X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Chciałabym przytulić Cię do mego serca i poczuć ciepło Twojego ciałka...
Dodaj do ulubionych
1 2

13 marca 2014, 16:51

13.03.2014 r. - 32 tc
W dniu dzisiejszym zostało już 2 miesiące do narodzin naszego malucha. Ojej, ale to zleciało. Zaczyna ogarniać nas przerażenie, bo czujemy się jakoś mało przygotowani do przejęcia odpowiedzialności za takie maleństwo. Ja zaczynam wpadać w panikę, włączył mi się syndrom wicia gniazda, więc na szybcika dokupuję brakujące rzeczy. Pozostało tylko łóżeczko, no i ten nieszczęsny wózek, bo jakoś na nic nie możemy się zdecydować - ten za wysoki, ten za twardy, ten się nie buja, ten brzydki, ten drogi - kurcze, ale jesteśmy wybredni ;) Ograniczam chodzenie i leżę, bo szyjka się nieco skróciła, a poza tym odczuwam twardnienie brzucha. Mały też jest jakoś bardziej leniwy - nie kopie już tak intensywnie, ale czuję jak wpycha mi nóżkę pod żebra i tak cudownie łaskocze :) Więcej się przeciąga, wypina pupcię i nadal jest niereformowalnym indywidualistą wraz ze swą pośladkową pozycją. Jeśli więc nie zmieni zdania czeka nas cesarka. Oby tylko dotrwać do terminu ciąży donoszonej - jeszcze tylko i aż 5 tygodni... A ja ciągle żyję tym dniem kiedy wykonałam test ciążowy, zupełnie nie spodziewając się dwóch kresek. Tyle już razy z rozczarowaniem wyrzucałam negatywne testy i niby tłumaczyłam sobie, że na każdego przychodzi odpowiedni moment, ale gdzieś w głębi serca czułam takie ukłucie żalu, że to jeszcze nie teraz. Wiedziałam, że tyle problemów zdrowotnych, kiepskie wyniki nasienia męża i akurat wtedy jakoś się nie nastawiałam - choć podświadomie przelatywała myśl o ciąży i nie rozumiałam dlaczego detektor objawów wskazuje ponad 90 %. Zrozumiałam, kiedy w momencie pojawiły się dwie kreski i oblana potem pojęłam, że to już się dzieje, że wszystko się zmienia i już nigdy nic nie będzie takie jak dotychczas. Nie będzie... i ta myśl napawa mnie optymizmem, że mój mały wojownik skacze sobie w wodach płodowych, słucha bicia mojego serca i już niebawem go przytulę w szpitalu Jana Pawła II, bo przecież On od początku nam towarzyszył. Sprawił, że cudem uniknęłam usunięcia jajnika, nie potwierdziła się dzięki Niemu diagnoza guza mózgu, pomógł w staraniach i właśnie dlatego mały na drugie imię dostanie Karol. Ku pamięci i dla wdzięczności...

5 kwietnia 2014, 16:13

34t4d - 86 % za nami
NIBY powinnam się cieszyć, a ogarnia mnie stres i strach. Dwa tygodnie temu poczułam, że chyba zaczyna mi się infekcja - dodatkowo dziwne kłucie w brzuchu i szyjce. Pojechałam więc do mojego lekarza na oddział, a ten w trakcie badania z przerażoną stwierdził, że w ciągu 9 dni szyjka skróciła się o 1 cm. Powiedział, że w tej sytuacji koniecznie powinnam udać się na podanie małemu sterydów na rozwój płuc w szpitalu. Mały ważył 1690 g. Pojechaliśmy w piątek. Pominę już ten cały cyrk na IP ogólnej - pełno chorych na grypę, więzień w kajdankach i całe zamieszanie. Jakież było moje zdziwienie kiedy zamiast na patologię ciąży wywieziono mnie na trakt porodowy... No i się zaczęło. Podłączono mi KTG i nagle zaczęła się panika, gdyż nie wykryto tętna dziecka. Tłumaczyłam, że mam łożysko na przedniej ścianie, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Po 10 minutach położna znalazła serduszko, ale ja już zdążyłam przeżyć horror. Dostałam zastrzyk w pośladek (sterydy), następnie zaś zrobiono mi USG, na którym okazało się, że mały waży prawie 1900 g - różnica 200 g w ciągu 2 dni... Dostałam kroplówki, co 3 h badanie tętna, 2 razy dziennie KTG. W niedzielę ordynator powiedział, że mnie zbada, a jeśli wszystko będzie ok - w poniedziałek już wyjdę. Niestety, zbyt wcześnie się ucieszyłam. Po wątpliwej przyjemności badaniu zaczęłam mocno plamić, dostałam skurczy, brzuch bolał jak na okres. Podano kroplówki chociaż od południa byłam już na tabletkach. Oczywiście moja siostra postanowiła dodatkowo podnieść mi ciśnienie: dzwoniła i krzyczała, że pewnie rodzę, bo ona też tak miała, a ja jestem nieodpowiedzialna, bo jeszcze nie kupiliśmy wózka - jakby wtedy to było najważniejsze... We wtorek po badaniu mnie wypuszczono, choć plamiłam jeszcze tydzień. Dziś wiem, że najprawdopodobniej był to czop śluzowy... Od tego czasu leże i wstaję tylko do toalety. Wczoraj jedynie pojechałam na wizytę i przyjechałam znów podłamana. Mały waży tylko 1960 g. Szyjka skrócona, rozwarcie na palec, 3 stopień dojrzałości łożyska - według lekarza wszystko już przygotowane do porodu, a właściwie do cc, bo mały ułożony pośladkowo. Lekarz stwierdził, że nie doczekam 36 tc... No więc czekamy na Ciebie maluchu, aczkolwiek chciałabym byś jeszcze chwilę zaczekał i podrósł...

10 kwietnia 2014, 14:05

Po raz kolejny jesteśmy więc w szpitalu. Od kilku dni bolal mnie okropnie brzuch. We wtorek chciałam się umówić na wizte, ale lekarz nie odebrał. W nocy ból się nasilił, nie mogłam się nawet przekreci. Rano krwawienie, więc pojechalam na oddział. Po badaniu i USG było ok,ale lekarz zalecił KTG. Z zapis wykazał tętno małego sięgające 210 oraz regularne skurcze co 5 min. Zostawiono mnie na oddziale, ponowne KTG wyszło dobrze. Podano magnez we wlewie, ale na wieczornym KTG wyszły znowu skurcze na 100 %,ale co 4 min. Położna pobiegła po.lekarza i zaczal się szum. Lekarz tylko na KTG i kręcił głową. Przyprowadził innego i podali Fenoterol i się zaczelo

10 kwietnia 2014, 15:13

Musialam skończyć, bo podlaczyli mnie pod ktg, a komorka zakłóca zapis. Po Fenoterolu zaczęło się kołatanie serca i dusznosci. Kroplowka schodziła całą noc, więc nawet do toalety musialam iść z pompą infuzyjna. Cala noc nieprzespana. Biegaly do mnie naprzemiennie położne i lekarze. Rano podano juz magnez w kroplowce i czuje, ze skurcze zaczynają wracać. Mały, zaczekaj jeszcze trochę, bo wg lekarza twoja waga nie przekracza jeszcze 2 kg :( Dlaczego nie rośniesz?

16 kwietnia 2014, 14:23

Pobytu w szpitalu ciąg dalszy... Na święta zostanę tu chyba jako stała dekoracja sali... Skurcze nadal regularne co 4-5 min. Dostaje ciągle kroplowki, stale hamują akcję, a to męczy i mnie, i małego. Waży tylko 2200 g, niby więcej, ale ciągle zbyt mało jak na wiek ciąży. Po USG widzę, że rozmiar brzuszks niemal się nie zmienia. Nie wiem już czy coś jest nie tak i nie chcą mi mówić?

17 kwietnia 2014, 11:34

Święta jednak spedzimy w szpitalu... Smutno :(

20 kwietnia 2014, 08:23

Wszystkim Mamuskom - tym, które tula już w ramionach swoje Szczęście i tym, które jeszcze noszą je pod swym sercem - spokojnych, zdrowych oraz pełnych miłości i radości Świąt Wielkanocnych. Staraczkom zaś życzę wytrwałości w dążeniu do celu i pamiętajcie: żeby coś się zdarzyło, żeby mogło się zdarzyć i pojawiła się na świecie Mała Wielka Miłość - trzeba marzyć ;)
My spedzamy święta niestety w szpitalu, ale mam nadzieję, że kiedyś sobie odbijemy ;)

7 maja 2014, 13:36

Dnia 23.04.2014 roku swym pierwszym krzykiem powitał świat nasz syn Jakub Karol (2600 g, 53 cm, 10pkt). Niestety przeżyłam poród 2w1, czyli sn i cc. A wszystko zaczęło się 9 kwietnia... Już kilka dni bolał mnie mocno brzuch, ale tego dnia obudziłam się z krwawieniem. Pierwsza myśl: poród albo odklejanie łożyska. Pojechałam na oddział do mojego lekarza. Zbadał mnie, zrobił USG i stwierdził, że jest bez zmian, czyli rozwarcie na palec i szyjka skrócona, ale skoro jestem dla pewności warto zrobić Ktg. Zapis wykazał niestety regularne skurcze na 100 % co 4 min. Położono mnie na oddziale, ale ja tych skurczy nie czułam. Wieczorem było gorzej, lekarze i położne biegali w panice. Podjęto decyzję o hamowaniu akcji porodowej Fenoterolem. Strasznie ciężka była ta noc. Od kolejnego dnia ciągłe Ktg i kroplówki, a skurcze nadal regularne. Próba przejścia na tabletki nie powiodła się. Po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalu (w święta sama na oddziale), i skończonym 37 tc zadecydowano o całkowitym odstawieniu tabletek. W zasadzie każdy był zdziwiony, że z tak regularnymi i odczuwalnymi skurczami trzymam się w dwupaku. Lekarze wróżyli bardzo wczesny poród, mówiąc, że mały będzie spod znaku barana. On jednak pokazał, że musi być byczkiem jak mamusia. We wtorek 22.04 zaczęłam mocniej krwawić. Zgłosiłam, ale nie przejęto się tym zbytnio. Wieczorem na obchodzie zgłosiłam to i bóle po raz kolejny. Młody lekarz mnie zbadał i okazało się, że rozwarcie jest na 2 palce, więc dostałam zakaz jedzenia w razie cc. O 3 w nocy ból był bardzo silny, krwawienie mocne. Ktg wykazało skurcze co 2-3 min, ale położna kazała wrócić na salę i czekać na decyzję lekarza. Nie doczekałam się - zgaszono światła i wszyscy poszli spać. O 5 nad ranem odeszły wody, skurcze trwały minutę. Zrobiono Ktg - skurcze na ponad 120 %. W badaniu rozwarcie na 2 palce. Poszłam przygotować się do cc, przy czym położna na mnie wrzeszczała, że rodzę, a ona musi zmierzyć temperaturę na sali i iść do domu. Podłączono mi kroplówki - ból był nie do wytrzymania. Błagałam o przyspieszenie cc skoro i tak ułożenie było pośladkowe. W końcu przy zmianie położnych krzyknęłam, że muszę już przeć. Zrobiło się zamieszanie, zbadała mnie najgrubsza położna na oddziale i okazało się, że rozwarcie jest na 4,5 palca, pośladki w kanale. Inna położna uciekła, krzycząc, że pośladków odbierać nie będzie. Wszyscy zaczęli na siebie krzyczeć, rozdzielali na mnie koszulę, założyli na siłę cewnik i biegli z moim łóżkiem na salę operacyjną.

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 maja 2014, 15:46

7 maja 2014, 15:42

Ok - mały śpi, więc mogę dokończyć.
Cewnik zakładały dwie położne. Pamiętam jak na siłę rozdzierały to opakowanie, a później ciągnęli mnie wszyscy na łóżko i krzyczeli bym tylko nie parła, a ja nie mogłam już wytrzymać. Anestezjolodzy krzyczeli na ginekologów, że nikt nie uprzedził o cc na cito, a ci krzyczeli, że na znieczulenie nie ma już czasu. Byłam przerażona, że będą mnie ciąć na żywca i przyznam, że czułam skalpel na brzuchu, chociaż krzyczałam, że znieczulenie jeszcze nie działa. I wtedy po otworzeniu powłok usłyszałam najpiękniejszy krzyk w moim życiu - płacz mojego syna. Lekarze przecięli pępowinę, pokazali mi siusiaka i krzyknęli, że to jajcarz ;) A ja tak bardzo płakałam ze szczęścia. Później przytulili go do mojej twarzy, a on popatrzył na mnie tymi swymi wielkimi czarnymi oczkami. Okazało się, że Kubuś, który dzień wcześniej na USG ważył zaledwie 2300 g, w dniu narodzin miał 2600 g i dostał 10 pkt. Małego zabrali, a mnie zaczęli szyć. Pamiętam jak szef położnictwa chodził po sali ze złożonymi rękoma. Wiedział, że obiecali mi bezpieczeństwo pod warunkiem, że nie wyjdę do domu, a tu sami narazili mnie na poród pośladków. Chyba obawiał się powikłań i ewentualnych konsekwencji. Po szyciu zawołali męża na salę i wraz z położnymi przeniósł mnie na łóżko. Wcześniej na salę wszedł mój ginekolog i z ironią zapytał dlaczego nie poczekałam na niego 15 minut, twierdząc, że nie mam wcale brzucha, więc mogę wskakiwać w jeansy. Miałam już mu odpowiedzieć, że gdyby zatrzymali mi bóle parte, to może poczekałabym na niego przy kawce… Nie mogę im wybaczyć tego, że wszyscy zakazywali wychodzić do domu, bo szpitalu jestem pod opieką, zatem gdyby zaczęło się coś dziać natychmiast jadę na salę naprzeciwko. A tu pogaszono światła i wszyscy mieli mnie gdzieś – położne musiałam budzić, bo żadna nie dyżurowała. Ponadto ginekolodzy przechylili mnie na łóżku głową do góry, by skrzepy zleciały, co sprawiło, że po operacji miałam popunkcyjny ból głowy i nie mogłam jej podnieść z łóżka nawet na 5 cm, nie mówiąc o zajmowaniu się małym, bo nie widziałam na oczy.
Wracając do przebiegu cc… Po zabiegu zawieziono mnie na łóżku na salę pooperacyjną. Towarzyszył mi mąż, ale tylko na chwilę. Zdążył mi pokazać zdjęcie Kubusia i powiedział, że jest taki ładny, różowiutki. Później niestety musiał wyjść. Zaczęło odchodzić znieczulenie. Krzyczałam z bólu – paracetamol, ketonal, morfina – nic nie przynosiło ulgi. Przyszedł wówczas ksiądz i dał mi obrazek z Ojcem Świętym. Powiedziałam mu, że to nie przypadek, bo na Jego część mój syn będzie na drugie imię miał Karol. Po 12 godzinach wstałam i wydawało się, że będzie ok, ale kolejnego dnia ból głowy sprawił, że z płaczem musiałam pójść na boso do sali noworodków i prosić, by zabrali małego na chwilę, bo bałam się, że zemdleję i zrobię mu krzywdę. Mieliśmy problemy z karmieniem piersią, bo jak się okazało w jednej miałam zatkane kanaliki, a mały nie chciał i nie chce do tej pory uchwycić brodawki. Po jednej z wielu prób przystawiania go do piersi dostałam w nocy ponad 38 stopni gorączki, więc plany wyjścia kolejnego dnia się nie powiodły. Zrobiono badania na ryzyko zakażenia sepsą i wyszły ujemne. Kolejnego dnia znów nie wyszliśmy, bo mały miał podwyższoną bilirubinę, jakąś bakterię we krwi i zapalenie spojówek. Cały dzień wtedy przepłakałam. Nie mogłam wstać z łóżka, nawet się podnieść, by go przewinąć. Bolał brzuch i głowa – leki przeciwbólowe nic nie dawały. Mąż siedział z nami 10 godzin dziennie – gdyby nie on, pewnie nie dałabym rady sama. W niedzielę – 27.04 – w dzień kanonizacji Ojca Świętego – dostąpiliśmy małego cudu – wyniki małego się unormowały i mogliśmy wyjść do domu. Ja wprawdzie z antybiotykiem, ale wierzyłam wtedy, że będzie lepiej. Tylko do poniedziałku, bo wtedy wróciła gorączka. Gdy 3 maja osiągnęła 38,8 zadzwoniłam do swojego lekarza. Akurat był na oddziale i kazał przyjechać, ale z rzeczami, bo powiedział, że z gorączką po cc mnie nie wypuści – chyba że na własne żądanie. Nie muszę pisać co przeszłam – wizja zostawienia kilkudniowego dziecka totalnie mnie przeraziła. Temperatura po paracetamolu spadła. W badaniu wszystko wyszło w porządku, więc ryzyko zakażenia wewnątrzmacicznego było niewielkie, ale ciągle pozostawał ból w cewce, który sprawiał, że krzyczałam przy oddawaniu moczu. To pewnie jeden z wielu efektów przyspieszonego cc. Podpisałam dokument, że nie wyrażam zgody na hospitalizację. Wróciłam do domu ze zmienionym antybiotykiem, ale już w drodze czułam, że jest źle. W domu temperatura ponad 39. Mąż w rozpaczy, ja nieprzytomna. Nie pamiętam co wtedy się wokół mnie działo. Teraz wszystko wraca do normy, ale nie wiem co będzie jutro bądź dziś wieczorem. Trochę się boję tego, co będzie po skończeniu antybiotyku. Prawdopodobnie to wszystko od pokarmu – nie mogę mieć prawie nic w piersi, bo zaraz temperatura rośnie. Odciągam więc pokarm co godzinę i podaję małemu z butelki, bo niestety nie mogę czekać aż się obudzi. Ciągle wisi nade mną wizja przepalenia pokarmu - jeśli gorączka będzie wracać. Już boję się sięgać po termometr. Kubuś jednak wynagradza mi wszystko. Wystarczy, że się uśmiechnie, czy mnie posika, a ja cieszę się jak głupia. Śpimy przytuleniu buziami do siebie, głaszczę go po pleckach. Nie lubi czekać na butelkę, bo się denerwuje, ale prawdę mówiąc, prawie wcale nie płacze czym zadziwia wszystkich. Uwielbia się kąpać. Nawet w szpitalu, gdy byłam przerażona płaczem kąpanych dzieci i ciągle słyszałam wśród nich Kubusia, on wracał zadowolony z otwartymi oczkami, a położne mówiły, że jest bardzo spokojny. Tylko raz bardzo płakał na sali noworodków, gdy pobierano mu krew, a kiedy weszłam i przy nim stanęłam – nagle zamilkł i był już spokojny. Budzi się co 3 godziny na jedzonko i przewijanie. A… nie lubi, gdy ma chociaż malutką mokrą plamkę na ciuszkach, bo się wierci i na szybko trzeba go przewijać. Uwielbia za to „jeść” swoje piąstki, gdy czekamy na podgrzane mleko. Kocham go, tak bardzo go kocham i nie wyobrażam już sobie świętowania moich jutrzejszych 26 urodzin tylko we dwójkę…

9 maja 2014, 19:10

Mam zaszczyt przedstawić mojego Kubusia ;)
Pierwsze doby życia - czekanie na jedzonko...
9av1gg.jpg

Jestem mega głodny - daj jeść...
b5m7vd.jpg

Kuku - tu jestem mamusiu!
2d7iuqh.jpg

Ale moi rodzice są śmieszni ;)
amebr5.jpg

Jestem zmęczony - nie przeszkadzać!
33ngmdh.jpg

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 maja 2014, 19:29

9 maja 2014, 19:17

Jestem w nim zakochana po uszy!!! Pomimo tych nieprzespanych nocy ;)

14 maja 2014, 18:35

Ciąża zakończona 23 kwietnia 2014 r.
Jakub Karol ur. 23.04.2014 r. 2600 g, 53 cm

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 września 2018, 16:07

15 maja 2014, 10:06

Przyznam, że z dość dużym żalem kliknęłam opcję zakończenia kalendarza ciąży. Pomimo pewnych trudności był to jednak bardzo fajny i przyjemny czas... Te cudowne kopniaki, przeciąganie się w brzuchu, niekiedy ogromny ból żeber i ciągłe bieganie do toalety... ;) Jakby na to nie patrzeć, to bardzo magiczny okres w życiu każdej kobiety. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś Pan Bóg pozwoli mi go ponownie doświadczyć i równie szczęśliwie zakończyć. 13 maja minął przewidywany termin porodu wg OM, a tymczasem wczoraj Kubuś skończył już 3 tygodnie. Wydaje mi się, że jest coraz bardziej "kontaktowy" w stosunku do nas. Przygląda się, jakoś bardziej świadomie się uśmiecha, podnosi głowę i sam przekręca się na plecki - ale myślę, że to zbyt szybko. Karmię go jeszcze moim mlekiem. Wprawdzie więcej odciągam laktatorem i podaję butelką z uwagi na tą gorączkę przy pełnych piersiach, ale uważam, że te 3 tyg. karmienia to i tak duży sukces, zważywszy na to, że moja mama karmiła zwykle po 2 tygodnie, a teściowa męża tylko kilka dni. Mama przychodzi i ciągle powtarza, że mamy błogosławione dziecko, bo prawie nie płacze, tylko śpi i nie daje nam jeszcze "popalić". Babcia obawia się, że go nie słychać, ale siostrze wystarczyło tylko stanąć przy wózku i mały tak się rozżalił, że mnie to aż zaskoczyło. Może czuje, że ja jakoś też niespecjalnie reaguję na nasze spotkania z siostrą. Co tu dużo mówić - siostrzenica miała nie schodzić na dół, a tymczasem przychodzi i piszczy, co sprawia, że mały się straszy. Przy kolejnym trzaśnięciu drzwiami zwróciłam siostrze uwagę, by zachowywały się nieco ciszej, ale niestety - obraziła się na mnie i wyszła zła. Trudno - dziecko jest dla mnie najważniejsze i nie pozwolę, by płakało przez głupotę innych. Zobaczymy jak to będzie, gdy na świat przyjdzie siostrzeniec...

24 października 2017, 01:20

Kontynuacja pamiętnika w KidzFriend - zapraszamy

20 kwietnia 2018, 22:36

Mam wrażenie, że od ostatniego wpisu minęły lata świetle. Tyle razy tu zaglądałam, niemal codziennie. Tyle razy otwierałam pamiętnik, pisałam pierwsze słowa, po czym je kasowałam, a w głowie kołatała się tylko jedna myśl: „to jeszcze nie czas”…
Jak to właściwie jest, że po raz pierwszy chciałam to wykrzyczeć światu od razu, a milczenie było dla mnie trudne? Dlaczego teraz tkwi we mnie taki dystans, strach, obawa, żeby czegoś przypadkiem nie zapeszyć…?
Jakub będzie miał rodzeństwo… To już 21 tydzień, czas jakby przyspieszył, chociaż w pierwszych tygodniach stał w miejscu, a ja odliczałam tylko dni… Miesiączkę miałam pod koniec listopada, starania trwały jakiś czas. Przerywały je torbiele, badania. Lekarze pospieszali, mówiąc, że przy moich skłonnościach do torbieli może to być ostatni dzwonek. Wiele cykli dobrych, a efektów brak. Ostatecznie wraz z lekarzem zadecydowaliśmy o monitoringu cyklu, by kontrolować wzrost pęcherzyków i w odpowiednim momencie podać zastrzyk (oczywiście z wiadomym celem: zajście w ciążę). Kolejne monitoringi przynosiły tylko rozczarowanie, aż w końcu, w 27 dc lekarz orzekł, że owulacja się odbyła. Zaznaczył przy tym, że to porażka i nic z tego nie będzie. Jaka ta natura potrafi być przewrotna… W międzyczasie świąteczna krzątanina i nadszedł ten dzień: Sylwester. Pomimo brania Duphastonu zaczęłam bardzo mocno plamić. Wiedziałam już, że nadchodzi okres, gdyż przedmiesiączkowe plamienie trwało u mnie ostatnio zazwyczaj 5-6 dni. Pierwszy raz w trakcie starań polały się łzy… Może dlatego, że lekarz stwierdził konieczność wykonania laparoskopii; może zadziałały hormony. Nie wiem… Przyjęłam to jednak z pokorą; zrozumiałam, że to nie nasz czas… Kilka dni później odbyła się duszpasterska wizyta księdza i poświęcenie domu. Moje wzruszenie było ogromne, głos uwiązł mi w gardle, bo było to dla nas bardzo ważne – takie zaproszenie Pana Boga do nas… dosłownie i w przenośni… Nazajutrz znów tkwiłam w oczekiwaniu na okres, plamiłam nadal, był to 13 dpo. Miałam ogromną ochotę na wino wieczorem, więc wyciągnęłam z szafki test. Jakie było moje zdziwienie, gdy niemal natychmiast pojawiła się druga kreska… Jak to jest, że człowiek się stara, a wynik mimo to budzi w nim takie zdziwienie… Drugi test potwierdził… Szybki telefon do lekarza i słowa, że plamienie nie wróży dobrze… Tego samego dnia szybka wizyta u lekarza, końskie dawki progesteronu, bo jak lekarz powiedział: „musimy to utrzymać, przecież łatwo nie było, żeby nie powiedzieć że było bardzo trudno”. Po kilku dniach powiedzieliśmy rodzicom, że najprawdopodobniej będziemy mieć drugie dziecko – głównie chyba z asekuracji, że coś może się potoczyć źle i będziemy potrzebować pomocy w opiece nad Kubą. Przeczucia nie myliły. W piątek wizyta u lekarza, potwierdzenie obecności pęcherzyka w macicy, zarys ciałka. W niedzielny późny wieczór zaczęłam bardzo krwawić – krew lała się ze mnie strumieniami do toalety; po nogach. Chociaż rozum podpowiadał, że właśnie ulatuje nasze szczęście, serce wierzyło. Szybka wizyta na IP – lekarz zrobił USG i usłyszałam słowa, które do dziś dźwięczą w uszach – „poronienie samoistne. Nie ma akcji serca. Zarodek jest za duży, serce powinno już bić, w tym dziecku serce nie zabije”. „Jak to?” – pytam. „Przecież dwa dni temu było tylko ciałko, jest przecież czas na serce…”. „Nie ma szans, może pani czekać, w razie krwotoku proszę wrócić na czyszczenie”. Miałam zadecydować czy biorę leki hormonalne. Jak mantrę powtarzałam czy to możliwe; czy tymi lekami nie zaszkodzę dziecku jeśli jest jakaś szansa, że to małe serce zabije. Lekarz patrzył na mnie jak na wariatkę; nie rozumiał. Kazał mi przyjść kolejnego dnia do mojego prowadzącego na usg. Wróciłam do samochodu i powiedziałam mężowi, że już po wszystkim, dziecka nie ma, chociaż nie umiałam w to uwierzyć. Noc przepłakałam, w poniedziałek zadzwoniłam do ginekologa, a on stwierdził, że bardziej jest w stanie uwierzyć, że serce jeszcze nie zabiło, a dyżurujący w niedzielę jest na oddziale „naczelnym straszycielem”. Kazał pojawić się kolejnego dnia. Jak wchodziłam do gabinetu, moje serce biło tak, że słyszał je chyba cały szpital… Podczas usg zamknęłam oczy i nagle usłyszałam: „proszę spojrzeć, jest serce”. Nie potrafię opisać swojej radości…
Krwawienie trwało jeszcze bardzo długo, okazało się, że w macicy powstał krwiak i potrzebował czasu na opróżnienie. Dzieciątko rozwijało się cudownie. Czekały nas badania prenatalne, pobrano mi krew do pappa i zaczął się kolejny horror: badania krwi wyszły źle. Wyczytałam, że taki zakres świadczy zwykle o zespole Downa. Przyspieszyliśmy usg… W dniu wizyty mąż zapytał czy lekarz pyta o obciążenie w rodzinie… Nie zrozumiałam pytania. „Ale o co chodzi, przecież u nas w rodzinach nie ma żadnych?”. Milczał, a ja czułam, że coś ukrywa. Okazało się, że zaledwie dzień wcześniej jego bliska kuzynka urodziła córkę z ZD. Załamałam się. Na usg jechaliśmy w stresie. NT wyszło niskie, wszystkie parametry w normie, dzidziuś zdrowy, a wyniki biochemii wskazują na wysokie ryzyko stanu przedrzucawkowego i zahamowania wzrostu płodu. Dostałam leki, użyło nam obojgu, chociaż kilka dni nie wierzyliśmy, że to my doświadczyliśmy tego szczęścia i myśleliśmy ciągle o kuzynce męża… Od tego czasu jest trochę spokojniej tzn. przeszłam przeziębienie i antybiotyk, teraz mam kolejny na e coli w drogach rodnych. Były problemy z TSH i jestem pod kontrolą endokrynologa, ale jesteśmy razem: w dwupaku. Tydzień przed świętami wielkanocnymi zaczęłam czuć już kopniaczki, wcześniej odczuwałam muskanie, ale myślałam, że to raczej perystaltyka jelit. Na dzisiejszej wizycie dzidziuś ważył 321 g i cudnie machał rączką. Rośniemy i oby tak zostało min. do 37 tc. Rośnij nasze Drugie Szczęście, czekamy!

Wiadomość wyedytowana przez autora 20 kwietnia 2018, 22:38

7 września 2018, 15:34

Ciąża zakończona 29 sierpnia 2018
Tymon Maksymilian ur. 29.08.2018 r. 3010 g, 55 cm


Wiadomość wyedytowana przez autora 7 września 2018, 16:06

3 stycznia 2019, 22:04

03.01 – pamiętna data – to właśnie rok temu dowiedziałam się, że pod moim sercem rośnie kolejne Szczęście. Takie planowane, a jakże niespodziewane… Dwie kreski pojawiły się w okolicznościach, które – zdawać by się mogło – nie dawały praktycznie żadnych szans za zdrową ciążę. Dziś wracam myślami do tego dnia, bo wprawdzie już drugi raz to przeżyłam, ale jakże to było inne i magiczne. Rok temu, zaledwie dzień wcześniej w swoim nowym domu powitaliśmy księdza na wizycie duszpasterskiej. Wówczas jeszcze nie wiedziałam dlaczego te łzy same kapią mi z oczu, dlaczego tak się wzruszam. W duchu prosiłam o to błogosławieństwo, o kolejny dar… Kolejnego dnia znowu plamienie i test, który przecież miał potwierdzić, że właśnie zaczyna się kolejny cykl. I jakie zdziwienie, że od razu pojawia się druga kreska… Dziś ta „druga kreska” ma już ponad 4 miesiące i cały dzień prowadzi z nami swoje „dzidziusiowe” rozmowy. Patrzę na niego i jestem taka wdzięczna… tak bardzo wdzięczna, że jest mi dane po raz kolejny tego doświadczać. Pomimo tych wszystkich trudności, pomimo tych 5 pobytów w szpitalu; pomimo cierpienia z rozłąki ze starszym synem; mimo walki o każdy dzień ciąży. I wiem, że było warto przez to wszystko przejść… dla Niego, dla Obu. Są największym sensem mojego, naszego życia. Może czasami przychodzą trudne chwile – z dwójką nie jest tak łatwo – ale jeszcze nigdy nie pomyślałam „po co mi to było”. Wiem, że przecież mogłam być jedną z tak wielu kobiet, które mogą nigdy tego nie doświadczyć i nawet boję się tak myśleć, by nie obudzić się z tego snu macierzyństwa. Bo może czasami macierzyństwo sprawia, że człowiek opada z fizycznych sił, ale na zawsze ma już w sobie tyle „emocjonalnego paliwa” do dalszych działań co nigdy w życiu…

26 listopada 2019, 11:46

Ciąża zakończona 26 listopada 2019
1 2