W dniu dzisiejszym zostało już 2 miesiące do narodzin naszego malucha. Ojej, ale to zleciało. Zaczyna ogarniać nas przerażenie, bo czujemy się jakoś mało przygotowani do przejęcia odpowiedzialności za takie maleństwo. Ja zaczynam wpadać w panikę, włączył mi się syndrom wicia gniazda, więc na szybcika dokupuję brakujące rzeczy. Pozostało tylko łóżeczko, no i ten nieszczęsny wózek, bo jakoś na nic nie możemy się zdecydować - ten za wysoki, ten za twardy, ten się nie buja, ten brzydki, ten drogi - kurcze, ale jesteśmy wybredni Ograniczam chodzenie i leżę, bo szyjka się nieco skróciła, a poza tym odczuwam twardnienie brzucha. Mały też jest jakoś bardziej leniwy - nie kopie już tak intensywnie, ale czuję jak wpycha mi nóżkę pod żebra i tak cudownie łaskocze Więcej się przeciąga, wypina pupcię i nadal jest niereformowalnym indywidualistą wraz ze swą pośladkową pozycją. Jeśli więc nie zmieni zdania czeka nas cesarka. Oby tylko dotrwać do terminu ciąży donoszonej - jeszcze tylko i aż 5 tygodni... A ja ciągle żyję tym dniem kiedy wykonałam test ciążowy, zupełnie nie spodziewając się dwóch kresek. Tyle już razy z rozczarowaniem wyrzucałam negatywne testy i niby tłumaczyłam sobie, że na każdego przychodzi odpowiedni moment, ale gdzieś w głębi serca czułam takie ukłucie żalu, że to jeszcze nie teraz. Wiedziałam, że tyle problemów zdrowotnych, kiepskie wyniki nasienia męża i akurat wtedy jakoś się nie nastawiałam - choć podświadomie przelatywała myśl o ciąży i nie rozumiałam dlaczego detektor objawów wskazuje ponad 90 %. Zrozumiałam, kiedy w momencie pojawiły się dwie kreski i oblana potem pojęłam, że to już się dzieje, że wszystko się zmienia i już nigdy nic nie będzie takie jak dotychczas. Nie będzie... i ta myśl napawa mnie optymizmem, że mój mały wojownik skacze sobie w wodach płodowych, słucha bicia mojego serca i już niebawem go przytulę w szpitalu Jana Pawła II, bo przecież On od początku nam towarzyszył. Sprawił, że cudem uniknęłam usunięcia jajnika, nie potwierdziła się dzięki Niemu diagnoza guza mózgu, pomógł w staraniach i właśnie dlatego mały na drugie imię dostanie Karol. Ku pamięci i dla wdzięczności...
NIBY powinnam się cieszyć, a ogarnia mnie stres i strach. Dwa tygodnie temu poczułam, że chyba zaczyna mi się infekcja - dodatkowo dziwne kłucie w brzuchu i szyjce. Pojechałam więc do mojego lekarza na oddział, a ten w trakcie badania z przerażoną stwierdził, że w ciągu 9 dni szyjka skróciła się o 1 cm. Powiedział, że w tej sytuacji koniecznie powinnam udać się na podanie małemu sterydów na rozwój płuc w szpitalu. Mały ważył 1690 g. Pojechaliśmy w piątek. Pominę już ten cały cyrk na IP ogólnej - pełno chorych na grypę, więzień w kajdankach i całe zamieszanie. Jakież było moje zdziwienie kiedy zamiast na patologię ciąży wywieziono mnie na trakt porodowy... No i się zaczęło. Podłączono mi KTG i nagle zaczęła się panika, gdyż nie wykryto tętna dziecka. Tłumaczyłam, że mam łożysko na przedniej ścianie, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Po 10 minutach położna znalazła serduszko, ale ja już zdążyłam przeżyć horror. Dostałam zastrzyk w pośladek (sterydy), następnie zaś zrobiono mi USG, na którym okazało się, że mały waży prawie 1900 g - różnica 200 g w ciągu 2 dni... Dostałam kroplówki, co 3 h badanie tętna, 2 razy dziennie KTG. W niedzielę ordynator powiedział, że mnie zbada, a jeśli wszystko będzie ok - w poniedziałek już wyjdę. Niestety, zbyt wcześnie się ucieszyłam. Po wątpliwej przyjemności badaniu zaczęłam mocno plamić, dostałam skurczy, brzuch bolał jak na okres. Podano kroplówki chociaż od południa byłam już na tabletkach. Oczywiście moja siostra postanowiła dodatkowo podnieść mi ciśnienie: dzwoniła i krzyczała, że pewnie rodzę, bo ona też tak miała, a ja jestem nieodpowiedzialna, bo jeszcze nie kupiliśmy wózka - jakby wtedy to było najważniejsze... We wtorek po badaniu mnie wypuszczono, choć plamiłam jeszcze tydzień. Dziś wiem, że najprawdopodobniej był to czop śluzowy... Od tego czasu leże i wstaję tylko do toalety. Wczoraj jedynie pojechałam na wizytę i przyjechałam znów podłamana. Mały waży tylko 1960 g. Szyjka skrócona, rozwarcie na palec, 3 stopień dojrzałości łożyska - według lekarza wszystko już przygotowane do porodu, a właściwie do cc, bo mały ułożony pośladkowo. Lekarz stwierdził, że nie doczekam 36 tc... No więc czekamy na Ciebie maluchu, aczkolwiek chciałabym byś jeszcze chwilę zaczekał i podrósł...
My spedzamy święta niestety w szpitalu, ale mam nadzieję, że kiedyś sobie odbijemy
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 maja 2014, 15:46
Cewnik zakładały dwie położne. Pamiętam jak na siłę rozdzierały to opakowanie, a później ciągnęli mnie wszyscy na łóżko i krzyczeli bym tylko nie parła, a ja nie mogłam już wytrzymać. Anestezjolodzy krzyczeli na ginekologów, że nikt nie uprzedził o cc na cito, a ci krzyczeli, że na znieczulenie nie ma już czasu. Byłam przerażona, że będą mnie ciąć na żywca i przyznam, że czułam skalpel na brzuchu, chociaż krzyczałam, że znieczulenie jeszcze nie działa. I wtedy po otworzeniu powłok usłyszałam najpiękniejszy krzyk w moim życiu - płacz mojego syna. Lekarze przecięli pępowinę, pokazali mi siusiaka i krzyknęli, że to jajcarz A ja tak bardzo płakałam ze szczęścia. Później przytulili go do mojej twarzy, a on popatrzył na mnie tymi swymi wielkimi czarnymi oczkami. Okazało się, że Kubuś, który dzień wcześniej na USG ważył zaledwie 2300 g, w dniu narodzin miał 2600 g i dostał 10 pkt. Małego zabrali, a mnie zaczęli szyć. Pamiętam jak szef położnictwa chodził po sali ze złożonymi rękoma. Wiedział, że obiecali mi bezpieczeństwo pod warunkiem, że nie wyjdę do domu, a tu sami narazili mnie na poród pośladków. Chyba obawiał się powikłań i ewentualnych konsekwencji. Po szyciu zawołali męża na salę i wraz z położnymi przeniósł mnie na łóżko. Wcześniej na salę wszedł mój ginekolog i z ironią zapytał dlaczego nie poczekałam na niego 15 minut, twierdząc, że nie mam wcale brzucha, więc mogę wskakiwać w jeansy. Miałam już mu odpowiedzieć, że gdyby zatrzymali mi bóle parte, to może poczekałabym na niego przy kawce… Nie mogę im wybaczyć tego, że wszyscy zakazywali wychodzić do domu, bo szpitalu jestem pod opieką, zatem gdyby zaczęło się coś dziać natychmiast jadę na salę naprzeciwko. A tu pogaszono światła i wszyscy mieli mnie gdzieś – położne musiałam budzić, bo żadna nie dyżurowała. Ponadto ginekolodzy przechylili mnie na łóżku głową do góry, by skrzepy zleciały, co sprawiło, że po operacji miałam popunkcyjny ból głowy i nie mogłam jej podnieść z łóżka nawet na 5 cm, nie mówiąc o zajmowaniu się małym, bo nie widziałam na oczy.
Wracając do przebiegu cc… Po zabiegu zawieziono mnie na łóżku na salę pooperacyjną. Towarzyszył mi mąż, ale tylko na chwilę. Zdążył mi pokazać zdjęcie Kubusia i powiedział, że jest taki ładny, różowiutki. Później niestety musiał wyjść. Zaczęło odchodzić znieczulenie. Krzyczałam z bólu – paracetamol, ketonal, morfina – nic nie przynosiło ulgi. Przyszedł wówczas ksiądz i dał mi obrazek z Ojcem Świętym. Powiedziałam mu, że to nie przypadek, bo na Jego część mój syn będzie na drugie imię miał Karol. Po 12 godzinach wstałam i wydawało się, że będzie ok, ale kolejnego dnia ból głowy sprawił, że z płaczem musiałam pójść na boso do sali noworodków i prosić, by zabrali małego na chwilę, bo bałam się, że zemdleję i zrobię mu krzywdę. Mieliśmy problemy z karmieniem piersią, bo jak się okazało w jednej miałam zatkane kanaliki, a mały nie chciał i nie chce do tej pory uchwycić brodawki. Po jednej z wielu prób przystawiania go do piersi dostałam w nocy ponad 38 stopni gorączki, więc plany wyjścia kolejnego dnia się nie powiodły. Zrobiono badania na ryzyko zakażenia sepsą i wyszły ujemne. Kolejnego dnia znów nie wyszliśmy, bo mały miał podwyższoną bilirubinę, jakąś bakterię we krwi i zapalenie spojówek. Cały dzień wtedy przepłakałam. Nie mogłam wstać z łóżka, nawet się podnieść, by go przewinąć. Bolał brzuch i głowa – leki przeciwbólowe nic nie dawały. Mąż siedział z nami 10 godzin dziennie – gdyby nie on, pewnie nie dałabym rady sama. W niedzielę – 27.04 – w dzień kanonizacji Ojca Świętego – dostąpiliśmy małego cudu – wyniki małego się unormowały i mogliśmy wyjść do domu. Ja wprawdzie z antybiotykiem, ale wierzyłam wtedy, że będzie lepiej. Tylko do poniedziałku, bo wtedy wróciła gorączka. Gdy 3 maja osiągnęła 38,8 zadzwoniłam do swojego lekarza. Akurat był na oddziale i kazał przyjechać, ale z rzeczami, bo powiedział, że z gorączką po cc mnie nie wypuści – chyba że na własne żądanie. Nie muszę pisać co przeszłam – wizja zostawienia kilkudniowego dziecka totalnie mnie przeraziła. Temperatura po paracetamolu spadła. W badaniu wszystko wyszło w porządku, więc ryzyko zakażenia wewnątrzmacicznego było niewielkie, ale ciągle pozostawał ból w cewce, który sprawiał, że krzyczałam przy oddawaniu moczu. To pewnie jeden z wielu efektów przyspieszonego cc. Podpisałam dokument, że nie wyrażam zgody na hospitalizację. Wróciłam do domu ze zmienionym antybiotykiem, ale już w drodze czułam, że jest źle. W domu temperatura ponad 39. Mąż w rozpaczy, ja nieprzytomna. Nie pamiętam co wtedy się wokół mnie działo. Teraz wszystko wraca do normy, ale nie wiem co będzie jutro bądź dziś wieczorem. Trochę się boję tego, co będzie po skończeniu antybiotyku. Prawdopodobnie to wszystko od pokarmu – nie mogę mieć prawie nic w piersi, bo zaraz temperatura rośnie. Odciągam więc pokarm co godzinę i podaję małemu z butelki, bo niestety nie mogę czekać aż się obudzi. Ciągle wisi nade mną wizja przepalenia pokarmu - jeśli gorączka będzie wracać. Już boję się sięgać po termometr. Kubuś jednak wynagradza mi wszystko. Wystarczy, że się uśmiechnie, czy mnie posika, a ja cieszę się jak głupia. Śpimy przytuleniu buziami do siebie, głaszczę go po pleckach. Nie lubi czekać na butelkę, bo się denerwuje, ale prawdę mówiąc, prawie wcale nie płacze czym zadziwia wszystkich. Uwielbia się kąpać. Nawet w szpitalu, gdy byłam przerażona płaczem kąpanych dzieci i ciągle słyszałam wśród nich Kubusia, on wracał zadowolony z otwartymi oczkami, a położne mówiły, że jest bardzo spokojny. Tylko raz bardzo płakał na sali noworodków, gdy pobierano mu krew, a kiedy weszłam i przy nim stanęłam – nagle zamilkł i był już spokojny. Budzi się co 3 godziny na jedzonko i przewijanie. A… nie lubi, gdy ma chociaż malutką mokrą plamkę na ciuszkach, bo się wierci i na szybko trzeba go przewijać. Uwielbia za to „jeść” swoje piąstki, gdy czekamy na podgrzane mleko. Kocham go, tak bardzo go kocham i nie wyobrażam już sobie świętowania moich jutrzejszych 26 urodzin tylko we dwójkę…
Pierwsze doby życia - czekanie na jedzonko...
Jestem mega głodny - daj jeść...
Kuku - tu jestem mamusiu!
Ale moi rodzice są śmieszni
Jestem zmęczony - nie przeszkadzać!
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 maja 2014, 19:29
Jakub Karol ur. 23.04.2014 r. 2600 g, 53 cm
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 września 2018, 16:07
Jak to właściwie jest, że po raz pierwszy chciałam to wykrzyczeć światu od razu, a milczenie było dla mnie trudne? Dlaczego teraz tkwi we mnie taki dystans, strach, obawa, żeby czegoś przypadkiem nie zapeszyć…?
Jakub będzie miał rodzeństwo… To już 21 tydzień, czas jakby przyspieszył, chociaż w pierwszych tygodniach stał w miejscu, a ja odliczałam tylko dni… Miesiączkę miałam pod koniec listopada, starania trwały jakiś czas. Przerywały je torbiele, badania. Lekarze pospieszali, mówiąc, że przy moich skłonnościach do torbieli może to być ostatni dzwonek. Wiele cykli dobrych, a efektów brak. Ostatecznie wraz z lekarzem zadecydowaliśmy o monitoringu cyklu, by kontrolować wzrost pęcherzyków i w odpowiednim momencie podać zastrzyk (oczywiście z wiadomym celem: zajście w ciążę). Kolejne monitoringi przynosiły tylko rozczarowanie, aż w końcu, w 27 dc lekarz orzekł, że owulacja się odbyła. Zaznaczył przy tym, że to porażka i nic z tego nie będzie. Jaka ta natura potrafi być przewrotna… W międzyczasie świąteczna krzątanina i nadszedł ten dzień: Sylwester. Pomimo brania Duphastonu zaczęłam bardzo mocno plamić. Wiedziałam już, że nadchodzi okres, gdyż przedmiesiączkowe plamienie trwało u mnie ostatnio zazwyczaj 5-6 dni. Pierwszy raz w trakcie starań polały się łzy… Może dlatego, że lekarz stwierdził konieczność wykonania laparoskopii; może zadziałały hormony. Nie wiem… Przyjęłam to jednak z pokorą; zrozumiałam, że to nie nasz czas… Kilka dni później odbyła się duszpasterska wizyta księdza i poświęcenie domu. Moje wzruszenie było ogromne, głos uwiązł mi w gardle, bo było to dla nas bardzo ważne – takie zaproszenie Pana Boga do nas… dosłownie i w przenośni… Nazajutrz znów tkwiłam w oczekiwaniu na okres, plamiłam nadal, był to 13 dpo. Miałam ogromną ochotę na wino wieczorem, więc wyciągnęłam z szafki test. Jakie było moje zdziwienie, gdy niemal natychmiast pojawiła się druga kreska… Jak to jest, że człowiek się stara, a wynik mimo to budzi w nim takie zdziwienie… Drugi test potwierdził… Szybki telefon do lekarza i słowa, że plamienie nie wróży dobrze… Tego samego dnia szybka wizyta u lekarza, końskie dawki progesteronu, bo jak lekarz powiedział: „musimy to utrzymać, przecież łatwo nie było, żeby nie powiedzieć że było bardzo trudno”. Po kilku dniach powiedzieliśmy rodzicom, że najprawdopodobniej będziemy mieć drugie dziecko – głównie chyba z asekuracji, że coś może się potoczyć źle i będziemy potrzebować pomocy w opiece nad Kubą. Przeczucia nie myliły. W piątek wizyta u lekarza, potwierdzenie obecności pęcherzyka w macicy, zarys ciałka. W niedzielny późny wieczór zaczęłam bardzo krwawić – krew lała się ze mnie strumieniami do toalety; po nogach. Chociaż rozum podpowiadał, że właśnie ulatuje nasze szczęście, serce wierzyło. Szybka wizyta na IP – lekarz zrobił USG i usłyszałam słowa, które do dziś dźwięczą w uszach – „poronienie samoistne. Nie ma akcji serca. Zarodek jest za duży, serce powinno już bić, w tym dziecku serce nie zabije”. „Jak to?” – pytam. „Przecież dwa dni temu było tylko ciałko, jest przecież czas na serce…”. „Nie ma szans, może pani czekać, w razie krwotoku proszę wrócić na czyszczenie”. Miałam zadecydować czy biorę leki hormonalne. Jak mantrę powtarzałam czy to możliwe; czy tymi lekami nie zaszkodzę dziecku jeśli jest jakaś szansa, że to małe serce zabije. Lekarz patrzył na mnie jak na wariatkę; nie rozumiał. Kazał mi przyjść kolejnego dnia do mojego prowadzącego na usg. Wróciłam do samochodu i powiedziałam mężowi, że już po wszystkim, dziecka nie ma, chociaż nie umiałam w to uwierzyć. Noc przepłakałam, w poniedziałek zadzwoniłam do ginekologa, a on stwierdził, że bardziej jest w stanie uwierzyć, że serce jeszcze nie zabiło, a dyżurujący w niedzielę jest na oddziale „naczelnym straszycielem”. Kazał pojawić się kolejnego dnia. Jak wchodziłam do gabinetu, moje serce biło tak, że słyszał je chyba cały szpital… Podczas usg zamknęłam oczy i nagle usłyszałam: „proszę spojrzeć, jest serce”. Nie potrafię opisać swojej radości…
Krwawienie trwało jeszcze bardzo długo, okazało się, że w macicy powstał krwiak i potrzebował czasu na opróżnienie. Dzieciątko rozwijało się cudownie. Czekały nas badania prenatalne, pobrano mi krew do pappa i zaczął się kolejny horror: badania krwi wyszły źle. Wyczytałam, że taki zakres świadczy zwykle o zespole Downa. Przyspieszyliśmy usg… W dniu wizyty mąż zapytał czy lekarz pyta o obciążenie w rodzinie… Nie zrozumiałam pytania. „Ale o co chodzi, przecież u nas w rodzinach nie ma żadnych?”. Milczał, a ja czułam, że coś ukrywa. Okazało się, że zaledwie dzień wcześniej jego bliska kuzynka urodziła córkę z ZD. Załamałam się. Na usg jechaliśmy w stresie. NT wyszło niskie, wszystkie parametry w normie, dzidziuś zdrowy, a wyniki biochemii wskazują na wysokie ryzyko stanu przedrzucawkowego i zahamowania wzrostu płodu. Dostałam leki, użyło nam obojgu, chociaż kilka dni nie wierzyliśmy, że to my doświadczyliśmy tego szczęścia i myśleliśmy ciągle o kuzynce męża… Od tego czasu jest trochę spokojniej tzn. przeszłam przeziębienie i antybiotyk, teraz mam kolejny na e coli w drogach rodnych. Były problemy z TSH i jestem pod kontrolą endokrynologa, ale jesteśmy razem: w dwupaku. Tydzień przed świętami wielkanocnymi zaczęłam czuć już kopniaczki, wcześniej odczuwałam muskanie, ale myślałam, że to raczej perystaltyka jelit. Na dzisiejszej wizycie dzidziuś ważył 321 g i cudnie machał rączką. Rośniemy i oby tak zostało min. do 37 tc. Rośnij nasze Drugie Szczęście, czekamy!
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 kwietnia 2018, 22:38
Tymon Maksymilian ur. 29.08.2018 r. 3010 g, 55 cm
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 września 2018, 16:06
no dawno Cię nie było! ;* bardzo się cieszę że jest wszytsko dobrze. <3 mam nadzieję że na mnie kiedyś też przyjdzie czas :( fakt - czas bardzo szybko leci. ;)
no tak - to prawda... zleciało strasznie szybko :( ale ja sobie obiecuję, że przy drugim dziecku więcej czasu poświęcę na to by przygotować się do tej ciąży :)))) mam nadzieję tyko że będzie kiedyś jeszcze drugie podejście (bo po porodzie to często zmieniają się plany :P )
Mnie też mala już tak nie kopie jak wcześniej, a się rozpycha i rozciąga pod zebrani.. jedynie jak lecę na plecach, to wtedyma pole do popisu i się kreci, cały brzuch się rusza.. wspaniały to dla nas czas :)