nic się nie dzieje. czekam.
w usg wszystko ok, do 2 tygodni wszystko się powinno samo oczyścić, z resztą przy tak niskiej i spadającej becie nie ma się co martwić - tak twierdził dziś lekarz.
no i dobrze, chociaż ja bym chciała już, teraz, natychmiast.
dziś podczas badania powiedziałam coś w stylu "kiedy skończy się ten cykl", ale lekarz poprawił mnie, że to była ciąża. cóż, dla mnie nie była. nie na tym etapie. nie potrafię myśleć teraz o tym jak o ciąży, stracie dziecka, bo jak zacznę myśleć w ten sposób to zwariuję. a zwariować nie mogę, bo ktoś musi wspierać męża. mój mąż to kochany, czuły mężczyzna, ale on już planował ustawienie mebli maluszka w pokoju, przeprowadzkę naszą do salonu i oddanie naszej sypialni młodszym i wspólne zabawy małych z roczną obecnie kuzynką. teraz musi pozmieniać z powrotem wszystkie plany na wersję sprzed testu...
lekarz stwierdził też, że chociaż zalecenia ogólne są takie, że należy po poronieniu odczekać 3 miesiące, to on nie widzi na chwilę obecną (czyli de facto przed poronieniem ) przeciwskazań do starania sie od razu. tylko ja nie mam obecnie w ogóle ochoty na seks. na nic nie mam ochoty, nawet na przytulenie, pocałunek w policzek, pogłaskanie.
ale nie przeszkadzają mi w ogóle kobiety w ciąży, życzę im najlepiej, mam nadzieję, że żadna z nich nie doświadczy problemów w ciąży, urodzi w terminie zdrowe dzieci. nie zazdroszczę. to chyba dobrze
Wiadomość wyedytowana przez autora 3 października 2018, 15:53
w poniedziałek mam iść na betę. absurd, ale będę szczęśliwa, jeśli zobaczę wynik poniżej 5.
mam dwóch synów. starszy to już nastolatek, młodszy to zwariowany dwulatek. pierwszy to niespodzianka. na młodszego czekaliśmy książkowe 4 cykle (25% szans w cyklu, gdyby to się składało to w 4 mielibyśmy 100% szkoda, że tak nie jest. typowy błąd poznawczy traktowania zdarzeń niezależnych jak zależnych. ale na naszym przykładzie można pokazać 100% skuteczności w 4 cyklu ).
teraz czekaliśmy 12 miesięcy (14 cykli), i to już nie pasuje do powyższych rozważań.
a jak już przy matematyce jesteśmy to przyrost czasu oczekiwania na ciążę u nas rośnie, lecz jeszcze na podstawie trzech punktów nie umiem wyznaczyć funkcji. 0, 4, 14 (liczę cykle) i co dalej?
właściwie to nie przejmowałabym się tym, gdyby ta trzecia ciąża skończyła się dzieckiem. niestety skończyła się pozytywnymi testami ciążowymi z nie ciemniejącą kreską i spadającą betą. za takie coś to ja dziękuję.
ale w chwili obecnej (3 października 2018) jesteśmy i tak w czasie zawieszenia w oczekiwaniu na zakończenie tej "ciąży".
ciąg dalszy historii pisze się powoli.
jeszcze nie wiem, czy mam serce, by próbować ponownie (starania w moim przypadku wiążą się z odkładaniem życia na "później"). rozum mówi "odpuść".
tak jak teraz z napięciem i nadzieją czekałam na krwawienie tylko raz, gdy zaszłam w pierwszą ciążę i jeszcze nie wiedziałam, że jestem w ciąży. miałam wtedy bardzo nieregularne cykle i byłam bardzo młoda, więc każde opóźnienie to był koniec świata. koniec końców wszystko dobrze się skończyło, test ciążowy rozwiał wtedy wątpliwości, a ja musiałam szybko dojrzeć i zweryfikować życiowe plany. i całe szczęście, bo nie wiem, gdzie bym dziś była gdyby nie syn.
teraz znów czekam niecierpliwie i z nadzieją na krwawienie, biegam do toalety, ale moje nastawienie zmieniło się o 180 stopni - wtedy, w tamtym momencie i z tamtym myśleniem wiele bym oddała, by krwawienie wreszcie przyszło (oczywiście obecnie jestem szczęśliwa, że mój syn jest ze mną). teraz... chciałabym cofnąć czas do poniedziałku, ponownie sprawdzić wyniki i zobaczyć trzycyfrowy wynik. niedasie (może mój syn wynalazca wymyśli kiedyś maszynę do podróży w czasie i drugą do zagnieżdżania zarodków ), więc czekam na początek nowego cyklu i (nie jestem pewna, ale być kiedyś może) nowych nadziei.
nowe oznaczenie: dpom - dzień po oczekiwanej miesiączce
31 sierpnia (piątek) zaczął się bieżący cykl. cykle mam krótkie, 24-26 dni
12 a 14 września (13-15 dc) (środa-piątek) prawdopodobna ovu. przyjmuję 13 września do obliczeń.
23 września (niedziela, 24 dc, 10 dpo) test ciążowy negatywny
24 września (poniedziałek, 25 dc, 11 dpo) plamienie krwiste, jak zwykle przed @
25 września (wtorek, 26 dc, 12 dpo, 0dom) plamienie ustało
26 września (środa, 27 dc, 13 dpo, 1dpom) - znów plamienie.
27 września (czwartek, 28 dc, 14 dpo, 2 dpom) - dwie kreski (bardzo słaba), drugi test (po południu) tak samo.
29 września (sobota, 30 dc, 16 dpo, 4 dpom) beta hcg 72,5, progesteron 14,8 ng/ml. sikaniec słabszy, niż dwa poprzednie
1 października (poniedziałek, 32 dc, 18 dpo, 6 dpom) beta 69,8, wizyta u gina, każe czekać na zakończenie "ciąży", bo "coś nie zaskoczyło".
2 października (wtorek, 33 dc, 19 dpo, 7 dpom) usg, wszystko w normie.
3 października (środa, 34 dc, 20 dpo, 8 dpom) sikaniec lekko mocniejszy, niż poprzedni
cdn...
Wiadomość wyedytowana przez autora 4 października 2018, 11:11
Wiadomość wyedytowana przez autora 4 października 2018, 09:28
jeżeli moment krwawienia to byłoby zagnieżdżenie to mamy dwa dni: 24 i 26 września. załóżmy sobie, że wtedy były zagnieżdżenia. dwa, dla utrudnienia
i załóżmy sobie, że możliwe jest zagnieżdżenie dwóch zarodków w odległości 2 dni
to znaczyłoby, że ostro pomyliłam termin ovu, ale nieważne
no to lećmy dalej. 27 września wychodzi sikaniec i to się zgadza.
29 września beta jest ok, jak na 5 i 3 dni po zagnieżdżeniu, ale później jeden z zarodków (pewnie ten starszy) obumiera i beta produkowana przez niego spada. dlatego
1 października beta jest niższa
a ten drugi sobie żyje i dlatego sikaniec 3 października wyszedł wyraźniejszy
dobra jestem w nielogicznym wyjaśnianiu zdarzeń nie poddających się logicznym wyjaśnieniom
testu nie zrobiłam, bo gapa jestem i nie mam byłam pewna, że jeszcze jeden jest w szufladce, a tu diupa, puste pudełko. czekam na otwarcie rossmanna i dopiero się czegoś dowiem.
samopoczucie mam wprost idealne, mimo pobudki o 4 rano (a tak sobie, bez powodu...) czuje się rześko, pełna energii i... zupełnie nieciążowo. cycki zwyczajne, nic większe niestety. brzuch nie ciągnie, nie boli, nie czuję rozciągania macicy, kawę wypiłam z przyjemnością (w obu ciążach kawa odpadła jeszcze przed zrobieniem testu), siusiu nie częściej niż zwykle, mdłości brak, nawet jazda autobusem z żulem nie spowodowała odruchu, chociaż to akurat dziwne jest i nawet pewną ochotę na seks zaczęłam znów mieć
a z tym żulem to też kawałek opowieści jest. otóż wsiadłam sobie z małym w wózku do autobusu. tylko 4 przystanki, ale autobus co 30 minut. żul stał już na miejscu dla wózków ze swoim dobytkiem. no i ok, niech sobie stoi. i tak sobie jedziemy, a na przedostatnim przystanku złapała mnie śmiechawka, bo pomyślałam, że jak to dobrze, że w ciąży nie jestem, bo bym musiała biec w deszczu (siąpiło) te 4 przystanki. a tak to... i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że tak formalnie to ja w ciąży jestem. i nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. nic na to nie poradzę, że bawi, dziwi i wkurza (jednocześnie) mnie fakt jednoczesnego bycia i nie bycia w ciąży
beta jutro w sobotnim labie.
dziś byłby 5+1 tc, 22 dpo, 10 dni opóźnienia. ale jak to? beta była bardzo niska, do tego spadła, a to wyjaśnia sprawę przecież, zwłaszcza przy tak niskich wartościach.
lekarz od usg mówił, że tak niskie wartości bety to przed terminem @ a i owszem, ale ja miałam betę 69 6 dni po terminie @. mówił, że prawdopodobnie kiedyś tam wcześniej beta była wyższa, a teraz będzie sobie powoli spadać. że w ciągu dwóch tygodni organizm się zorientuje, że ciąża się nie rozwija i płynnie przejdzie do następnego cyklu.
i ja mu uwierzyłam. i czekałam.
a teraz to ja już kompletnie zgłupiałam.
i szczerze mówiąc już nie wiem, na co czekam.
naczytałam się o ciąży pozamacicznej, że czasem wtedy beta rośnie wolno, albo nawet rośnie i spada na zmianę.
optymizm mi się wyczerpał.
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 października 2018, 10:45
nie wiem, na co czekam. wynik powyżej 200 byłby chyba niezły, cokolwiek więcej jeszcze lepiej.
marzę o 1000, wtedy będę mogła umawiać się na usg z nadzieją, że cokolwiek będzie widać...
kartka odnalazła się po półgodzinie, dwóch telefonach do rodziców, dwukrotnym wybebeszeniu całej torby (większość kobiet zapewne zrozumie, co to znaczy), pięciokrotnym mężowskim zapewnieniu, że WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE i czterokrotnej odpowiedzi, że to DOBRZE to może sobie wsadzić, bo wyniku nie ma i znalezienie kartki tego nie zmieni.
w końcu udało się kod odbioru wyników wpisać w komputer i dowiedziałam się, że... badanie zostało wykonane. ale wyniku jak nie było, tak nie ma.
infolinia czynna do 15:30 w soboty, w niedziele nieczynne, w poniedziałek startują o 8.
dzięki ALAB za cudowny weekend...
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 października 2018, 19:38
927!
dziś według terminu om jest 5+6, 14 dni po terminie @. wczoraj badanie, lekarz nie potwierdził zasinienia szyjki, macica niepowiększona (ale w tyłozgięciu). lekarz nie wyklucza prawidłowej ciąży, ale dużo młodszej.
dziś na polecenie lekarza zrobiłam kolejną betę.
w poniedziałek usg. wtedy już będzie MUSIAŁO być serduszko. jeśli nie - nie będzie już na co czekać.
nie mam absolutnie żadnych objawów.
najgorsze jest odpowiadanie na pytania najstarszego, który widzi, że chodzę co kilka dni na badania. ja generalnie zdrowy człowiek jestem, internistę widziałam ostatnio... już nie pamiętam, kiedy
a tu co kilka dni pobieranie krwi.
ja jestem zwolenniczką rozmawiania z dziećmi o nawet najtrudniejszych rzeczach wprost i bez owijania w bawełnę. nawet maluchy mają prawo wiedzieć. oczywiście przekaz musi być dostosowany do możliwości poznawczych dziecka.
kiedy mój najstarszy zapytał, po co te badania, musiałam mu powiedzieć o ciąży. musiałam też ostudzić jego entuzjazm informacją, że nie każda ciąża kończy się dzieckiem...
Wiadomość wyedytowana przez autora 22 października 2018, 17:04
jeszcze testy ciążowe będą przez chwilę pozytywne, ale już niedługo.
ale od początku (czyli od czasu, kiedy nie wiem, co zrobiłam i przeniosło mi pamiętnik na belly):
jako że człowiek z natury jest ciekawski, to poszłam sobie w 6 tygodniu ciąży do ginekologa. tam bardzo sympatyczny pan przeprowadził wywiad, zlecił badania, a wśród tych badań powtórkę bety. zrobiłam i 10 października było już ponad 3,5 tys! pomyślałam, że chyba jednak, pomimo złych przeczuć, TO dzieje się naprawdę. byłam szczęśliwa. to cudowne uczucie, że ktoś tam jest za parę dni zobaczymy ktosia na usg... za parę tygodni będzie mi ten ktoś wpychał piętę pod żebro jednocześnie rączkami boksując jelita no kurczę, rozmarzyłam się
termin usg umówiłam na 16 października. to miał być 6+4 tc. dobry termin, bo u mamaginekolog wyczytałam, że beta ponad 1000 to widoczny pęcherzyk, a 6+1 musi być serduszko (bo jak nie to... albo przyszła mamusia nie umie liczyć, albo dzieć się nie rozwinie).
i poszłam sobie radosna jak skowronek, i mówię do lekarza, że to już 7 tydzień, a tydzień temu beta taka śliczna była, przyrost prawidłowy. lekarz zadowolony, ja też. kładę się na tej leżance, lekarz czyni swoją powinność, a dobry humor zmienia się w smoliste milczenie. lekarz jeszcze raz rusza sondą, coś klika, przestawia na sprzęcie. wreszcie mówi "tu nic nie ma. za to jest dziwny, gęsty płyn w zatoce douglasa".
że co? - myślę. ale nic nie mówię, bo atmosfera w pokoju gęstnieje jeszcze bardziej.
w końcu po kolejnych minutach badania i pytania, czy na pewno nic mnie nie boli i czy na pewno nie krwawię dostaję wydruk z usg i mogę się ubrać.
beta 3521 jest sprzed tygodnia. mogła spaść, mogłam poronić do brzucha (stąd mógł być gęsty płyn w zatoce douglasa). trzeba sprawdzić betę. tylko gdzie o godzinie 18 zrobią mi to badanie? dostaję skierowanie do szpitala.
podejrzenie ciąży pozamacicznej. nie wiadomo, gdzie usytuowanej. trzeba sprawdzić, czy beta przyrasta czy, daj Boże, spada. jakby spadała, to byłoby poronienie i nie ważna staje się wtedy lokalizacja zarodka. a jak rośnie...?
jadę na drugi koniec miasta do szpitala. do tego najbliżej domu, bo już późny wieczór i gdzie ja później będę nocną linią jechać. na ginekologiczno-położniczej izbie przyjęć pustki. aż mi głupio zwracać paniom głowę taką drobnostką. czuję się doskonale, nic, absolutnie nic nie boli.
na izbie miły lekarz robi usg i widzi w macicy pęcherzyk 3mm. aaahhaaa, ale to nie pasuje do bety.
pobierają krew na betę. wynik za godzinę. czekam, w między czasie dzwonię do męża, że jeszcze sobie trochę ode mnie odpocznie. a on nie chce odpoczywać, tylko też przyjeżdża. czekamy razem.
w tym czasie zmienia się lekarz na izbie. w końcu kobieta nie, żebym narzekała na obu panów, przeciwnie. byli bardzo mili i troskliwi.
trzecie usg tego dnia. pani dr tylko przełożyła głowicę i już znalazła ciąże pozamaciczną w jajowodzie.
beta ponad 9 tysięcy. w ciągu 6 dni przyrosła prawie trzykrotnie. wzrost bety prawidłowy. to znaczy, że nie jest dobrze. to znaczy, że nie wrócę już tego dnia do domu. zostaję w szpitalu, nazajutrz zabieg.
to cały czas jest wtorek, 16 października
nie jeść, nie pić, czekać z rana na zaproszenie do sali operacyjnej. mąż przywiózł najpotrzebniejsze rzeczy.
środa, 17 października. o 9 rano mnie wzięli, o 12 byłam już znów na swojej sali. jajowód zachowany. ciąża zakończona.
nie każda ciąża kończy się dzieckiem.
przed przyjęciem.
przyszłam z badaniem usg (rozpoznanie: ciąża o nieustalonej lokalizacji), wynikiem beta hCG sprzed tygodnia i skierowaniem (nie było konieczne) do szpitala na ginekologiczno-położniczą izbę przyjęć. podeszłam spokojnie, dzwonię dzwonkiem przy drzwiach i mówię, że podejrzenie ciąży pozamacicznej. Pani lustruje mnie od stóp do głów i prosi, żebym usiadła i poczekała. czekam więc.
niedługo przychodzi lekarz, badanie, pęcherzyk 3mm w macicy, płyn w zatoce douglasa. papierologia i pobranie krwi na betę, i znów na korytarz czekać. minimum godzina.
w międzyczasie zmienia się lekarz dyżurujący. "nowa" lekarka dokładnie po godzinie zaprasza znów za drzwi chronione dzwonkiem. beta ponad 9 tysięcy. coś musi być gdzieś. zapraszamy na fotel na trzecie oglądanie przez trzeciego lekarza.
pani przykłada głowicę i pierwsze, co widzi, to pęcherzyk ciążowy w jajowodzie.
przyjęcie na oddział.
zapraszają mnie na więcej papierologii. przy tych wynikach nie mam wyboru - brak zgody na operację to zagrożenie życia. beta rośnie, więc rośnie pęcherzyk, który i tak ma już 3 cm średnicy. zarodka na szczęście nie ma.
jazda na piętro, na oddział. tam kolejna papierologia i założenie wenflonu (za trzecim razem. moja wina: byłam odwodniona i zestresowana, a to baaardzo utrudnia nawet najlepszemu specjaliście. pamiętajcie o wypiciu wody przed pobieraniem krwi!)
przejście do sali, informacje praktyczno-techniczne: nie jeść, pić do 23 jak najwięcej, później nie wolno nic, o 6 rano wstać, umyć się starannie, ubrać w szpitalną koszulkę ROZCIĘCIEM DO PRZODU - to powtarzano mnóstwo razy, o 6:30 przyjść do dyżurki pielęgniarek to podłączą nawodnienie i powiedzą, co dalej.
później wizyta anestezjologa, kolejna papierologia i już można się umyć i wypełniać wcześniejsze zalecenia.
przed operacją.
przed 6 rano pobranie krwi, taka miła pobudka ostatni prysznic w pozycji wyprostowanej (radzę koniecznie umyć włosy), koszulka szpitalna (WIĄZANIEM DO PRZODU! :DD ), kroplówka i... czekanie. o 9 rano zaproszenie na wózek, przejazd na blok, przejście z wózka na łóżko, przejazd parę metrów na salę operacyjną, przełożenie się na stół operacyjny, podłączenie kroplówki do wenflonu, pytanie "wygodnie jest?" (nie było), podanie czegoś do wenflonu, pytanie lekarza o uczulenia, odpowiedź że nic mi o tym nie wiadomo, pytanie tego samego lekarza "a na męża też nie?" (w tym momencie go polubiłam. poza tym miał piękny, kolorowy czepek, nie taki brzydki szpitalny ), moja odpowiedź "na męża nie, tylko na teściową", założenie maseczki, ogólnie przyjazna atmosfera, więcej nie pamiętam.
po operacji.
otwieram oczy, przecież ja tylko mrugnęłam przed operacją, gdzie jest sala operacyjna, aha, już po. dotykam brzucha, sprawdzam, czy była laparoskopia, czy coś poszło nie tak i musieli ciąć, ale opatrunki są trzy i nic nie boli, tylko rurka z jednego z opatrunków wystaje.
fajnie jest, myślę. pytam przechodzącą panią, która godzina, ale mnie nie słychać - efekt intubacji. chwilę później wywożą mnie z sali pooperacyjnej, przekładam się na swoje łóżko (tu orientuję się, że mam jeszcze jedną rurkę - cewnik w pęcherzu) i jadę do sali. biały sufit, lampa, biały sufit, lampa... jak na filmach
pierwsza doba po.
kroplówki. jedna za drugą. chciałoby się ruszyć, ale nie da się, bo rurka tu, rurka tam, kroplówka.
po 6 godzinach pozwalają pić. pyszna ta woda.
wieczorem przychodzi pani, pomaga się umyć. wszystko mi jedno, że stoję (w zasadzie pół-stoję, bo co prawda na nogach, ale zgięta jak staruszka) przed obcą kobietą zupełnie naga, z cewnikiem i cieknącym drenem. ważne, że mogę zmyć z siebie pot (z trudem i nie wszędzie, bo nie można moczyć ran). czuję się doskonale, gdy już we własnej koszuli kładę się do łóżka.
noc. długa. niewygodna.
o poranku pobranie krwi, śniadanie (nareszcie! umierałam z głodu. to były prawie dwie doby bez jedzenia...).
obchód. salka mała, szczelnie wypełniona ludźmi. lekarze i starzyści, na kimś trzeba ćwiczyć. ktoś instruowany przez kogoś innego wyjmuje dren, ktoś jeszcze inny wyjmuje cewnik. jaka ulga, nie ma rurek.
wypis.
od operacji minęła doba i 3 godziny. wychodzę ze szpitala tylko trochę zgięta.
dobrze jest wrócić do domu.
Wiadomość wyedytowana przez autora 19 października 2018, 16:03
tu jest lepiej.
wygodne łóżko na zupełnie niewłaściwym poziomie, z którego trudno wstać.
syn, który bardzo chce przytulić i nie rozumie, że nie wolno, bo boli
syn, który marzy o lasagne, spaghetti carbonara, owsiance z rodzynkami, ale takiej od mamy, tata nie umie
i paczka. zamówiona "przed" przesyłka z apteki. w niej witaminy prenatalne.
odesłać?
za tydzień zdjęcie szwów. są tylko 4 na 3 rankach. nic strasznego.
za dwa tygodnie koniec zwolnienia.
za trzy tygodnie odbiór wyników hist-pat. borze szumiący, niech tam nie będzie słowa na "z"! niech będą "nieokreślone strzępki", bezpłciowe i bezpiecznie pozwalające nie myśleć o tym, do czego zwykle prowadzi ciąża.
za pół roku początek starań.
chyba.
leci ze mnie. nie wiem, jak to nazwać - chyba okres. boli. po raz pierwszy boli, czuję skurcze i jest naprawdę źle.
przekładam się z łóżka na kanapę, chociaż już 3 doby minęły od zabiegu. nie mogę. nie chcę.
boję się bliskości. nie chcę ludzi, nie chcę telefonów. ktoś pyta "jak się czujesz?", odpowiadam "świetnie" i uśmiecham się. "prawie nie boli, za tydzień wracam na zajęcia. tak, jest ok, nie martw się. masz rację, dobrze, że mam już dzieci. masz rację, dobrze, że wykryto szybko. masz rację, jestem młoda i mogę mieć dzieci. masz rację, mam już dwóch synów, trzecie to bardzo duże obciążenie. trzecie to patologia. szybko zajdę w kolejną ciążę. nie mam warunków do wychowania jeszcze jednego dziecka. tak, cieszę się, że życia nie straciłam. trzymam się i dbam o siebie, bo mąż musi wracać do pracy. i jeszcze dlatego, że gdyby mnie zabrakło to mąż by sobie sam z dzieciakami nie poradził." - kompilacja odpowiedzi na pytania różnych osób.
a ja chciałam tylko cieszyć się ostatnią ciążą, maleńkim dzieckiem. głupia ja.
"takie rzeczy po prostu się zdarzają".
nie mam siły, nie mogę znów zacząć starań. nie opłakuję "dziecka" z tej "ciąży". opłakuję tylko moje plany i marzenia.
boję się. "ciąża" była w jajowodzie po przeciwnej stronie niż owulacja. dlaczego jajowód bliżej tego jajnika nie przejął tego jajeczka? może jest niedrożny? a teraz drugi jest nacięty, prawdopodobieństwo zagnieżdżenia w takim jajowodzie jest 10x wyższe. myślę, że źle zrobiłam, podjęłam złą decyzję. lekarka tuż przed operacją pytała, czy chcemy mieć jeszcze dzieci. wtedy twierdziłam, że tak. mówiła, że obecnie raczej w takiej sytuacji usuwa się jajowód, żeby uniknąć kolejnej ciąży pozamacicznej. powinnam była się na to zgodzić, później zbadać drożność drugiego jajowodu i nie martwić o zagnieżdżenie znów w tym uszkodzonym.
źle zrobiłam, a teraz już za późno na zmianę decyzji. strach będzie już zawsze, co miesiąc. nadzieja na okres, bo wtedy wiadomo, że nic nie ma w jajowodzie.
za miesiąc wizyta u lekarza, poproszę o skierowanie na badanie drożności. spodziewam się problemów. spodziewam się antyków do menopauzy.
nie cieszyłam się moimi ciążami wystarczająco. powinnam była dać sobie wtedy więcej czasu, więcej luzu. więcej uwagi tylko dla siebie i rosnącego we mnie dziecka.
chciałam to zrobić dopiero teraz. chciałam. nie zdążyłam.
każdy pewnie przeżył podobne uczucie. śpieszmy się chwytać chwile, tak szybko odchodzą.
od początku, od dwóch kreseczek nie wierzyłam w tę ciążę. coś zawsze nie pasowało. wyliczenia, odczucia, wyniki.
chodziła mi po głowie ta piosenka https://youtu.be/ft-toBGhXkc
"wiem, pójdziesz dalej, różne nasze drogi. [...]
to, co ulotne, zostaje najdłużej,
to, co raz tylko, zapamięta serce"
przeczucie?