwonić i zapytać co to znaczy ? Nie jestem jednak pewna czy dobrze zapamiętałam to określenie, nie chcę wyjść na idiotkę
Pytałam Męża, co robimy w tym cyklu. Powiedział, że próbujemy i że powinnam zadzwonić i zapytać... chyba tak zrobię.
Zauważyłam, że chodzenie do ginekologa jest dla mnie bolesne, a raczej to, co spotyka mnie w poczekalni. Jak byłam jakiś miesiąc temu, to w poczekalni czekał facet. Po jakimś czasie wyszedł doktor i poprosił go, żeby popatrzył na USG. Z gabinetu dochodziły okrzyki radości i piski. Kiedy wyszedł z dziewczyną, dalej głośno rozmawiali i śmiali się. Dziś z kolei siedziała koło mnie młoda, modnie ubrana, umalowana dziewczyna. Kiedy weszła do gabinetu, przyszedł młody mężczyzna z bukietem czerwonych róż, na co starsze panie siedzące koło mnie stwierdziły: "O, ten pan na pewno czeka na tą panią, która weszła". Kiedy dziewczyna wyszła z szerokim uśmiechem z gabinetu, rzuciła się na szyję chłopakowi i zaczęła popiskiwać: "Jest, jest, wiedziałam, że jest!". A ja momentalnie poczułam gulę w gardle i łzy w oczach. W takich chwilach budzą się we mnie negatywne uczucia, złość... sama nie wiem dlaczego, nie jestem przecież złym człowiekiem i nikomu źle nie życzę. Przecież to nie wina tej dziewczyny, że mi się nie udaje, kto wie, może ona też starała się kilka miesięcy i dopiero teraz jej się udało ? Racjonalne tłumaczenie jednak niewiele mi daje. Dławi mnie smutek, złość, poczucie niesprawiedliwości i zazdrość. Może to po prostu mój sposób na obronę, na nierozklejanie się ?
A dziś miałam taki piękny sen. Śniło mi się, że urodziłam piękną, zdrową córeczkę. Byłam taka szczęśliwa, sen był tak boleśnie realny, przerwano mi go jednak telefonem z pracy
Wiadomość wyedytowana przez autora 19 września 2013, 20:11
O staraniach nikomu nie powiemy. Być może nie w pierwszym, ale drugim, trzecim cyklu to już na pewno, uda się. W dniu, w którym zaplanuję sobie testowanie, wstanę rano, pójdę do łazienki, pokażą się dwie, piękne grube krechy, a ja z radością przybiegnę do jeszcze śpiącego Męża i bez słowa pokażę mu test. Potem z niecierpliwością będziemy czekać na pierwszą wizytę u ginekologa. Będziemy wpatrywać się w monitor USG z szybkim biciem serca. A potem oznajmimy rodzicom, pokazując zdjęcie USG, że zostaną dziadkami...
W realnym świecie jest tak:
O staraniach mieliśmy nikomu nie mówić - ani rodzicom (no bo to bez sensu, to nasze prywatne sprawy noi przecież musi być niespodzianka), a znajomym tym bardziej. Kiedy za pierwszym razem test pokazał jedną kreskę, zamiast z uśmiechem, do pokoju weszłam ze łzami w oczach. Z miesiąca na miesiąc było tylko gorzej, a kumulacja nastąpiła miesiąc temu, gdy test z krwi wykazał ciążę, a potem był spadek bety...
Rodzicom mieliśmy nie mówić, ale nie wytrzymałam psychicznie i po uzgodnieniu tego z Mężem, powiedziałam Mamie. Na początku chyba nie rozumiała i jej słowa sprawiały mi ból - "Widocznie tak musi być", teraz widzę, że zmieniła swoje podejście do tej sytuacji, inaczej mnie słucha, inaczej odpowiada, bardziej rzekłabym krzepiąco. Nie zmienia to jednak faktu, że mam żal, że tak to wszystko wygląda. Nie tak miało być.
Odnoszę wrażenie, że naprawdę zaczynają mi te starania na głowę padać. Mam wrażenie, że 80% dnia to myślenie o ciąży i o tym jak w nią zajść. Źle mi z tym. Nie chcę żeby tak to wyglądało. Nie mogę się zrelaksować, odprężyć, zapomnieć. Przebywanie na tym portalu nie polepsza sprawy. Testy owulacyjne od 4 dni wychodzą jakieś kijowe, druga kreska albo się w ogóle nie pojawia, albo jest tak blada, że muszę jej wyszukiwać pod światłem. Nie wiem co się dzieje, masakra jakaś. Zapisałam się na poniedziałek na USG żeby zobaczyć, czy ta owulacja w końcu będzie czy nie. Boję się, że znowu coś jest nie tak. Mam ochotę krzyczeć i walić pięściami w co popadnie, jestem bezsilna.
Muszę sobie jakoś pomóc. Zapisałam się z Mężem od przyszłego miesiąca na siłownię. Znowu pojawiają się wątpliwości, no bo przecież wysiłek, bieganie mogą przeszkodzić w zagnieżdżeniu, ale do licha to durne, błędne koło ! Całe lato bałam się pobiegać, dźwigać, wypić alkohol bo a nuż, mam dość, nic mi to nie dało, w ciąży nie jestem, a jak widać kobiety pracujące na produkcji, uprawiające sport, dźwigające swoje dzieci, pijące i palące, z powodzeniem zachodzą w zdrową ciążę i wszystko jest o.k. Pewnie w trakcie będzie mi ciężko przejść nad tym do porządku dziennego, ale muszę jakoś spróbować żyć normalnie, bo zwariuję. Muszę mieć jakiś inny, nowy cel poza ciążą ! Tym celem będzie zadbanie o sylwetkę i zdrowie. Kto wie, może nawet zrzucę parę kg ?
Ech, tylko skąd na to siły ?
A teraz znowu zapominam o problemach, idę do Męża i rodziny na pizzę i drinka z colą.
Życzę optymizmu wszystkim zdołowanym tak jak ja
No nic, jest mi głupio, a ginekolog pewnie ma mnie powyżej uszu, ale mam dość tych wątpliwości. Jutro dzwonię do niego i proszę żeby zrobił mi USG i sprawdził co się dzieje. Mam nadzieję, że nie pogoni mnie i że dowiem się czegoś sensownego.
Idą zrelaksować się w ciepłej kąpieli, a jutro powrót do fabryki stresu
Mam dylemat odnośnie mierzenia temperatury. Od paru dni żyłam z przekonaniem, że w przyszłym cyklu przestanę mierzyć temperaturę. Myślę, że to mnie niepotrzebnie nakręca. Dzień zaczynam od myślenia - jaka jest ta temperatura, czy wzrosła, czy nie. Potem w trakcie dnia, przyglądam się wykresom i je analizuję. Jestem tym zmęczona, nie chcę ciągle myśleć o tym czy w końcu się uda i co można zrobić, żeby zwiększyć szanse na zajście. Chcę być w ciąży, bardzo chcę, zazdroszczę dziewczynom, które patrząc na wykres widzą, jak temperatura pnie się w górę, aż w końcu na teście pokazują się upragnione dwie kreseczki, ale mam dość tego ciągłego napięcia. Czuję się jak struna napięta do granic możliwości. Mam więc teraz dylemat - z jednej strony chciałabym odpocząć od mierzenia, z drugiej strony zastanawiam się czy to mierzenie nie jest przydatne podczas monitorowania owulacji... w tym cyklu ewidentnie było, gdyby nie moje mierzenie, pewnie nie zgłosiłabym dziś do ginekologa i dalej byłaby w lesie. Co więc robić? Jakieś rady? Poczekać do 12 dc i zapytać lekarza, czy może mierzyć raz na kilka dni? Muszę się nad tym zastanowić.
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 września 2013, 18:23
Gardło mnie boli i jakaś taka nerwowa jestem. Byle co potrafi mnie z równowagi wyprowadzić...
Smutno mi. Ciągle coś staje na przeszkodzie do zobaczenia dwóch, czerwonych kresek na teście. Jak nie zapalenie pęcherza i leki, to pieprzony torbiel. Czasami brak mi sił na te wszystkie przeciwności. Mąż stwierdził, że chyba powinniśmy udać się do specjalisty. Racja, dalsze czekanie nie ma sensu. Przeraża mnie tylko to, że jak już do kogoś trafimy, to zanim ten lekarz zorientuje się w naszej sytuacji, zbada nas, wpadnie na pomysł jak nam pomóc - minie duuużo czasu. A ja mam dość tego czekania
Czy któraś z Was może polecić dobrego lekarza w Poznaniu, który będzie posiadał specjalizację również z andrologii ?
Znowu męczą mnie zatoki. I oczywiście nic nie mogę brać, bo a nuż jestem w ciąży! Kuźwa no, zaczyna mnie to porządnie wnerwiać. Ciągle się zastanawiam, boję, że tego nie można brać, tamtego nie można wypić, tego nie można robić, bo co jeśli...? Ile można tak żyć ? No ile, pytam się. Przecież to idzie zwariować. Już pomijając to, że te zatoki ciągną się za mną tyle miesięcy i żaden lekarz nie potrafi mnie z nich skutecznie wyleczyć.
Miałam nie przeglądać wykresów na tablicy, ale czasami trudno jest się powstrzymać. I znowu mam - zdołowałam się, jak zobaczyłam wykresy dziewczyn, które zaszły za pierwszym razem, albo z mniej trafionym czasem współżycia. Ciągle kołacze mi jedna myśl: jak to do licha jest, że my już 6 miesięcy współżyjemy we właściwym momencie i się nie udaje, a inni nie mają z tym problemu ? No jak to jest możliwe ? Przecież to nienormalne. Koniec, w poniedziałek zapisuję się do lekarza. Mam dość tego czekania. Trudno, pewnie stracę pieniądze, nerwy i trochę to potrwa, ale mam dość tej pseudo bezczynności. Mówię "pseudo", bo wcale nie czuję, że nic nie robimy. Robimy, tyle na ile możemy sobie pozwolić w takich, a nie innych warunkach, a co tu dużo mówić, w naszym mieście lekarza, który specjalizuje się w leczeniu problemów z zajściem w ciążę szukać można ze świecą
Ta porada wcale nie jest pokrzepiająca. Po 6 cyklach 80% par zachodzi w ciążę. 80% to bardzo dużo. Jeśli ja i mój Mąż jesteśmy poza tą 80tką... to chyba nie jest dobrze, co ? Jesteśmy w tej cholernej 20stce, która po 6 miesiącach nadal ma figę z makiem. Ech.
Dziś 26 dc. Normalnie za dwa, góra 3 dni spodziewałabym się okresu, ale ponieważ cykl trochę w tym miesiącu mi się rozszalał i niby owulację miałam 20 dc, kompletnie nie wiem kiedy go się spodziewać. Faza lutealna nic mi nie daje, zawsze mam różne jej długości, mądrości w artykułach na temat zawsze tej samej długości fazy lutealnej u jednej kobiety, mogę sobie wsadzić między inne książki Nie wiem kiedy robić test i czy w ogóle go robić, może powinnam iść na badanie z krwi ? (muszę znowu wziąć lek, którego w ciąży nie wolno brać ). Temperatura lekko poszła dziś do góry, ale to chyba nic nadzwyczajnego biorąc pod uwagę fakt, że dzięki naszym wspaniałym lekarzom nabawiłam się zapalenia krtani.
Ech, w tym cyklu jedyne co wiem, to to, że nic nie wiem.
Wiadomość wyedytowana przez autora 30 września 2013, 14:34
Przeziębienio-choroba rozchulała mi się na dobre. Kataru do końca pozbyć się nie mogę, a kaszel tak mnie dusi, że od prób odkaszlenia boli mnie głowa, brzuch i mam wrażenie, że nawet jajnikowi się dostaje, co budzi moje coraz większe obawy. Chciałam w tym cyklu oszczędzić sobie oglądania negatywnych wyników, ale chyba jednak będę musiała zrobić jakiś test, jak sytuacja nie zmieni się.
Wczoraj uzbroiłam się w herbatę z miodem, imbir i czosnek (chociaż chyba za słabo, bo Mąż w nocy nie uciekał ), dziś robię drugie starcie, już z domu nie wychodzę, więc syrop z cebuli szykuje się, zaraz nawcinam się czosnku i wypiję napar z majeranku z miodem. Fuuj! Oby tylko pomogło. Jak nie pomoże, to jutro chyba wezmę syrop. Wolałabym tego nie robić, ale jak się nie poprawi, to wyjścia chyba za bardzo nie mam. I tego kurde właśnie nie znoszę! Wiecznie zamartwianie się, czy przypadkiem czymś nie zaszkodzę, a potem i tak jest jak zawsze
Znacie jeszcze jakieś domowe, naturalne sposoby na mokry kaszel ?
"Zacznij brać kwas foliowy (przynajmniej 0.4 mg dziennie). Zmniejszy on nie tylko ryzyko wad wrodzonych u Twojego dziecka jak już zajdziesz w ciążę, ale ostatnie badania pokazują, że również może pomóc Ci szybciej zajść w ciążę."
Taaak. Może pomóc szybciej zajść w ciążę...jasne. Kwas foliowy biorę od listopada 2012, bardzo mi pomógł. Jestem w 10 ciążach.
Walczę ze sobą żeby jutro nie zrobić testu. Pierwsza myśl była taka, żeby test zrobić w poniedziałek, ale jeśli okres się nadal nie pojawi, to chyba nie dam rady tak długo czekać. Druga myśl (i tej staram się trzymać) jest taka, że test zrobię w sobotę. Korci mnie jednak żeby jutro pójść na betę, bo kaszel dalej mnie mocno męczy. Całą noc się męczyłam, bo co rusz budził mnie Katar też średnio na jeża przechodzi. Poddałam się i zaczęłam brać Stodal, bo te cholerne domowe medykamenty nic nie pomagają. Poszłabym na tę betę, ale nie wiem, czy jutro w 30 dc i 10 dpo jest sens robić, czy nie będzie za wcześnie.
Ech, wytrzymam. Z resztą i tak jestem przekonana, że prędzej czy później ta franca przyjdzie - objawów brak, a temperatura dziś lekko spadła, także keep calm.
Wiadomość wyedytowana przez autora 3 października 2013, 20:48
33 dc, temperatura bezczelnie w dół, a francy nadal brak. Znowu to samo Chciałam żeby okres przyszedł szybko jeśli się nie udało, nie udało się, okresu brak.
Październik miał być ostatnią szansą ze względu na koniec mojej pracy, ale nie będzie - bo jeśli nawet jakimś cudem uda się nam, nie zdążę się kuźwa o tym dowiedzieć!
Staram się, naprawdę bardzo się staram zrozumieć dlaczego na to zasłużyłam, co takiego zrobiłam, że spotyka to właśnie mnie? Czy jestem złym człowiekiem? Czy kogoś bardzo skrzywdziłam? Szukam w pamięci, ale nic takiego strasznego nie znajduję. Lubię dzieci, zawsze chciałam je mieć, kocham Męża i chcę dać nam nasze dziecko. Nie miałam życia usłanego różami, nie żyję jak królewna, nie wszystko jest idealne, jeszcze wiele trudów przede mną. Dlaczego więc przytrafia się to akurat mnie? Jaki jest powód?
Mam dość, naprawdę dość słuchania o kolejnych ciążach koleżanek, patrzenia na kobiety z brzuchami, wózkami, czytania w gazetach o nowych przypadkach skatowania dziecka przez rodziców, słuchania o zuchwałych dziewuchach, które zachodzą w ciążę za pierwszym razem lub na zawołanie (bo przecież problemy z zajściem w ciążę ich nie dotyczą). Chcę być w ciąży, chcę zobaczyć II, chcę mieć mdłości, zgagę i inne cholerne dolegliwości, chcę czuć ruchy dziecka i być choć raz w życiu tak wyjątkową - czuć, że pod sercem mam CUD.
Jestem zmęczona tym wszystkim, czuję wszechogarniającą mnie bezradność. Pomimo 6 miesięcy starań, mierzenia temperatury, współżycia we właściwym momencie, dbania o siebie, nadal nie jestem w ciąży i nie rozumiem dlaczego. Czuję się wybrakowana, gorsza, mam wrażenie, że odstaję od reszty kobiet. Źle mi z tym. Źle czuję się wobec Męża, mam wrażenie, że nie jestem wystarczająco dobra dla Niego z tego powodu. Nie widzę sensu życia, nic mnie nie cieszy, staram się nie pokazywać tego po sobie, ale męczę się robieniem dobrej miny do złej gry. Gdybym mogła, zamknęłabym się w pokoju, nigdzie nie wychodziłabym i wyłabym całymi dniami.
Żałuję, że nie zaczęliśmy starań od razu po ślubie, żałuję, że wcześniej się zabezpieczaliśmy, żałuję, że zrezygnowałam z wielu rzeczy i żałuję, że wyjęłam 6 miesięcy temu kolczyk z pępka (naiwnie sądząc, że w miarę szybko zajdę w ciążę). Jakby tego wszystkiego było mało, wiecznie coś musi się spieprzyć. Albo jakieś zapalenie pęcherza, albo konieczność brania tabletek, których nie można brać starając się o dziecko, a wczoraj podczas współżycia poczułam jak coś mnie piecze. Naprawdę mam dość tego wszystkiego. Nie mam już na to siły! Naprawdę.
Od tego cyklu (jeśli w ogóle się zacznie), przestaję mierzyć temperaturę. Nic dobrego mi to nie przynosi, a jedynie nakręca mnie, daje nadzieję, a potem w twarz. Nie mam siły na więcej. Widać nie zasłużyłam na to, by zostać mamą.
Napisałabym jeszcze wiele, ale brak mi słów.
będzie dobrze zobaczysz.....trzymam kciuki....
Dobrze że zaczełaś pisać, wylejesz to z siebie i z pewnością Ci ulży. Nie wolno tłumić w sobie emocji , szczególnie tych towarzyszących staraniom, bo to skrajna huśtawka emocjonalna. Wyduszająca nas do ostatniej kropli..Nie daj się presji czasowej - to bardziej szkodzi niż pomaga. Głowa do góry