Tydzień dla Płodności   

Nie przegap swojej szansy!
Umów się na pierwszą wizytę u lekarza specjalisty za 1zł.
Tylko do 30 listopada   
SPRAWDŹ
X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Teraz wszystko będzie inaczej...lepiej, piekniej, szczesliwie!!!
Dodaj do ulubionych
1 2
WSTĘP
Teraz wszystko będzie inaczej...lepiej, piekniej, szczesliwie!!!
O mnie: Szczęśliwą świeżą mężatką z wieloma planami na przyszłość :)
Moja ciąża: Druga z kolei, a cały czas pierwsza... Mam nadzieje ze szczęśliwsza niż poprzednia.
Chciałabym być mamą: najlepszą na świecie, taką, jaką była, jest i będzie moja Mama!
Moje emocje: radość, strach, łzy szczęścia, niedowierzanie, troska, żeby wszystko było dobrze u mojej dzidzi.
Przejdź do pamiętnika starania i przeczytaj moją historię starania się o dziecko

17 września 2014, 11:17

No i stało się :) I do mnie uśmiechnęło się szczęście. W 10 dpo zatestowałam, najpierw cień cienia drugiej kreseczki, potem inny test, druga kreseczka ewidentna, potem BETA, wynik na 4 tydzień :) Popłakałam się z radości, emocje przeogromne. Czekałam cały dzień na męża, aż wróci z delegacji. Wrócił późnym wieczorem, leżałam już w łóżku, a kiedy do mnie dołączył, powiedziałam mu: "Mam dla Ciebie niespodziankę. Ta niespodzianka jest pod Twoją poduszką". Zdziwił się, chwilę się zawahał i powolutku pod nią zajrzał. Zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie na widok małego, pomarańczowego pudełeczka. Zapytał "Co to"? Poprosiłam, żeby otworzył... W środku na wieczku napisane było "UDAŁO SIĘ!!!" i narysowałam dwie maleńkie stópki. Do pudełeczka włożyłam wcześniej malusie buciki z kotkami (które kupiłam w zeszłym miesiącu) i test ciążowy. Na jego twarzy pojawiły się rumieńce, po czym wpadł w taką dziką radość, ze prawie go nie poznałam :) zaczął mnie przytulać, całować, śmiać się i płakać jednocześnie a ja z nim :) Obojgu nam tak waliło serce, że myślałam że mi z klatki wyskoczy. Mąż długo nie mógł zasnąć, mówił, że teraz wszystko się zmieni, że musi mi kupić większy samochód ;) że teraz bardziej przydałby się nam dom, że taka odpowiedzialność, itd... Mimo, że się staraliśmy od dwóch miesięcy, miałam wrażenie że ta wiadomość spadła na niego jak grom z jasnego nieba, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Machina ruszyła, oby wszystko było dobrze...

2 października 2014, 10:07

Dochodzę ostatnio do wniosku, że zajście w ciążę to jeszcze nic, ale szczęśliwe przebrnięcie przez nią do końca, to dopiero wyczyn! U mnie już na początku niestety sensacje i chwile grozy... Na pierwszej wizycie u lekarza, niby wszystko dobrze, to było takie piękne uczucie zobaczyć tą malusią kochaną kruszynkę, która jest nasza :) lekarka powiedziała, ze dzidziuś rozwija się nawet szybciej o 3 dni, niż wskazuje kalendarz i na tym w sumie dobre wiadomości się skończyły. Mój tata w zeszłym tygodniu zachorował na półpasiec, a jest to choroba silnie zakaźna, bardzo niebezpieczna dla kobiet we wczesnej ciąży, może uszkadzać narząd wzroku dziecka i kończyny, a w 6 tygodniu (w którym właśnie jestem) one się kształtują :( mieszkamy póki co z rodzicami w jednym domu i nie wiedząc o zagrożeniu, kontakt z tatą był nieunikniony. Przeraziłam się, kiedy tata wrócił od lekarza z diagnozą i pobiegłam do swojego lekarza. Okazało się że faktycznie zagrożenie istnieje, musiałam wyprowadzić się z domu, zrobić wszystkie możliwe badania i czekam :( wyniki mają być za około 3 tygodnie. Przy okazji okazało się że mam za niski progesteron, co grozi poronieniem i też muszę się faszerować luteiną, leżeć, nie podskakiwać, nie biegać, nie chodzić po schodach, ogólnie się oszczędzać... Jestem przerażona, ale mam dużo nadziei w sobie, musi się poukładać z pomocą Boską. Tak gorąco wierzę, że z moją małą kruszynką będzie wszystko w porządku, że jest silny/silna i że się wybroni z tego wszystkiego co złe, a potem nadejdzie już tylko radość! Najbliższe trzy tygodnie w strachu :(

Wiadomość wyedytowana przez autora 2 października 2014, 10:06

28 października 2014, 08:07

Ciąża zakończona 28 października 2014

W kilka dni po ostatnim wpisie, pełnym obaw ale i nadziei, trafiłam na oddział do szpitala z lekkim krwawieniem. Zostałam na obserwacji, nie szło tak jak byc powinno, jednak cały czas lekarze powtarzali mi, że jest dobrze. Po kilku dniach leżenia zobaczyłam bijące serduszko naszego maleństwa, rosło, w związku z czym wypisano mnie do domu, z zaleceniem leżenia, a krwawienie uznano (w związku ze złymi wynikami moczu) jako zakażenie układu moczowego. Z ciążą niby wszystko miało byc ok. Do lekarza prowadzącego miałam zgłosić się na wizytę 27 października i tak też zrobiłam. Czekałam na tą wizytę z niecierpliwością, zaczynał się już 10 tydzień, bardzo chciałam zobaczyć znów moją kochaną kruszynkę. Czułam niepokój, ale czułam też ekscytację. Kiedy lekarka rozpoczeła badanie USG, od razu wiedziałam, że coś jest nie tak... Zapadła tak grobowa cisza a minuty dłużyły się w wieczność. Leżałam, a ona nie mówiła nic. Widziałam, że dzidzia się nie rusza i widziałam na ekranie, że nie ma akcji serduszka, ale przekonywałam w myślach sama siebie, że pewnie zaraz je zobaczę, że może sprzęt jeszcze nie jest całkiem uruchomiony. Lekarka nadal milczała, ale jej wyraz twarzy był pełen przerażenia. Serce waliło mi już jak młot, w gardle sucho, a w oczach już łzy. Myślę sobie "niech ona wreszcie coś powie!" W końcu podłączyła Dopplera, żeby sprawdzić przepływ krwi. Wszędzie krew płynęła, tylko nie w moim kochanym dzidziusiu :( Zaczęła wrescie mówić, ale nieśmiało i powoli:
- Wygląda na to, że dzidziuś prawie nie urósł od ostatniego USG w szpitalu i... serduszka też nie widać... nie ma też widocznego przepływu krwi...
Oblały mnie zimne poty i zapytałam szybko:
- Czy to znaczy, że dziecko... NIE ŻYJE?!
- Na to wygląda -odpowiedziała -Bardzo mi przykro. Ale ja się mogę mylić, chodzi o życie człowieka, potrzebna jest tu konsultacja innego lekarza. Wypiszę skierowanie do szpitala. Jeśli osoba trzecia potwierdzi moją diagnozę, konieczny będzie zabieg usunięcia ciąży. Sama Pani nie poroni, ze względu na duże dawki Luteiny potrzymującej ciąże, które Pani zażywała do dziś.
Wstałam z kozetki i wszystko dalej potoczyło się jakby poza mną. Ubierałam się płacząc, do domu wracałam zanosząc się z płaczu, nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Mąż też się popłakał, ale przyznam szczerze, ze pozbierał się dużo szybciej niż ja. W związku z tym, ze nie wzięłam już Luteiny, jeszcze tego samego wieczoru zaczęłam mocno krwawić i pojawiły się skurcze porodowe i ogromne bóle. Pojechaliśmy w nocy do szpitala. Poronienie się zaczęło. niestety usłyszałam, że sama nie urodzę, ale zabiegu tez nie mogą mi wykonać, ponieważ jadłam niedawno i żaden anestezjolog nie podejmie się wprowadzenia mnie w narkozę, z zawartością pokarmową w żołądku. Zatem przyjęcie na oddział, zastrzyk rozkurczający, leżenie i zabieg rano. Oczywiście całą noc przepłakałam, nie mogłam zasnąć nawet na chwilę. Traumy związanej z tym wszystkim co było później opisywać nie chcę. Chcę tylko powiedzieć, że z badań genetycznych dowiedzieliśmy się, że to była córeczka. Boli jeszcze bardziej :( przy zgłoszeniu urodzenia dziecka martwego w Urzędzie Stanu Cywilnego nadaliśmy jej imię Kasia <3 wiemy, że zawsze będzie już w naszych sercach. Ja nie wyszłam jeszcze z tego ani psychicznie, ani fizycznie. Po zabiegu nastąpiły powikłania, dostałam zakażenia błony śluzowej macicy i przydatków. Ból tak straszny, że przez kilka dni chodziłam po ścianach, aż wreszcie trafiłam znów do szpitala i dwa tygodnie na zastrzykach. Trochę pomogło, ale, krwotok utrzymuje się już miesiąc i nie wiem co dalej robić, lekarze mówią, że tak być nie powinno, ale przyczyny również nie znajdują. Psychicznie jest różnie, raz lepiej, raz gorzej. Boli. To na pewno. Nadziei póki co nie mam i planów na następną ciążę też nie. Na pewno przyjdzie to z czasem, a Nowy Rok może przyniesie nowe nadzieje i siłę...

Wiadomość wyedytowana przez autora 25 listopada 2014, 16:26

Przejdź do pamiętnika starania i czytaj kontynuację mojej historii

9 czerwca 2015, 09:21

W weekend obchodziliśmy z mężem pierwszą rocznicę ślubu. Zrobiliśmy garden-party z mnóstwem pyszności, zaprosiliśmy sporą część rodziny i było naprawdę super :) Bardzo chciałam powiedzieć najbliższym (i tylko najbliższym póki co), ale jakoś nie mogło mi to przejść przez gardło. Zbierałam się kilka razy i nie potrafiłam. W poprzedniej ciąży chciałam krzyczeć z radości całemu światu, a teraz najchętniej poprzestałabym tylko na mężu. Ale z uwagi na to, że różnie może być, może jakiś szpital nie daj Boże, albo inne niebezpieczeństwo, nie chciałabym żeby rodzice dowiedzieli się o ciąży w takich okolicznościach. I na szczęście kiedy przy stole zostaliśmy chwilowo tylko z rodzicami i rodzeństwem, ktoś zaczął temat ciąży, że jakaś tam kobieta w Arabii urodziła 27-ro dzieci i że przez 16 lat była cały czas w ciąży :D więc jak już się żarty skończyły, wkroczyłam wreszcie: "a skoro już jesteśmy przy temacie... To mamy dla Was dobrą wiadomość... tzn czy DOBRĄ to się jeszcze okaże" i w tym momencie coś we mnie pękło i się rozpłakałam. Wszyscy mnie zaczęli przytulać i naprawdę widziałam w ich oczach prawdziwą radość, ale nie chciałam żeby mi ktokolwiek gratulował. Powiedziałam, że gratulacji się nasłuchałam w poprzedniej ciąży, a potem były wyrazy współczucia. Odroczyłam więc ich gratulację do momentu urodzenia zdrowego i żywego dzieciątka. Jakoś nie mogłam już do wieczora się śmiać i cały czas chodziłam ze "szklanymi oczkami"... ale i tak było bardzo miło. Cieszę się, że najbliżsi wiedzą, a cała reszta świata dowie się jak już będzie widać. Nie mam zamiaru NIKOGO więcej wtajemniczać. W czwartek mam pierwszą wizytę, niestety nie mam dobrych przeczuć... Boję się jak cholera, od kilku dni kłuje mnie prawa strona brzucha, czasem nawet tak mocno, że się muszę zwinąć w kłębek :( Nie mam żadnych objawów ciążowych, nie mam mdłości, piersi takie sobie... Boje się że to nie wróży dobrze, ale modle się też do naszej Kasi i mówię "córeczko nasza maleńka, miej w opiece Mamusię i Tatusia i swoją Siostrzyczkę lub Braciszka". Zawsze wtedy przychodzi jakieś ukojenie i nadzieja, czuję wtedy taki dziwny spokój. Byle do czwartku. No i mój lęk potęguje fakt, że muszę pójść do lekarza sama, mąż ma w czwartek ważne spotkanie i niestety nie udało mu się go przełożyć. Trudno. I tak nie mam ŻADNEGO wpływu na to jak się potoczy więc idę tylko wykonać to, co już jest z góry dla mnie przeznaczone. Ale to nie oznacza, że straciłam nadzieję. Wręcz przeciwnie. Moje serce jest nią przepełnione! Ale rozum studzi ją skutecznie...

11 czerwca 2015, 18:56

Wróciłam z wizyty. Napisze dzis tylko króciutko, ze lekarz nie pozwolił jeszcze skakać z radości. To koncowka 6 tygodnia, ale Dzidziuś jest tak maleńki ze nie mozna go nawet zmierzyć. Do kontroli za dwa tygodnie. Kolejne dwa tygodnie w strachu :/ a przez ten czas leżeć, nie serduszkowac, nie biegać, nie podskakiwać, nawet nie chodzić za szybko. Zawierzylam moje Dziecko Matce Boskiej. Wiem, ze jest w najlepszych Rękach.... Więcej zrobic nie mogę.

12 czerwca 2015, 09:25

Chciałam jeszcze opisać troszkę szczegółów z wczorajszej wizyty, bo wczoraj nie miałam na to czasu. Otóż denerwowałam się bardzo, dzień mi się w pracy tak dłużył, jeszcze świadomość że idę tam sama, bo mąż nie da rady, płacz wisiał mi na końcu nosa. I kiedy podjechałam już pod przychodnię (strasznie miałam sucho w gardle z tych nerwów i upału), zaparkowałam, wysiadam z samochodu, patrze... a na parkingu czeka mój mąż :) stanął na głowie i przyjechał jednak, bo wiedział ile mnie to nerwów będzie kosztować :) jak go zobaczyłam, to myślałam że podskoczę z radości. W ręce miał butelkę wody dla mnie, bo przewidział nawet że mi się przyda jak nigdy. Ja nie wiem co ja bym bez niego zrobiła!
Zmieniłam lekarza. Poprzednią ciąże prowadziła kobieta, do której trzeba było się umawiać z 4 tygodniowym wyprzedzeniem, nie było mowy, żeby w razie konieczności (a u mnie taka była) przyjść do niej poza kolejką, po prostu nie przyjęła i koniec, zostałam wręcz wyproszona z poczekalni przez jej rejestratorki. Na domiar złego, jak chodziłam na wizyty, podchodziła bardzo emocjonalnie do ciąży, zachwycała się robiąc USG, jaki to śliczny i słodki maluszek (nawet wtedy, gdy widoczna była jedynie czarna kropka), mówiła "podglądniemy sobie dzidziunię, zobaczymy czy fika, co tam porabia, ochh... jaki on wspaniały i cudny"... Rozbudzało to we mnie wszelkie matczyne uczucia i nie muszę chyba pisać, jak spotęgowało to mój ból i zdruzgotanie, kiedy dowiedziałam się że ten cudny, słodki, fikający dzidziuś już nie żyje. To wszystko spowodowało, że zmieniłam lekarza. Ten nowy, to mężczyzna, konkretny i stanowczy. Nie bawi się w zbędne słowa, a jak przychodzę do niego cała roztrzęsiona, to właśnie konkretów potrzebuję a nie ozdobników. Widział moje zdenerwowanie, zmierzył mi ciśnienie, 160/100 i uspokajał mnie. Powiedział, że nie będzie mnie czarował, że jeszcze szala może przechylić się w każdą stronę i jeśli mnie to uspokoi, mogę do niego przychodzić nawet co tydzień, wszystko zależy ode mnie. Tak, żebym była spokojna. No spokojna to ja prędko nie będę, ale nie mam też zamiaru świrować :) Umówiliśmy się optymalnie za dwa tygodnie, wtedy ma być widać więcej.
Chciał też wysłać mnie najlepiej natychmiast na L4, ale nie chciałam póki co. Oczywiście gdyby pojawiły się okoliczności, które kategorycznie zabraniały mi pracować, to jasna sprawa, ale póki nie wie nikt, to nie chce. Chciałabym, jeśli pójdzie szczęśliwie przynajmniej do końca wakacji popracować, bo obawiam się że nie przeżyłabym drugi raz sytuacji, kiedy to idę we wczesnej ciąży na zwolnienie, w pracy się dowiadują, potem coś idzie nie tak i wracam (odpukać!!!) po poronieniu do pracy, a wszyscy rozdrapują rany. NIE PRZEZYŁABYM więcej tego. Pójdę na zwolnienie, jeśli będę widzieć, ze ciąża zmierza w dobrą stronę i ten odpoczynek ma sens. Póki co pracuję i nikt nic nie wie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 12 czerwca 2015, 09:34

16 czerwca 2015, 13:35

Od kilku dni męczą mnie masakryczne wymioty. Zaczęło się niewinnie, pojechaliśmy w sobotę ze znajomymi na grilla nad jezioro. Zrobiłam pyszne mięsko, które uwielbiamy, według receptury sprawdzonej chyba milion razy. Jak już je jadłam, wydawało mi się okropne, zupełnie inne niż zwykle. Drażnił mnie każdy kęs coraz bardziej, a wszyscy się zachwycali i zajadali, co mnie jeszcze bardziej doprowadzało do mdłości. Jak wróciliśmy do domu, natychmiast pobiegłam do łazienki "porozmawiać z porcelaną". Wydawało mi się, że po prostu ta karkówka mi nie posłużyła, ale niestety tak już zostało i trwa do tej chwili. Apogeum zostało osiągnięte wczoraj. Nie mogę nawet myśleć o jedzeniu, jeśli tylko wyobrażę sobie jakąś potrawę, albo co gorsza poczuję zapach -reakcja jest natychmiastowa. Czuję się fatalnie. Dziś nawet zwymiotowałam na widok pijącego wodę mineralną mojego męża ;) Boże... tak się nie da funkcjonować! Ale najciekawsze w tym wszystkim jest to, że drażni mnie absolutnie wszystko, oprócz jednej potrawy. Codziennie mam zachciankę na coś jednego, konkretnego. Wczoraj jedyną potrawą, po której wiedziałam, ze nie zwymiotuję, a nawet zjem ją z chęcią, były pierogi ruskie. Kupiłam trzy porcje w restauracji (na wynos, żeby nie robić obciachu) i zjadłam na raz :) Dziś mam szał na żurek. Wiem, że dziś tylko to jedno jedyne danie będzie tolerowane przez mój żołądek. Z racji tego, ze mąż wyjechał na 1 dzień, a sama nie czuję się na siłach wisieć nad garami, muszę znów odwiedzić jakąś knajpę z dobrym żurkiem. Mam tylko nadzieję, że z zapachami, jakie się tam unoszą, wytrwam chociaż do podania tego żurku. Na wszelki wypadek muszę wybrać stolik blisko toalety :( to koniec 7 tygodnia, czytałam, żę mdłości utrzymują się do końca 12-tego. Nie wiem jak to przetrwam, miałabym jeszcze wymiotować przez 5 tygodni??? W poprzedniej ciąży męczyły mnie tylko lekkie mdłości wieczorami. A to co dzieje się teraz to jakieś szaleństwo...

Wiadomość wyedytowana przez autora 16 czerwca 2015, 14:01

17 lipca 2015, 10:29

Jestem po kolejnej wizycie u lekarza, oczywiście szłam na nią z duszą na ramieniu (swoją drogą ciekawe czy już każda wizyta będzie dla mnie taką chwilą prawdziwej grozy?) Lekarz już wie, że ja jestem z tych pacjentek, które przychodzą na wizytę będąc kłębkiem nerwów i nie przedłuża za bardzo początkowych formalności, tylko od razu kładzie mnie na usg i zaczyna badanie słowami "ciąża jest żywa". Wtedy ze mnie schodzi większość "ciśnienia" i mogę dalej kontynuować wizytę jak człowiek ;) Zaczął się 12 tydzień. Dzidziuś podczas padania spał, ale lekarz go obudził lekkim stuknięciem w mój brzuch, na co dzidziuś pomachał nóżkami :) potem znowu stuknął i dzidziuś znowu pomachał. Słodkie to było :) Pewnie z racji moich wymiotów dzidzia jest malutka, troszkę mniejsza niż powinno być według "podręcznika", ale skoro ja schudłam już prawie 3 kilo od początku ciąży, to skąd to biedne dziecko ma brać pokarm do rośnięcia? Moje wymioty nie dość, że nie ustępują, to jeszcze się nasiliły i czasem tak jest, że mam dni wyjęte z życiorysu, po prostu wolałabym ich nie pamiętać. Dwa razy zemdlałam w łazience, bywało też tak, że w ciągu całego dnia nie zjadłam NIC. Kompletnie. Zrobiłam np. podejście do jabłka, ale parę minut po jego zjedzeniu, już płynęło do kanału. Wobec czego cały dzień tylko piłam, choć i picie zbyt długo w moim żołądku nie gości. No cóż... Wymiotuję już ponad miesiąc, lekarz mi powiedział, że do 16 tygodnia wymioty mają prawo występować, więc te 4 tygodnie jeszcze przeżyje. Mam skierowanie do szpitala na "doładowanie" kroplówkami. Pewnie z nich skorzystam, dla dobra maleństwa. Niech chociaż ono coś dostanie odżywczego, nie wybaczyłabym sobie gdyby przeze mnie czegoś mu zabrakło. A ja wracam do mojej masakry łóżkowo-łazienkowej ;) Byle do 16 tygodnia...

3 sierpnia 2015, 12:11

Mija 14 tydzień mojej ciąży. Dolegliwości jak były tak są, może rzadziej wymiotuję, ale jednak wymiotuję. Jem troszkę więcej, ale kolacje dalej odpuszczam, bo wieczory mam najgorsze. 3 dni temu byłam w Klinice w Katowicach na badaniach genetycznych. Myślałam, że będę się bardzo stresować, jak to ja ;) ale byłam bardzo spokojna, wręcz nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś może być nie tak. No i miałam rację. Z dzidzią wszystko dobrze, badanie nie wykazało żadnych wad, ryzyko zespołu Downa 1:5000, czyli bardzo niskie, inne wady też wykluczone, dzidziuś był bardzo ruchliwy, wymachiwał rączkami i nóżkami, lekarz zrobił nam zbliżenie na buźkę, na stopę (ale słodziutka!) widzieliśmy jego żołądek, półkule mózgowe, usteczka, Mąż o się prawie popłakał. To było jego pierwsze USG przy którym mi towarzyszył i był pod wielkim wrażeniem, tym bardziej że było ono takie dokładne. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Od tamtej pory mam wrażenie, że bardziej do niego dociera, że ja naprawdę kogoś w tym brzuszku noszę :) następnego dnia, wybrał się na rower w góry (to jego największa życiowa pasja) i żeby mi nie było przykro, że nie mogę też pojechać, kręcił dla mnie wideo-relacje :) dodaje potem te filmy też na forum o mountain-bike. Na koniec każdej relacji, pozdrawiał mnie i nasze maleństwo. Dotąd nigdy nie bawił się w taką "prywatę" :) po tym badaniu cały czas mówi o dziecku, mierzy pokój, gdzie łóżeczko, gdzie szafa na ubranka, ogląda ze mną wózki, zmieniło się w nim coś a mnie osobiście też bardzo to cieszy.
Po cichuteńku liczyłam, że na tym badanu lekarz powie nam co dzidziuś kryje między nóżkami, ale niestety tak się nie stało, dzieciątko było bardzo ruchliwe i obracało się kręgosłupem do nas. Poza tym lekarz mówił, że i tak na tym etapie to jeszcze bardzo loteryjne stwierdzanie i nie chciał. Ale my po tym badaniu mamy lekkie przeczucie na dziewczynkę. Gdzieś wyczytałam, że narządy płciowe na tym etapie są podobne zarówno u chłopców jak i u dziewczynek, ale kąt ich nachylenia może powiedzieć coś więcej. Dziewczynki mają "wypustkę" poziomą biegnącą równo z linią ciała, a chłopcy lekko uniesioną do góry. A nasza dzidzia miała "wypustkę" w linii prostej z linią ciała :) nie wiem na ile to wiarygodne, pożyjemy, zobaczymy (już niedługo mam nadzieję). Ale na spokojnie. Najważniejsze że badania genetyczne wyszły pięknie, czekam jeszcze na wyniki testu Pappa, ale gorąco wierzę, że to tylko formalność.

4 sierpnia 2015, 05:22

Mimo że jest prawie "środek nocy" i nie śpię już od 2:30, to muszę napisać, bo jestem kłębkiem nerwów. Po pierwsze mój Mąż został pogryziony na ulicy przez nieznanego psa, nie udało się ustalić do kogo należy i czy był szczepiony przeciw wściekliźnie, wobec czego Mąż wylądował w szpitalu i musiał przyjąć bolesne zastrzyki przeciw tężcowi i wściekliźnie. Przed nim jeszcze seria 4 zastrzyków, nie mówiąc już o cierpieniu związanym z raną w nodze. Miał krótkie spodnie, a co za tym idzie -żadnej bariery ochronnej. Nie muszę chyba mówić, jak mnie cała ta sytuacja zdenerwowała...

Druga rzecz, to moje wymioty. To, że są ze mną już tak długo to nie nowość, ale wieczorem zobaczyłam coś, co mnie strasznie zaniepokoiło. Otóż zaczęłam wymiotować krwią. Boże...nie wiem czy to coś groźnego, nie było jej dużo, ale była ewidentnie. Przez te przygody z Mężem nie chciałam już wszczynać alarmu, ale jeśli się to powtórzy, to jadę do szpitala. Boję się :(

Po trzecie zdenerwowała mnie wczoraj teściowa (tak tak, i mnie dopadł stereotyp teściowej "jędzy") i to tak, że aż się poryczałam i do tej pory nie mogę się uspokoić przez to wszystko. Otóż leżę w łóżku od 2 miesięcy, sypialnia i łazienka to jest od 2 miesięcy mój świat, nie jem, chudnę, wymiotuję, mdleję, muszę brać kroplówki, Mąż pracuje w domu, żeby być przy mnie, a jak musi gdzieś wyjechać, zawozi mnie do moich rodziców, żebym nie była nawet na chwilę sama, żebym nie straciła przytomności, bo i to się zdarzało, teraz jeszcze ta krew, a ona dzwoni wczoraj z potężną awanturą, że się od nich odcięliśmy, że ostatnio byłam u nich 3 miesiące temu (Mąż u nich bywa częściej) na co mój Mąż się postawił, że przechodzę prawdziwą traumę z samopoczuciem i nie było po prostu możliwości, a ona zaczęła się wydzierać (dosłownie! aż do łóżka ją słyszałam) przez ten telefon, żebym z siebie nie robiła księżniczki, że każdy był w ciąży i nie robił "takich jaj", że bez przesady, że ona w zeszłym roku (uwaga!) "tydzień po wyjściu ze szpitala, w którym była na dwudniowych badaniach (!)" przyjechała do nas i nie robiła takiego cyrku z samopoczuciem. Jak to usłyszałam, poczułam się tak niesprawiedliwie oceniona, że po prostu się popłakałam, było mi tak przykro... Nikt nie ma pojęcia przez co przechodzę, nikt kto mnie nie widzi nie ma pojęcia, że jestem blado-zielono-przezroczysta, że jednym z największych moich marzeń teraz jest wreszcie wstać z tego łóżka, wyjść z czterech ścian, zobaczyć lato, zobaczyć jak wygląda świat, spotkać ludzi, poczuć się na tyle dobrze, żeby wyjść do sklepu po głupie zakupy, żeby zjeść coś ze smakiem, żeby znów wsiąść do samochodu i pojechać gdziekolwiek, żeby zobaczyć trochę dalej niż tylko sufit sypialni i porcelanę łazienkową. Marzę o zwykłych, codziennych czynnościach, których jestem pozbawiona... Zabolało mnie i boli jak cholera.
Sama już nie wiem czym się bardziej denerwuję, ale wiem, że jak się zaraz nie uspokoję, to się to skończy źle. Już nie wiem czy bardziej chce mi się teraz ryczeć, krzyczeć, czy wymiotować... Muszę coś wybrać, bo jednocześnie się nie da ;)

Wiadomość wyedytowana przez autora 4 sierpnia 2015, 05:56

6 sierpnia 2015, 22:10

Jestem po kolejnej wizycie u lekarza prowadzącego. Dzidziuś oczywiście spał i trzeba było go budzić :) Ale pomachał do mamusi :) Lekarz włączył USG 4D i kurcze... to już taki prawdziwy mały kochany człowieczek! Ogarnęła mnie chyba pierwszy raz taka silna miłość do niego aż mi się ciepło na sercu zrobiło, piękne uczucie. Lekarz spytał czy aby na pewno chcę do domu zdjęcia w 4D, bo śmiał się, że niektóre kobiety płaczą potem, że noszą "kosmitę". Nie mogłam oderwać oczu od monitora i (nie wiem co mi się stało) łzy mi napłynęły, powiedziałam, że chcę! Jest śliczne! <3 No i zaskoczył mnie lekarz, bo zapytał, czy ma coś mówić o płci, ponieważ akurat się tu Maleństwo "ładnie wyeksponowało", na co ja, że oczywiście, jestem ciekawa! Zaczął mnie uprzedzać, że nie chce się pomylić i wprowadzić mnie w błąd, bo wcześnie, dlatego prosi nie traktować tego wiążąco, ale według niego to chłopczyk :) Pokazywał mi ewidentne "coś" między nóżkami. No żesz... sobie myślę, jeszcze tydzień temu na prenatalnych, sugerowano nam dziewczynkę, a teraz nagle chłopczyk... Wiem, wiem, jeszcze wszystko może się zdarzyć między tymi nóżkami, dlatego czekam na następną wizytę do września. Mężowi póki co nie powiedziałam, wiem jak on bardzo chciałby synka, więc nie chcę mu narazie o tym mówić, póki nie będę pewniejsza, bo jak się we wrześniu okaże, że jednak córeczka, to mógłby poczuć się lekko "oszukany" ;) Ja osobiście cieszę się tak na jedno, jak i na drugie. I dziś już wiem, że kocham tego Maluszka, to takie nieznane mi dotąd uczucie <3

Wiadomość wyedytowana przez autora 6 sierpnia 2015, 22:37

18 sierpnia 2015, 20:27

Za mną prawdziwe chwile grozy, chciałam o nich napisać. Z racji tego, że już 2,5 miesiąca spędzam w łóżku, szlag mnie jasny już trafia -ucieszyłam się bardzo że od kilku dni zwymiotowałam może tylko dwa razy. A że mieliśmy zaproszenie na wesele 15 sierpnia, BARDZO chciałam pojechać, spotkać wreszcie ludzi, gdzieś wyjść z domu, zobaczyć się z rodziną. Mąż postanowił nie pić, w razie czego, żeby w każdej chwili można było wrócić do łóżka. Szkopuł polegał na tym, że wesele było prawie 300 km od naszego domu, ale wyjechaliśmy sobie już w piątek rano, żeby nigdzie się nie spieszyć, wynajęliśmy sobie nocleg. Sama podróż trwała możę 4 godziny, ale zmęczyła mnie niemiłosiernie, więc po przyjeździe do hotelu, cały czas leżałam. W sobotę czułam się dobrze, więc pojechaliśmy na to wesele. Upał koszmarny sprawiał, że ludzie w kościele mdleli jak muchy, czekałam tylko na swoją kolej, ale na szczeście dałam rade. Zatańczyliśmy może dwa razy, mimo że uwielbiamy tańczyć, woleliśmy nie szaleć, tym bardziej że ja i tak nie miałam na to siły po tak długim leżeniu. Nie zjadłam nic, podziubałam rosół i generalnie jadłam suchy chleb, żeby nie wywoływać wymiotów czymś co mnie podrażni. Niestety się ta sztuka nie udała, o 21:00 zaczęły się wymioty. Tradycyjnie już z krwią, przełyk mam już nie podrażniony, a wręcz przeorany. Wróciliśmy na nocleg, położyłam się i zasnęłam. Obudził nie o 7 rano straszliwy ból brzucha. Ale był tak mocny, że nie mogłam wstać do toalety. Przemęczyłam się do 8:00 i jakimś cudem wstałam. Poczułam skurcze, coraz silniejsze... Obudziłam męża, na szczęście nie było żadnych plamień ani krwawień, ale kroku już nie mogłam zrobić ani się wyprostować, po prostu wyłam już z bólu. Mąż nie czekając na nic, spakował mnie do auta i zarządził wyjazd do najbliższego szpitala. Nie dałam rady wysiąść z samochodu, musiał mnie wyciągać, szłam do szpitala i ryczałam, ze strachu, z bólu, z przerażenia. Mąż jak mnie widział, miał łzy w oczach, powiedział "Boże...nie chcę tego drugi raz przechodzić, obawiam się że tego nie przeżyję, mamy już kontakt z tym dzieckiem, czujemy już ruchy, to nie może się teraz skończyć". Jak to usłyszałam, tak się rozryczałam i płakaliśmy oboje. A do szpitala jeszcze kilkadziesiąt metrów, dystans dla mnie nie do pokonania, szłam zwinięta w kulkę, trzymając się za brzuch, płacząc i co chwila się zatrzymując z bólu. Byłam już pewna, że to koniec marzeń... Jak mnie zobaczyli na izbie przyjęć, natychmiast zapakowali mnie na wózek i bez kolejki zawieźli na oddział ginekologiczny. Nie mogłam już nawet mówić przez te skurcze, czułam, że chyba rodzę, czekałam tylko aż ze mnie chluśnie. Lekarz bardzo miły, zbadał mnie natychmiast, powiedział, że nie wygląda to dobrze, wypytał o poprzednie poronienie, stwierdził, że wszystko jest twarde i napięte, macica przygotowuje się do poronienia, idziemy na USG. Leżałam, nic nie mówiłam, czekałam tylko aż mi powie, że to koniec... A ku mojemu zdziwieniu usłyszałam: "o dziwo i wbrew wszystkiemu Pani dziecko ma się dobrze! Serduszko bije, Maleństwo się rusza, tętno prawidłowe. Proszę dziękować Bogu i się modlić, żeby tak pozostało. Tak czy inaczej nie ma mowy, żeby w tej sytuacji Panią stąd wypuścić. Przyjmujemy na oddział". Byłam w ogólnym szoku, na dodatek nie miałam przy sobie nic, koszuli nocnej, ręcznika, szczoteczki, klapek, kompletnie czułam się jak z ulicy. Ale trudno. Podali mi serię zastrzyków rozkurczowych, kroplówki, tabletki. Ustąpiły skurcze, ale niestety może na 2 godziny. Po dwóch godzinach to samo. Zawołałam lekarza, kazał podać drugą serię. Od tej pory przeszło już na dobre. Wypisali mnie po dwóch dniach i pozwolili wracać do rodzinnego miasta, dostałam końską dawkę leków i zastrzyków na drogę, ale odtąd tylko odpoczynek... To co się stało, to poniekąd moja głupota, trzeba było zostać w domu i nie rwać się na siłę między ludzi, ale nikt kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Uważałam na siebie, prawie w ogóle nie tańczyłam, czułam się dobrze i nie miałam wrażenia, że robie cokolwiek wbrew matce naturze. Niestety nauczkę mamy. Odpłynęły też plany wakacyjne w siną dal, ale za to mamy dalej przy sobie nasze szczęście, z którym już się żegnaliśmy <3 a które tak słodko łaskocze już mamusię po brzuszku od ponad tygodnia. Uwielbiam te jego/jej harce :)

29 września 2015, 09:56

Sporo się wydarzyło u mnie w ostatnim czasie. Tak złego, jak i dobrego. Zacznę może od tych mniej przyjemnych spraw. Otóż (chyba o tym nie pisałam) od prawie roku wynajmujemy mieszkanie. Jest przepiękne, duże, ma wielki taras z widokiem na góry. Czujemy się w nim świetnie, szukaliśmy takiego, które będzie przystosowane do dziecka, choć wtedy jeszcze nie byłam w ciąży. Koszty wynajmu nie są niskie, ale i tak uważaliśmy do tej pory, że jak za tak wielkie i piękne mieszkanie -to niezła cena. Niestety nadeszła jesień, okres grzewczy się zaczął i wyszło na jaw, że zostaliśmy oszukani przez właściciela. Mieszkanie co prawda ma grzejniki, ale żeby z nich korzystać, należy zapłacić...uwaga... dodatkowe 10 tys. zł na sezon! jakieś szaleństwo, tym bardziej, że koszty wynajmu i tak są duże. To się w tym momencie dla nas mija z celem, zwłaszcza, że zbieramy pieniądze na działkę + budowę domu i jeszcze ze 2 lata musimy odkładać. Wypowiedzieliśmy umowę, ale co za tym idzie -od grudnia zostajemy bez dachu nad głową, a na koniec stycznia mam termin porodu. Na rynku nieruchomości pustki w naszym mieście, oglądaliśmy kilka mieszkań, ale można się w nich wykończyć... O ile wcześniej sufit nie spadnie na głowę, to już depresja murowana! więc do tego typu nory z dzieckiem nie chcę iść! Czas około porodowy to nie jest moment na życiowe rewolucje i zmiany na gorsze. Nie wiem co dalej. Nerwy, których się przez całą tą sytuację najadłam sprawiły, że zaczęłam krwawić pewnej pięknej nocy :/ oczywiście panika na całego -jak to ja. Rano szły już skrzepy, więc nie czekając na nic pojechałam do szpitala. Na szczęście okazało się, że to nic groźnego, dostałam luteinę, nakaz leżenia (QRRR...ZNOWU!!!!) i zakaz stresów. No to ok, leżę, biorę lutkę i już się nie stresuję, najwyżej noclegownia Brata Alberta nas przygarnie w grudniu ;) pełen luzik :) Z dobrych wiadomości: jestem świeżo po badaniach połówkowych, dzidzia okazem zdrowia, wszystkie narządy pracują prawidłowo, nie ma żadnych wad anatomicznych i genetycznych i co najciekawsze...mamy córeczkę! :) :) :) ja się ogromnie cieszę, całe życie chciałam mieć córkę i dałabym wszystko, żeby mieć z nią taką więź jaką mam z moją mamą. Obawiałam się trochę co mąż na to, bo liczył na synka, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, prawie oszalał z radości ;) cały czas mówi mi do brzuszka, dotyka, rozmawia z nią, opowiada jaki to jej rowerek kupi, czego ją nauczy, gdzie ją zabierze... ojojoj :) sama radość :) Tylko jest straszliwie ruchliwa! Wczoraj na tym połówkowym nie chciała dać się w ogóle pomierzyć, lekarz prawie 20 minut próbował ją okiełznać aż w końcu zapytał: "Boże...po kim ta wasza córeczka taka krnąbrna?" :) Ja też to odczuwam (mimo, że to dopiero 22 tydzień), wieczorami dosłownie roznosi mi brzuch :) ale lepiej tak, niż miała by być flegmatyczna i "ledwo żywa". No to zaczynam powoli kupować wyprawkę, ubranka, już od jakiegoś czasu chciałam, ale jakaś siła mnie powstrzymywała jeszcze. A teraz już ruszam, nie wierzę w żadne przesądy, kupuję. Niech nasza Maleńka wie, że Mamusia i Tatuś CZEKAJĄ NA NIĄ!!! :)

23 listopada 2015, 20:15

Dawno mnie tu nie było, jakoś brak chęci do pisania, choć przecież po to prowadzę ten pamiętnik, żeby zatrzymać te chwile... Zatem nadrabiam szybciutko zaległości. U nas zmiany mieszkaniowe, musieliśmy opuścić mieszkanie, chociaż mieliśmy nadzieję, że sprawa ogrzewania jakoś się wyjaśni, albo że dogadamy się z właścicielką, niestety nasze nadzieję na polubowne (albo jakiekolwiek) załatwienie sprawy odpłynęły bezpowrotnie, bo na domiar złego właścicielka...zmarła :( więc nie ma się już z kim dogadywać, mieszkanie idzie na sprzedaż, a my wylądowaliśmy znowu u moich rodziców. Jest to dla nas krok w tył i tak się z tym czujemy, ale nie mamy żadnego innego wyjścia. Na wiosnę chcemy sfinalizować zakup działki i ruszyć z budową domu. W 2 lata chcielibyśmy się uwinąć, tyle z resztą nam potrzeba na "dozbieranie" reszty pieniędzy. A przez ten czas przetrwanie u rodziców. Sprzedaliśmy też dzisiaj mój ukochany samochód, wiem, że to rzecz, a do rzeczy nie można się przywiązywać, ale gdzieś tam w środku żal mi... Był super, wymarzony, taki jak chciałam i NIGDY mnie nie zawiódł... Jego jedyny mankament to 3 drzwi i ciężko byłoby się gimnastykować z dzieckiem, szukam teraz czegoś większego i 5 drzwiowego. Jak widać -coś się musi skończyć, żeby coś innego, nowego mogło się zacząć.
A co chodzi o naszą córcię, rośnie, ma już prawie 40 cm i waży ok. 1,5 kg więc już trochę kobietki jest :) no i po burzliwych (naprawdę burzliwych) naradach wybraliśmy imię. Tzn. mój Mąż wybrał, a ja zaakceptowałam, jako chyba najbardziej możliwe do zaakceptowania, a uwierzcie mi, propozycje były delikatnie mówiąc...egzotyczne i nie z tej ziemi :/ zatem padło na Emilię. I niech tak już zostanie, bo aż się boję co On może jeszcze wymyślić :) już się trochę przyzwyczaiłam, Mąż też, mówi już do niej "Emilko" i rozczula mnie tym strasznie :) a Mała wierzga, kopie, skacze po pęcherzu i innych narządach, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia :p ale cieszą mnie te jej fikołki.
Wyprawka już prawie gotowa, jest wózek, ubranka, gadżety, łóżeczko i pościel z ochraniaczem na szczebelki, którą uszyłam sama i pękam z dumy :) może niebawem zamieszczę tu jej zdjęcie, na pamiątkę. Zostały nam jeszcze 2 miesiące do spotkania z Emilką, ale coś mi wewnętrznie podpowiada, że ona się trochę pospieszy i nie chcę żeby nas cokolwiek zaskoczyło.
Brzuszek już bardzo urósł, mam tylko jakieś obsesje na punkcie rozstępów, co chwila sprawdzam, czy coś nie wyskoczyło i smaruję się kremami, nawet dwa razy w nocy mi się przyśniło, że się pojawiły i musiałam wstać, iść do łazienki i się wyoglądać, żeby się uspokoić i móc dalej spać spokojnie. Wiem, zbzikowałam, to nie jest normalne ;) nieważne, najważniejsze, żeby z naszą małą córeczką wszystko było dobrze :* czasem mam tak silną ochotę już ją tulić... ale jeszcze nie czas, niech sobie rośnie!

5 stycznia 2016, 11:49

No i weszłam z brzuszkiem w Nowy Rok :) udało się, choć trochę się obawiałam, że nie doczekamy w dwupaku, a jednak. Za chwilkę zaczynam 37 tydzień, ja naprawdę nie mam pojęcia kiedy to zleciało. Teraz już wszystko może się zdarzyć, miewam już czasem (wieczorami) dość silne skurcze, dwa razy już nawet myślałam, że to JUŻ. Niby mam wszystko (no prawie wszystko) gotowe, a w takich chwilach chce mi się krzyczeć "NIE!!! JESZCZE NIE... JESZCZE NIE JESTEM GOTOWA". Dziwne. Z takim utęsknieniem czekam już na tą moją maleńką, a jednak ogarnia mnie panika.
Tak czy owak, torba spakowana, choć nie było mi łatwo się zmobilizować i to zrobić. Zostało jeszcze łóżeczko do skręcenia, ale muszę najpierw rozebrać choinkę, bo na jej miejscu ma ono stanąć, a tak mi szkoda się z nią żegnać, jest taka piękna.
Z moich ciążowych dolegliwości na chwilę obecną to wilczy apetyt i spadki cukru połączone z zasłabnięciami. Wczoraj wybrałam się z moimi rodzicami do marketu (byłam po obiedzie, zjadłam dwa talerze zupy!) i nagle zaczęły mi się ręce trząść, nogi jak z waty, oblały mnie siódme poty i mroczki przed oczami. Akurat między regałami stała drabina do wykładania towaru ;) siadłam na nią, a mama pobiegła po bułkę. Zjadłam ją, zapłaciłam za zakupy i wyszłam żeby usiąść gdzieś w normalnym miejscu. Tam zjadłam jeszcze trzy inne bułki, tabliczkę czekolady i batona, dopiero poczułam się lepiej. Jejku... Nie wiem co się ze mną dzieje, jestem osobą szczupłą, nigdy w życiu nie miewałam takich dzikich napadów głodu i mam nadzieję, że to Emilka po prostu tak ze mnie ciągnie i że to wszystko minie.
W niedziele byliśmy też z mężem na spotkaniu z prywatną położną. On się uparł na jej obecność podczas porodu, moja mama go poparła i nie było żadnej dyskusji jak na mnie siedli ;) Dla mnie ta sprawa jest dość dyskusyjna. Nie czuję się zbytnio w porządku z tym, mam poczucie, że to coś w rodzaju łapówkarstwa, że nie jestem fair w stosunku do kobiet, które rodzą w tym samym czasie i zwyczajnie nie stać ich na prywatną usługę położnej, która tania nie jest... ale z drugiej strony chodzi o dobro naszego dziecka... Tylko to mnie przekonuje do jego pomysłu. Jedną córcię straciliśmy, mąż teraz chce mieć 1000% pewności że zrobiliśmy najwięcej ile się dało, żeby nasze dziecko tym razem przyszło szczęśliwie na świat. Dowiedziałam się również, że w szpitalu, w którym rodzimy nie otrzymam znieczulenia zewnątrzoponowego :( Szczerze mówiąc liczyłam na nie, ale okazuję się że na dzień dzisiejszy nie ma na tylu anestezjologów i to niemożliwe. Chciałabym zasięgnąć opinii dziewczyn, które rodziły już, czy ten ból faktycznie jest nie do zniesienia, czy wręcz da się przeżyć i nie ma tragedii (wolałabym usłyszeć to drugie;) )
Porodu jako tako się nie boję, wiem, że po prostu muszę przez to przejść, a że przeszłam w życiu już nie mało bólu, wiem że dam radę. Zatem siedzimy już jak na "bombie" i czekamy z wielką miłością i niecierpliwością na naszego skarbeńka. Tak strasznie chcemy już ją tulić <3 <3 <3

19 stycznia 2016, 15:16

Kończę 38 tydzień, do terminu porodu zostało jakieś 2 tygodnie i kurcze, wszystkie dolegliwości zapowiadające zbliżający się poród ustąpiły :) heh... Myślałam, że Emilka zechce nas powitać wcześniej, a tu nic kompletnie się nie dzieje i trochę mnie to przyprawia o niecierpliwość. Według lekarza dzidzia jest mała, bo ma około 2,5 kg, czyli trochę za mało jak na wagę urodzeniową, oczywiście początkowo się zaniepokoiłam, ale już się uodporniłam na te szacunkowe wagi, one rzadko pokrywają się z tymi rzeczywistymi. Mój lekarz tylko trochę się zagapił i nie pobrał w odpowiednim momencie wymazu na paciorkowce, więc wynik będę mieć dopiero za tydzień. Może zdążę :) im bliżej końca, tym mniej do mnie dociera co się dzieję, lub może wydarzyć na dniach. Wiem, że już lada chwila nasze życie się zmieni nieodwracalnie, chciałam tego, pragnęłam całym sercem, a teraz się boję. Ciągle płaczę, ciągle sobie wynajduję jakieś zmartwienie i sama sobie się dziwię, ale zrzucam winę na hormony. Kocham to Maleństwo nasze, które jeszcze noszę pod serduszkiem i coraz cieplej myślę o tej istotce, mimo moich wszystkich obaw o szczęśliwe rozwiązanie. Chcę wierzyć, że będzie dobrze <3 Prawie wszystko już gotowe na Jej powitanie. Łóżeczko już stoi, pościel czeka, Tatuś co wieczór pyta Emilkę kiedy wyskakuje i mówi jak bardzo już nie może się Jej doczekać :)
Wstawiam też na pamiątkę obiecane zdjęcie pościeli z ochraniaczem, którą uszyłam dla naszej księżniczki, ochraniacz na szczebelki nie jest jeszcze w całości przymocowany, póki co tylko element za główką.
2v3isnb.jpg
rjku8w.jpg
Dobrze, że uszyłam to wcześniej, bo teraz już nie mam na nic siły. Więc proszę o trzymanie kciuków na to co przed nami, oby wszystko poszło szczęśliwie <3

Wiadomość wyedytowana przez autora 19 stycznia 2016, 16:29

4 lutego 2016, 17:00

Jestem po ostatniej wizycie u lekarza prowadzącego. Kompletnie NIKT nie wierzył, że ona w ogóle dojdzie do skutku, z moimi skurczami przedwczesnymi, a tu co? Jutro termin, a lekarz mi mówi, że nie dzieje się KOMPLETNIE NIC. Wszystko ustąpiło, szyjka zamknięta, twarda, żadnych skurczy na horyzoncie. Powiedział też, że nie wygląda na to, ażebym miała w ciągu najbliższego tygodnia urodzić, nie wygląda nawet na to żebym w ogóle miała rodzić wkrótce, w związku z czym wyznaczył mi datę na 12-go lutego do prowokacji. Stwierdził, że potem łożysko może być już niewydolne, nie ma co przeciągać, kończymy zabawę :) Okazało się, że ma wtedy dyżur w szpitalu w którym miałam zamiar rodzić, a ja nawet nie miałam bladego pojęcia że w ogóle tam pracuje. Ale może to i lepiej wszystko, wiem czego się spodziewać, wiem ile mi zostało, wiem, że w zasadzie nie muszę się już budzić w środku nocy i wyczekiwać na jakiś skurcz... Po prostu wiem, że do powitania córeczki został mi tydzień i tego się trzymam. Chyba, że wody odejdą wcześniej. Ale tego już nie przewidzę. A swoją drogą kto by pomyślał że to moje Dziecię się tak zasiedzi w tym brzuszku... I jak tu można cokolwiek planować? W grudniu już była obawa, że nastąpi poród i że Emilcia będzie już z nami. Minął grudzień, minął styczeń, mija luty i nic. Ktoś kiedyś powiedział "chcesz rozśmieszyć Pana Boga? To sobie coś zaplanuj" ;)

8 lutego 2016, 22:44

Dziś 8 lutego 2016 o 10:35 przyszła na świat Emilka, czym sprawiła nam niewysłowioną radość :) jest cala, zdrowa i śliczna!!!! Ma 55 cm, piekne czarne wloski i wazy 3070g.
Dziś juz wiem co znaczy być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie :)

11 lutego 2016, 15:24

Ciąża zakończona 8 lutego 2016

Wiadomość wyedytowana przez autora 15 lutego 2016, 10:01

15 lutego 2016, 10:06

A więc jesteśmy już w domku. Po ostatniej wizycie, na której lekarz stwierdził, że nic się nie dzieje (a zbadał mnie jakoś dziwnie boleśnie) odszedł mi czop śluzowy i zaczęłam plamić -okazuje się że specjalnie rozruszał go, żeby jednak zaczęło się naturalnie. Od tamtego czwartku czułam, że coś się zaczyna dziać. W sobotę wieczór mój mąż mówi do brzuszka "a więc tak Emilko. Proponuję, żebyś jutro wyskakiwała, tylko daj nam jeszcze pójść do kościoła i zjeść niedzielny rosołek ;)" W niedziele 7 lutego wstałam z łóżka z bólem brzucha, ogarnęłam się i poszliśmy do kościoła. Pierwszy skurcz złapał mnie w drodze, dwa kolejne na mszy. Nic jeszcze nikomu nie mówiłam, bo tych fałszywych alarmów było już milion. Ale skurcze sobie występowały średnio co 40, 50 minut. Podczas obiadu już były bardzo bolesne i powiedziałam w końcu mężowi. Ożywił się i zaczął gonić po domu jak mucha, a to aparat naładować, a to dopakować parę rzeczy do mojej torby, a to zaczął przygotowywać obuwie na porodówkę, wziął prysznic, ogolił się, jak stwierdził, musi być elegancki na powitanie córki :) Mi jeszcze wtedy było do śmiechu bo te skurcze to był pryszcz. Pod wieczór zaczęły się już całkiem nasilać, bolało mnie już konkretnie i występowały co 7, 10 minut. Stwierdziliśmy, że dzwonimy do położnej. Jednak ona zbiła nast trochę z tropu, powiedziała, że nie ma co panikować i mamy jechać do szpitala dopiero jak będą co 5 minut przez godzinę. Ale oczywiście nie wytrzymałam i pojechaliśmy koło 22:00. Cały czas byliśmy z nią na telefonie. Na miejscu okazało się, że skurcze są, ale zbyt słabe i prędko się nie rozkręci, więc lepiej dla mnie jak wrócę do domku, trochę się zrelaksuję i wrócę z konkretniejszymi. Wróciliśmy do domu o 1:00. Kazałam męzowi się zdrzemnąć, niech choć on będzie troszkę wypoczęty. O 3:30 obudziłam go bo miałam już skurcze co 3, 4 minuty i prawie wyłam już bólu. Stwierdził "jedziemy". Na miejscu zaczęłam straszliwie wymiotować a wszyscy mi mówili że to super objaw, bo szyjka się zgładziła i wymioty to potwierdzają. Zapadła decyzja, RODZIMY. Przyjechała moja położna i powiem szczerze, że to był strzał w 10-tkę. BARDZO mi pomogła, była tylko i wyłącznie przy mnie, podpowiadała mi takie rzeczy, o których nie miałam bladego pojęcia, podawała mi zastrzyki rozkurczowe, gaz rozweselający, smarowała wazeliną, a najlepszym dobrodziejstwem z jej strony była wanna pełna ciepłej wody, która przyniosła mi NIESAMOWITĄ ulgę. Tego nie da się opisać. Jak zaczęły się już bóle parte, pozwalała mi przyjmować takie pozycje jakie tylko rzewnie mi się podobały, a niektóre to mnie teraz samą śmieszą ;) Dała mi naprawdę pełną swobodę i za to jestem jej ogromnie wdzięczna. Cały czas mnie informowała o rozwarciu, o tętnie Małej, o etapie porodu, o tym ile jeszcze przede mną. Mąż też nie opuszczał mnie ani na 1 krok, dzielnie podawał wodę, dodawał otuchy, jejku, jak jego obecność była dla mnie cenna!!! W kulminacyjnym momencie położna kazała mi sobie wybrać pozycję jaką chcę (wybrałam krzesło z dziurą :) ) mąż usiadł za mną trzymając mnie za ręce, zawołała lekarza, sztab noworodkowy i...poszło :) Dostałam ciepłą i pachnącą Emilkę na ręce, mąż się popłakał (ja nawet płakać nie miałam już siły) i odtąd jesteśmy już we trójkę :) Boże... to jest niesamowite szczęście!!! To wszystko brzmi tak banalnie, ale ja naprawdę nigdy wcześniej nie znałam TEGO TYPU uczuć. Mąż też jest tak zakochany w Małej, że powiedział, że nigdy nie podejrzewał siebie o takie uczucia. Można na nią patrzeć godzinami, emanuje od niej taki spokój, bezbronność, słodycz... Mamusie wiedzą o co mi chodzi :) W domu powitał nas dwoma bukietami róż. Jeden ogrooooomny dla mnie (jak stwierdził po tym cierpieniu moim które widział, patrzy na mnie teraz zupełnie inaczej, kocha mnie jeszcze bardziej i docenia, a przeżycia z porodówki nazwał niesamowitymi, niepowtarzalnymi i nie do opisania), drugi bukiecik identyczny tylko miniaturkowy dla Emilki, bo jak powiedział: "też była bardzo dzielna" :)
Nigdy nie zapomnę tych wszystkich chwil, od początku ciąży mnóstwo strachu, cierpień fizycznych, obaw, ale dziś stwierdzam... WARTO BYŁO!!!!!
1 2