nie poroniłam, bo (wg mnie) poronienie jest wtedy, kiedy ciąża miała jakieś szanse. a nie wtedy, kiedy wybrała złe miejsce i choćby był to najzdrowszy, najbardziej żywotny zarodek - nie ma szans. co więcej: trzeba się go pozbyć, mówiąc brutalnie.
nie staram się. mamy pół roku przerwy. ja nie wiem, czy chcę się jeszcze starać...
mam już dzieci. a na forach dla staraczek są głównie kobiety jeszcze bez dzieci. nie chcę wtrącać się im w ich ból z moją historią. zupełnie inaczej jest starać się o pierwsze i o trzecie.
nie straciłam jedynego maleństwa, jedynej udanej ciąży. jw.
nie miałam wielu problemów z zajściem w poprzednie ciąże.
nie miałam kilku, kilkunastu poronień, cp, cb. wszystkie dwie moje wcześniejsze ciąże zakończyły się urodzeniem zdrowego malucha.
czuję się źle włażąc z tą moją szczęśliwą historią na fora takie, jak to. przecież to nic przy 7 latach starań, 5 protokołach in vitro, kilkudziesięciu pobranych komórkach, kilkunastu zapłodnionych i żadnej ciąży.
tak, to prawda. to nic.
młoda jeszcze jestem. tylko 34 lata.
nie znam życia, nie znam PRAWDZIWYCH tragedii.
to fakt, nie znam. nie pasuję.
moja tragedia nawet nie była poronieniem.
dziękuję.
miałam plan na brak ciąży: w tym miesiącu mieliśmy rozpocząć badania pod kątem "dlaczego się nie udaje" i "co zrobić, żeby się udało".
miałam plan na ciążę. wcześniejsza obrona pracy, wakacje dla starszego, ustawienie mebli w mieszkaniu, nawet zakup dostawki do wózka, żeby młodszy mógł sobie przysiąść na naszych długich spacerach.
nawet na poronienie miałam plan: szybkie starania, powrót do planu numer 1.
nie ruszyła mnie zbytnio ciąża biochemiczna, na którą wskazywały pierwsze dwa wyniki krwi. to byłoby nawet pozytywne, bo znaczyłoby, że po 12 miesiącach nareszcie się udało i może udać się ponownie, być może z niewielką pomocą.
ciąży pozamacicznej nie przewidziałam. nie miałam na nią planu.
jestem zagubiona, z brzucha sterczą mi nitki, boli, nie mogę przytulić moich najdroższych mężczyzn, żeby nie urazić ran, a ja boję się, bo nie wiem, co będzie dalej. tyle niewiadomych.
czy to moja wina? czy coś zrobiłam, zaniedbałam? czy niewystarczająco się starałam, nie zauważyłam zapalenia przydatków, próchnicy? może po czyszczeniu po pierwszym porodzie (komplikacje) zrobiły mi się zrosty, a druga ciąża była wielkim szczęściem, fartem. może zapalenie układu moczowego w drugiej ciąży przeszło na jajowody - i tak bolało, i tak brałam antybiotyki, mogłam nie wiedzieć. może powinnam wcześniej starannie się przebadać pod każdym kątem, zbadać drożność.
może powinnam przewidzieć więcej, przewidzieć wszystko. teraz wiedziałabym, co dalej.
nie wiem, nie wiem. gubię się.
nie wiem, co teraz, nie wiem, co dalej. życie, gdy posypały się wszystkie plany, jest trudne.
nie chcę wracać jak gdyby nigdy nic do tego, co było, a nie mam siły wymyślać wszystkiego od nowa.
mój gin, który mógłby pomóc budować nową rzeczywistość i nakreślić ramy zawieszenia w czasoprzestrzeni, jak na złość nie ma wolnych terminów.
tam wielokrotnie powtarzane, że trzeba płakać, wspominać, mówić o swoim bólu, a po jakimś czasie ból zmieni się w słodkie wspomnienie o dziecku i będzie można dalej żyć.
ale ja nie mogę opłakiwać śmierci mojego dziecka. mogę tylko płakać nad swoimi planami, marzeniami.
ciąża pozamaciczna nie pasuje do tych ram żałoby, bo jak rozpaczać, gdy (tu przepraszam co bardziej wrażliwe osoby) rozwijający się w złym miejscu zarodek jest jak nowotwór, na tym etapie nie ma żadnej świadomości (przynajmniej ja chcę w to wierzyć), a jego jedynym celem jest rosnąć, nawet gdyby to miało zabić organizm, w którym się rozwija.
jak opłakiwać coś/kogoś, przez co/kogo można umrzeć? jak to miałoby stać się "słodkim wspomnieniem o dziecku"?
przecież to dziecko, gdyby nie ja, nie przeszkody we mnie, mogłoby żyć. ono tak bardzo chciało żyć, że mogło zabić. to mam dobrze wspominać, to mam opłakiwać? mogę tylko winić siebie, że nie umiałam stworzyć dobrych warunków, że go nie ochroniłam, że ono chciało, a ja nie mogłam. tu jest sprawa jasna i pewna - ono chciało tak bardzo, że było gotowe zaakceptować zupełnie nieodpowiednie warunki rozwoju. próbowało.
to moja wina.
nie ma tu miejsca na "słodkie wspomnienia".
a ja chciałabym, żeby nie wyleczyła się jeszcze.
znów zdradzieckie ciało twierdzi, że wszystko w porządku, kiedy zupełnie tak nie jest.
szkoda, że nie można zeszyć zranionej psychiki. może wtedy...?
gdzieś pomiędzy dniem dziecka utraconego i dniem zmarłych skończyła się moja ciąża.
przepraszam
2 dni spóźnienia, 2 dni nadziei. Nie ma.
z nową nadzieją, z nowym życiem, nową pracą. tylko skład osobowy rodziny bez zmian.
Pol roku temu tez stracilam "malucha". Tez mam dwoch chlopakow i cudownego mezczyzne przy sobie. Strata zabolala i boli... Tez sie wahalam co pozniej ale jeszcze powalczymy. Trzymaj sie cieplo
Pasujesz Słoneczko, bardziej niż Ci się wydaje :*. Każda strata bardzo boli, nieważne czy jest to pusty pęcherzyk, ciąża pozamaciczna czy nieudane in vitro. To, że masz już dziecko nie zmienia tego. Czytając Twoje wcześniejsze wpisy naprawdę się popłakałam... Nie wyobrażam sobie nawet przez co musiałaś przejść. Ściskam Cię mocno :*
Dziękuję Wam :*