FSH 5,04 normy w fazie folikularnej 3,5-12,5 w fazie owulacyjnej 1,7 - 17,7 czyli nie jest źle
TSH, które samo na przestrzeni 4 lat unormowało mi się i teraz wynosi 1,150
AMF 1,0 ;( i tu załamka bo normy fazy płodnej 1,4 - 8
Kiedy wyszłam z przychodni i przeczytałam wynik AMH łzy leciały mi jak grochy po policzkach.. Ludzie, których mijałam na chodniku przyglądali się, ale miałam to gdzieś..
Przypomniały mi się słowa dr Pająka z zeszłego miesiąca po kolejnej nieudanej stymulacji zakończonej 4 torbielami na jajnikach "zmarnowała Pani przynajmniej 3 pęcherzyki".. A ile ich zmarnowałam przez stymulację w ogóle.. Z drugiej strony.. ja nie po to poddałam się stymulacjom by coś marnować, ale by zwiększyć nasze szanse na Maleństwo.. Po raz kolejny przekonałam się, że jestem do d..y ;(
Mdłości bleee...
a może to stres i zmęczenie po dzisiejszym dniu w pracy..
Dobra.. nie nakręcam się już chociaż pomarzyć jak to mówią dobra rzecz.. a szczególnie tak piękne marzenie
Tyle wydarzeń zarówno dobrych, jak i tych złych, tyle emocji, łez smutku i łez radości..
Była kolejna próba podejścia do inseminacji (piękne dwa pęcherzyki na naturalnym cyklu), niestety przez zbyt szybki wzrost pęcherzyków i torbiele do insemki nie doszło.. Pani dr stwierdziła no to czas na ostateczne rozpoczęcie kwalifikacji do IVF i całej procedury.. Dała leki na wchłonięcie torbieli i o razu antyki na nowy cykl byśmy mogli jak najszybciej podejść do IVF, umówiła na wizytę kwalifikacyjną, która miała być już tylko formalnością.. Dostaliśmy z recepcji kliniki listę badań do ogarnięcia, zrobiliśmy je i kilka dni przed wizytą telefon.. "nie mamy już środków w ramach programu, więc wizyta musi zostać anulowana, możecie Państwo dzwonić w grudniu i dowiadywać się czy mamy limity na przyszły rok".. Załamka.. ;(
Po wykonaniu wielu telefonów dowiedzieliśmy się, że klinika już kilka miesięcy wstecz wiedziała, że nie starczy środków na ten rok a badania, za które kazano nam zapłacić są w ramach programu nieodpłatnie wykonywane i nie mieli prawa ich żądać na wizytę kwalifikacyjną..
Kolejne telefony.. i udało się znaleźć klinikę, w której są jeszcze limity na ten rok, więc umówiliśmy się na wizytę (Pani po wysłuchaniu naszej historii dopisała nas dodatkowo o prawie dwa m-ce wcześniej niż był najbliższy wolny termin). Znów radość, że idziemy na wizytę
Na konsultację stawiliśmy się z całym kompletem dokumentów (ksero ułożone datami utworzyło niezłą książeczkę), tam potwierdzono, że zostaliśmy naciągnięci na kasę w poprzedniej klinice i dowiedzieliśmy się, że nie możemy mieć konsultacji bo poprzednia klinika zgłosiła nas u siebie. Znów rozczarowanie, łzy..
Dostaliśmy podpowiedź by jak najszybciej udać się do tamtej kliniki i złożyć podanie o przeniesienie papierów, więc fruu przez całe miasto po drodze wykonując telefony od razu prosiliśmy o rozmowy z kierownikiem. Na miejscu też tylko z tą Panią rozmawialiśmy. Była dla nas bardzo miła (może moje łzy tak na nią zadziałały..) Próbowała nas przekonać byśmy jednak zostali u nich, że może za kilka tygodni sytuacja się zmieni i będą dodatkowe środki, ale na pytanie czy jest gwarancja, że i dla nas z tych środków wystarczy bo wiemy, że przed nami są też inne pary odpowiedziała, że gwarancji nie ma. Złożyliśmy więc podanie o przeniesienie dokumentów i pozostało nam czekanie...
W międzyczasie dzwoniłam parę razy do drugiej kliniki czy może nasze papiery już są, ale ciągle tylko słyszałam "jeszcze nie, proszę cierpliwie czekać.. może to trwać od dwóch do kilkunastu tygodni".. Ten czas potwornie się dłużył. Aż 14-go dnia od złożenia podania wieczorem był telefon z kliniki, że widniejemy już u nich w systemie i mogą zaprosić na wizytę. Ustalanie terminu i stres bo wynik amh i fsh traci ważność lada dzień. Więc znów wpisano nas wcześniej tak by się wyrobić z tymi wynikami.
18.10.2014r - wizyta kwalifikacyjna. Ogromny stres, obawy czy dokumentacja będzie wystarczająca. Trzęsącymi się dłońmi wypełnialiśmy dokumenty. Dr Kunicki zaprosił do gabinetu, wysłuchał nas, przejrzał dokumentację, pytał o poszczególne dokumenty. Potem zaprosił na samolocik, obejrzał dokładnie macicę i jajniki, zmierzył endo. Po badaniu znów przeglądał dokumenty. Pochwalił za przygotowanie ich w takiej formie. Znów zadawał pytania. Miał wątpliwości co do pewnej sprawy (na rok przed wizytą kwalifikacyjną nie w każdym m-cu mieliśmy wizyty kontrolne u gin.), więc jeszcze raz przejrzał dokumenty, po czym stwierdził "no dobrze, ja Państwa kwalifikuję. Widzę jak bardzo pragniecie dziecka i mają Państwo dokumentację z kilku lat leczenia. Zobaczymy jeszcze co powie kalkulator programu" i zaczął wypełniać rubryki w komputerze.. Znów stres.. Na koniec dobra wiadomość "kalkulator MZ potwierdził, że mogę Państwa zakwalifikować" ufff.. ulga i ogromna radość
Jeszcze na tej wizycie Pan dr rozpisał jak ma wyglądać procedura. Idziemy protokołem długim - zalecenie antyki, kwas foliowy i od 15dc Gonapeptyl co drugi dzień. Kontrola wyznaczona na 15.11.2014r po miesiączce.
Jeszcze wtedy miałam wrażenie, że to tak długo będzie trwało.. Jak bardzo się pomyliłam..
Nadszedł 1.11. - 15dc czyli pierwszy zastrzyk. Miałam mega cykora bo to pierwszy raz w życiu gdy miałam go zrobić sama, ale sprawnie poszło. Potem mijały kolejne dni i kolejne zastrzyki szły coraz sprawniej. Potem przyszła @ była potwornie bolesna, ale dałam radę.
15.11. kontrola (kiedy zleciał ten miesiąc?) Rano zastrzyk, potem spakowaliśmy się i do kliniki. Najpierw pobranie krwi u mnie 8 fiolek u męża 4. Dwie godziny później mieliśmy zgłosić się na odebranie wyniku i wizytę. Poszliśmy na śniadanie i małe zakupki by się odstresować a później szybko do kliniki. Zgoda na zabieg, regulaminy podpisane, wyniki odebrane (Estradiol <5, Progesteron 0,37). Czas na wizytę. Dr powiedział, że wyniki bardzo dobre jak na ten czas stymulacji. Potem usg i szok.. Podejrzenie endometriozy oraz mięśniaka.. Tylko tego nam brakowało. No ale idziemy dalej tylko dodatkowy lek muszę brać. Dostałam rozpiskę z zaleceniami, recepty. Mieliśmy trochę pytań, więc pomęczyliśmy dr. Na wszystkie bardzo cierpliwie i rzeczowo odpowiadał. Ustaliliśmy, że w naszym przypadku potrzebna jest dodatkowa kontrola w trakcie stymulacji. Na środę mamy wyznaczony termin wizyty u anestezjologa, więc przy okazji dr zrobi usg. A w sobotę planowa kontrola i decyzja kiedy punkcja.
Mam chyba wszystkie możliwe skutki uboczne leków.. migreny mnie wykańczają.. a sterydy ostro dały po d..e w odporność i po nerkach.. ale najbardziej ze wszystkiego zmartwiło mnie to, że odpowiedź jajników na stymulację była bardzo słaba a dodatku plamienie się pojawiło..
No ale od początku..
W związku z naszymi obawami przed przestymulowaniem (co bardzo często się zdarzało w poprzednich stymulacjach owulacji) z dr Kunickim ustaliliśmy dodatkową wizytę na środę 19.11.2014r. Był to 5 dzień stymulacji. Na kontroli usg okazało się, że są tylko 4 pęcherzyki z czego 1 wyglądający na torbiel endometrialną. Nawet dr uznał, że dobrze, iż podzieliliśmy się swoimi obawami bo dzięki temu ta dodatkowa wizyta się odbyła i można było zmodyfikować leczenie (więc dziewczyny nie bójcie się rozmawiać lekarzami o obawach i problemach- to ważne). Dostałam zlecenie na dodatkowe badanie Estradiolu i potem z wynikiem do dr. Decyzja - zwiększamy dawkę Menopuru do piątku a na wizycie sobotniej dalsze decyzje.
Potem szybko z receptą do apteki i do domu. To był straszny dzień - mnóstwo stresu.. A wieczorem musiałam zrobić 4 zastrzyki w brzuch. Po 3 rozpłakałam się jak dziecko z bezsilności, ale dałam radę. Pocieszałam i nadal pocieszam się tym, że lepiej mieć niedostymulowane jajniki i zwiększyć dawkę leków niż mieć przestymulowane i przerwać wszystko z powodu hiperstymulacji. W czwartek pojawiło się delikatne plamienie, w piątek było większe, więc znów obawy, że coś jest nie tak. Tel do kliniki - dr N kazał czekać do wizyty sobotniej i brać leki jak dotychczas. W sobotę plamienie było mniejsze, ale na wizycie kontrolnej (tym razem u dr Neuberga) podczas sprawdzania szyjki i usg myślałam, że zwariuję z bólu.. Po badaniu ustalone leki - gonapeptyl i menopur ciągniemy do poniedziałku włącznie i dodatkowo w poniedziałek o 20:00 Choragon na uwolnienie pęcherzyków.
Wstępnie ustalony na środę pick up pęcherzyków.
Teraz plamienie ustało (ufff) a ja dalej grzecznie robię sobie zastrzyki i faszeruję się proszkami zaleconymi przez lekarzy.
Mamy 6 "jajec", oby chociaż w jednym z pobranych była komórka, która się zapłodni..
Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem to może 1 grudnia byłby transfer blastusi.. Tak bardzo pragnę mieć to małe serduszko pod moim sercem.. Spraw Boże by się udało, błagam z całych sił.
Na koniec taka mała refleksja.
Może to głupie i mimo tego całego stresu związanego z tymi wszystkimi etapami jestem jakoś tak "dziwnie" spokojna.
Może to kwestia tych dotychczasowych cierpień, rozmów z wieloma osobami, które przechodziły lub przechodzą podobną drogę i myślenie mi się ustawiło na odpowiednie tory..
Nie zmieniło się moje pragnienie posiadania tego najwspanialszego Cudu ani też ogromna nadzieja związana tym razem z IVF, ale dotarło do mnie, że nie przeskoczę pewnych rzeczy. Robię wszystko co mogę by było dobrze i dzięki temu sumienie mam spokojne.
stres mnie dopada, ale i zarazem szczęście gdzieś się przebija, że dopiero co czekaliśmy na wizytę kwalifikacyjną a tu już po zastrzykach.
a do tego wszystkiego boję się.. że znów jak w każdym stymulowanym cyklu torbiele się pojawiły.. albo, że pęcherzyki będą puste.. albo, że przez to, iż mój Luby nie rzucił palenia plemniki nie "ogarną" się w porę.. że nawet jak będzie jakaś komórka to się nie zapłodni... echh STOP.. muszę się wyciszyć..
Tak bardzo pragnę takiej małej kopii mojego M.... Boże spraw by była choć jedna komórka, by się zapłodniła i zdrowo rozwijała.. By mogła zamieszkać u mnie pod sercem jako blastusia i być ze mną dobrych parę miesięcy w brzuszku potem cieszyć nasze oczy i serca.. Błagam...
Niech teraz komóreczki pięknie się zapładniają i dzielą.
Z nadzieją wpatruję się co chwilę w telefon w oczekiwaniu na wieści od embriologów..
Jem śniadanko.. biorę leki.. sprawdzam pocztę.. próbuję trochę ogarnąć w domu, ale zawroty głowy i ból brzucha mi przeszkodziły, więc odpuszczam i grzecznie się kładę..
Może to i lepiej bo wreszcie wypocznę.. od tylu lat w ciągłym biegu jestem.
Zaglądam co i rusz na OF.. czytam Wasze wiadomości, wpisy w pamiętnikach, posty..
Cieszę się z radosnych wiadomości i myślami tulę te z Was u których smutek zamieszkał w sercach.
W pewnym momencie zadzwonił tel - przemiła Pani dzwoni z lab na moją wczorajszą prośbę. Weryfikuje moje dane i mówi, że z pobranych wczoraj 4 kumulusów wszystkie okazały się być dojrzałe, wszystkie się zapłodniły i obserwują dalej ich rozwój. Ryczę ze szczęścia dziękując za dobre wieści. Dzwonię do męża.. nie odbiera, więc piszę mu SMS by zadzwonił i w tym momencie zadzwoniła moja mama zapytać jak się czuję, więc opowiadam jej co i jak. Płaczemy razem co chwilę powtarzam "nasze kochane bąbelki" "nasze Maleństwa" jeszcze ich nie widziałam a wszystkie je kocham bezgranicznie! Boże spraw by rozwijały się dalej. Modlę się z całych sił by były silne i pięknie się dzieliły. Żeby w poniedziałek chociaż jedna blastusia mogła przenieść się z laboratorium do mojego ciałka..
Takiej huśtawki nastrojów już dawno nie miałam.. od ogromnej nadziei i radości, że już jutro jeden z Maluszków będzie z nami, aż po dół i łzy rozpaczy, że się nie uda..
Nie poddam się i będę robiła wszystko by było dobrze a nawet bardzo dobrze. Reszta jest w rękach Boga.
Jest z nami jedno maleństwo - piękna Blastunia 4AA i mam nadzieję, że zostanie pod moim sercem na parę miesięcy.
Drugie maleństwo - Blastusia 4AB jest na zimowisku. Pozostałe dwa bąble "zasnęły" w 3 i 4 dniu (przestały się rozwijać)..
Chwilami czuję się bardzo dobrze a chwilami ciągnie mnie w podbrzuszu.
To ciągnięcie pojawia się po tym jak troszkę pochodzę i coś porobię, więc grzecznie znów kładę się do łóżeczka i odpoczywam..
Jutro Mikołajki.. A ja tak bardzo pragnę tylko Tego jednego prezentu...
Dr powiedział mi, że mogę zrobić badania krwi 5-6.12., że może coś wykaże bo nasza Blastusia w dniu transferu była superowa i jeśli szybko się zadomowi to już będzie coś wiadomo.. A ja się cykam.. czy to aby nie za wcześnie.. a co jeśli wyjdzie <0.1... czy się nie załamię..
Z drugiej strony przynajmniej przekonam się, że Choragon się wypłukał już z organizmu..
A w poniedziałek i tak kolejna planowa beta - weryfikacja II.
Dziękuję Wam Kochane ze wsparcie. Za słowa otuchy. Za to, że dzielicie się wiedzą.
Jesteście niezastąpione!
Rano pojechaliśmy do lab na betę i przy okazji zrobiłam też progesteron.
Beta <0,1 Wynik progesteronu dopiero w poniedziałek.
Mam oszczędzać się i dalej brać leki bo może Maluch dopiero się wgryza i jeszcze beta się nie wytwarza..
Na początku jak zobaczyłam ten wynik załamka, łzy w oczach a za chwilę oprzytomniałam, że przecież to nic przesądzonego bo jest bardzo wcześnie (5dpt, a właściwie 4,5 bo transfer po 14:00). Widziałam u kilku dziewczyn, że 6-7dpt beta <0,1 a kilka dni później już piękną ciążową betę miały.
Uznałam więc to dzisiejsze badanie jako wskaźnik, że Choragon się wypłukał.
Kolejny test najwcześniej 11.12. - czyli 10dpt wtedy będzie już chyba jasno wiadomo co i jak.
Na razie na nic nie liczę choć nadzieja wciąż tli się w sercu, ale co ma być to będzie...
Robię wszystko zgodnie ze wskazówkami, leki o stałych porach etc i choćbym na rzęsach stawała to teraz już wszystko w rękach Tego na górze.
Pojawił się wynik piątkowego progesteronu 80,7. To chyba dobrze, że wysoki..
Od wczoraj czuję się coraz bardziej infekcyjnie.. łamanie w kościach, wieczorami dreszcze, zatkany nos i gluty do pasa.. Mam nadzieję, że to nie wirus sprzedany przez teściową (od kilku dni po domu chora chodzi).
Złapałam się na pewnej rzeczy, którą robiłam nieświadomie - głaszczę się po brzuchu..
Może to mój matczyny instynkt podświadomie nakazuje pokazać Kruszynce, że ją kocham i pragnę całym sercem by zadomowiła się i z nami została...
EDIT 21.45: przechwaliłam znikające bóle -znów bebzun jak na @ boli.. to chyba przez stres - dziś betowały dwie koleżanki jednej się udało drugiej nie
Wiadomość wyedytowana przez autora 8 grudnia 2014, 21:46
W dodatku teściowa do domku jakiegoś wira przytaszczyła, więc od kilku dni siedzę w domu potwornie zasmarkana, kaszlę i zatoki mnie nawalają.. Czuje się tak typowo grypowo - łamanie w kościach.. Na szczęście temp nie przekracza 37,5, więc nie faszeruję się dodatkowymi lekami.
Gdyby nie transfer i gigant dawki progesteronu dziś już miałabym @.. Na razie cisza i nawet plamienia nie ma.. Bolą mnie piersi - szczególnie pod wieczór, ale to pewnie od progesteronu (dawka 900mg na dzień).
Tak się zastanawiam.. Czy to możliwe żeby 5 dniowa blasta zagnieżdżała się dopiero ok. 4-6 dnia od transferu..?
Czytałam ostatnio o dziewczynie, która 10dpt miała betę poniżej 0,1 i dopiero w 14dpt wyszła jej beta pozytywna. Może po prostu sama znajduję sobie wytłumaczenie i pocieszenie, że może coś jeszcze ruszy..
W piątek lub sobotę pojadę na betę z Mężulastym... trochę się boję tłuc autobusami przy tej infekcji..
Tak bardzo bym chciała by było dobrze..
Już nie jestem w ciąży.. Dziś beta <0,1
Dla niektórych może to być głupie stwierdzenie, że "już w ciąży nie jestem", ale dla mnie dzień transferu mojej ukochanej Blastusi to tak jak pierwszy dzień ciąży, o której tak bardzo marzyłam..
Pękło mi serce..
część mnie umarła wraz ze śmiercią tej Maleńkiej Kruszyny, którą choć przez chwilę nosiłam pod sercem..
...a łzy lecą jak grochy...
EDIT 22:07
Byłam na wizycie kontrolnej - w sumie to dumna z siebie jestem bo byłam dzielna i nie uroniłam ani jednej łzy. Doktor przebadał mnie wzdłuż i wszerz na dwóch aparatach usg by sprawdzić czy wszystko w porządku. Powiedział, że pięknie organizm zareagował na leki.
5dpt miałam progesteron 80,7 według dr to bardzo dobrze bo znaczy, że dawka leków była odpowiednia i że wiadomo jak działać dalej. Po estrofemie endometrium piękne urosło - idealnie ciążowe. Tylko ciąży brak..
Dowiedziałam się też, ze bebzolek spuchnięty bo płyn się zebrał i porobiły polipy z endometrium. Dodał, że to normalne po takich dawkach leków i wszystko złuszczy się podczas @, która może być dłuuuga i bolesna. Od teraz mam już nie brać luteiny i estrofemu a sterydy odstawiać powoli.
W nowym cyklu wizyta i jak wszystko ładnie się oczyści to stratujemy ze Śnieżynką a jak nie to w kolejnym miesiącu.
Dziękuję Wam, że jesteście. Za wszystkie kciuki i przytulaski.
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 grudnia 2014, 22:10
Wredna bo tak k...o mocna i bolesna, że chyba zaraz będę drapać tynk ze ściany..
Wredna @ przyszła i już prawie sobie poszła..
Mam za sobą wizytę kontrolną u lekarza w klinice.
Wszyściutko pięknie się oczyściło i zdaniem doktora szkoda tracić cykl, więc przystępujemy do crio. Odbędzie się na cyklu sztucznym, więc od wczoraj wieczorem biorę Estrofem 2x1.
Jeśli wszystko będzie szło zgodnie z planem to 05.01. znów zagości pod moim sercem blastka. Oby tym razem na o wieeeeele wiele dłużej..
Śnieżynko trzymaj się dzielnie - idę po Ciebie
Ostatnie dni były szalone, pełne zawirowań, transfer został przyspieszony i tak od wczoraj od około 14:30 moja ukochana Śnieżynka jest ze mną. Tym razem jednak jest jakoś inaczej.. Może to kwestia tego, że po pierwsze nabrałam znów pokory po ostatniej próbie, po drugie w tym cyklu nie było stymulacji i nie jestem już tak rozchwiana i pobudzona.
Chce mi się spać.. po prostu spać..
Staram się nie napalać, ale jak same pewnie zrozumiecie iskierka nadziei ogromnie rozpaliła się w sercu
W związku z tym, że pić mi nie wolno wzniosę za Was wszystkie toast wodą mineralną lub soczkiem
Za to, że jesteście
za to, że mnie tak bardzo wspieracie
za to, że dodajecie sił
za to, że nie opuściłyście mnie mimo, że na chwilę zniknęłam
za to, że jesteście silne babki i nie poddajecie się mimo tych wszystkich przeciwności
Choć nie znamy się w realu uwielbiam Was całym serduchem
Na Nowy Rok życzę Wam samych wspaniałości, dobrych chwil, uśmiechów i spełniania tych najcudowniejszych marzeń :*
Wiadomość wyedytowana przez autora 31 grudnia 2014, 18:08
Niestety nie udało się nam.. beta <0,1
To była nasza jedyna Śnieżynka..
Nie jesteś do d... jak piszesz. To że masz taki problem nie znaczy, że czegoś Ci brakuje jako kobiecie. Przeszłaś wiele, podniosłaś się mimo ciężkich doświadczeń losu. Nie jesteś sama, masz cudownego Męża. Nie zmarnowałaś swoich szans, tylko starałaś się o maleństwo i słuchałaś lekarzy, którzy mieli pomóc, to oni mieli znać się na tym co robią, nie Ty. Masz swój plan na życie, jak się nie uda, to jesteś gotowa na inne rozwiązania i to czyni Ciebie i Męża z góry wygranymi Rodzicami, bo nimi będziecie na pewno :)