Witam się w skończonym 36tc Macica daje mi w tej ciąży w kość. Wczoraj miałam skurcz, który utrzymywał się kilkadziesiąt minut, taki mocno ciężki brzuch jak na okres. Cały czas miałam wrażenie, że zaraz coś ze mnie chluśnie. W końcu jak zaczęłam płakać z bólu, to uznałam, że nie ma co się męczyć i pogoniłam D do apteki po Nospę. Po niej na szczęście puściło. Generalnie codziennie albo co kilka dni czuję skurcze przepowiadające, co w tamtej ciąży nie zdarzało się chyba wcale. Nie wiem czy teraz macica bardziej kuma o co kaman, czy co? Na ostatnim wykładzie położna mówiła, że skurcze po porodzie będą dużo bardziej uciążliwe niż po pierwszym porodzie i ponoć generalnie lubią się nasilać po kolejnych ciążach. Super, nie mogę się doczekać Mam nadzieję, że chociaż poród pójdzie sprawniej dzięki temu, że macica już swoje pamięta.
Poza tym jest ok. Coraz częściej zasypiam w dzień na drzemki i pomalutku zaczynam czuć, że to końcówka. Zostało niby 20-kilka dni! Ciekawe jak to będzie tym razem. Ta ciąża na końcówce jest zgoła inna niż ta pierwsza. Czuję te skurcze, czuję czasami okropne rozpieranie w miednicy, czasem czuję jakby mała mocno naciskała na szyjkę, co jest bardzo nieprzyjemne, ale co najważniejsze - póki co mam odpowiednią ilość wód płodowych! Bardzo się bałam ostatniej wizyty (parę dni temu) bo to w tym tygodniu wylądowałam z Brunem na patologii ciąży właśnie przez małowodzie. Tym razem póki co jest ok Może też dlatego mam większy brzuch? Dzieciaki rosną bardzo podobnie bo Zojcia miała 2400g w 35+3, a Bruno dokładnie tyle samo w 35+5 Także jest szansa, że jak nie przenoszę ciąży, to przyjdzie mi znów rodzić taką kruszynkę Przestałam brać Acard i jest szansa, że teraz troszkę zwolni ze wzrostem, ale lekarka powiedziała, żeby się na to nie nastawiać. Mówiła też, że nic kompletnie nie świadczy o tym, że w najbliższym czasie miałoby się coś ruszyć jeśli chodzi o poród. No i dobrze, niech mała posiedzi co najmniej do marca. Choć może nie za długo bo zrobiłam sobie już włosy i rzęsy, żeby jakoś wyglądać jak się poznamy A bałam się umawiać na późniejsze terminy na wypadek wcześniejszych komplikacji oraz z powodu tej cholernej korony - nie chciałabym mieć pozytywnego testu przed przyjęciem do szpitala i potem kombinować gdzie mnie przyjmą. Choć ponoć Mikołów testów nie robi, ale czy nic się do tego czasu nie zmieni, tego zapewne nie wie nikt.
Tak więc cieszę się tą końcówką ciąży, bo najprawdopodobniej to moje ostatnie dni w życiu, kiedy noszę pod serduchem małą istotkę
(Nie wspominając o tym, że jestem przerażona jak to będzie jak mała już będzie z nami :p )
Wczoraj był super dzień! Ale do czasu bo przegięłam. Mama wzięła urlop, żeby zająć się Brunkiem bo rano miałam lekarza a D jeździ na delegacje. Niestety w mieście grasuje jelitówka i mama też miała problemy żołądkowe w weekend. Nie chciałam więc ryzykować więc umówiłyśmy się, że będziemy spacerować. Pogoda na szczęście była piękna, słońce, 13'C, tylko rano smog dokuczał, ale nie ważne, szybko się rozwiał.
U lekarza same dobre wieści - wody ok (AFI 11, ostatnio było 12 ale to normalne, że będą już spadać, nie są nawet graniczne), mała niby zwolniła bo waży 2750g ale jakoś czuję, że to dobra waga (Bruno w 37+1 miał tylko 2580g). Przepływy ok. Rozwarcie na 1 palec co u wieloródki nie powinno o niczym świadczyć, ale jednak ostatnio szyjka była szczelnie zamknięta. Głowa ponoć już bardzo nisko i konkretnie na tę szyjkę naciska i pewnie stąd rozwarcie się zaczyna. Do tego GBS ujemny, a ja przez ostatnie 2 tygodnie nic nie przytyłam :p Kolejna wizyta za tydzień i wtedy też KTG.
Po wizycie poleciałam do mamy i Bruna na plac zabaw w parku i po jakimś czasie uznałam, że bez sensu iść do domu, chodźmy na Papry. To nic, że t o tyle kilometrów - tam są lody, kawka, kibelek, ogromny plac zabaw, żyć nie umierać. No i generalnie dzień był ekstra. W drodze powrotnej Bruno zasnął, a ja sobie uświadomiłam jak bardzo mnie już boli kręgosłup, stopy i generalnie powinnam się już dawno położyć. Było po 16 więc na dworze byliśmy ponad 8 godzin. W domu sprawdziłam ile kilometrów machnęliśmy - nie licząc łażenia po parkach, samej trasy było ponad 9km!!! Jak tylko wróciliśmy i się położyłam złapał mnie taki ból spojenia, jakiego nigdy nie czułam. Miałam wrażenie, że mi co najmniej pęka. Co kilkadziesiąt sekund, czasem co kilka minut okropny ból. Jak tak co chwilę jęczałam z bólu to oboje z mężem zaczęliśmy schizować czy to nie skurcze. Nie pamiętam dokładnie jak się je czuje ale ten ból nie był "miesiączkowy", tylko jakby mała mi naciskała na jakiś nerw. Okropne to było i męczyło mnie ponad 2 godziny. Potem już dało się żyć, choć i tak bolało. Padłam spać po 21, a na domiar tego wszystkiego Bruno w nocy obudził się z gorączką a ja z bólem gardła. Przerwy w śnie mieliśmy ok. 2h i dziś jestem ledwo żywa. Także dziękuję bardzo - nauczyłam się. Już nigdy więcej takich długich spacerów w ciąży!
Teraz tylko się obawiam, żeby małemu się choróbsko nie rozkręciło, żeby mnie nie zaraził i żebym nie musiała się martwić o przyjęcie do szpitala mając gorączkę. Ma-sa-kra.
Jest 04:20 a ja od godziny nie umiem spać. Mógłby już być ranek. Wypiłam już kakao, zaliczyłam kibelek, umylam zęby, wysikalam się jakieś 50 razy i nie wiem co dalej z sobą począć. Męczą mnie skurcze, męczy mnie katar, męczy mnie rozpychanie miednicy przez małą i męczy mnie pytanie czy to czasem nie już! W piątek wieczorem (05.03) odszedł mi czop śluzowy. Wiem, że go o niczym nie świadczy bo może tak się stać na godziny, dni, a nawet tygodnie przed porodem, ale jednak człowiek ma z tyłu głowy, że już coś się pomału dzieje. Nie wiem nawet czy to cały czop, czy tylko fragment bo jedyne informacje jakie znalazłam, to że może być wielkości korka, a nawet kostki mydła. Mój może miał długość korka, ale co najwyżej połowę jego szerokości. Przez niego nawet nie mogę sobie wziąć ciepłej kąpieli bo chronił przed infekcjami. Stresuję się, bo mam wrażenie że cały dzisiejszy dzień Zojcia mało się ruszała. Niby umiałam naliczyć te 10 ruchów w ciągu kilku-kilkunastu minut po położeniu się po posiłku ale to jest nic jak na nią. Może to kolejny objaw zbliżającego się porodu? Jak mam być szczera, to wolałabym nie rodzić za szybko bo kicham i prycham i nie wyobrażam sobie tego przy świeżych obrażeniach po porodzie 😬 D też pół żartem, pół serio mówi, że im później tym lepiej, bo tym mniej urlopu straci bo te wszystkie opieki chce dopiero w kwietniu brać 😉 Także Zojcia, wytrzymaj tak jakoś do 13. co najmniej, ok?
Mam nadzieję, że przez to, że teraz wszystko samo się rozkręca, to może łagodniej przejdziemy przez ten poród.. Aczkolwiek to jak nisko ją cały czas czuję i to całe rozpieranie nie jest przyjemne..
Dobra, może spróbuję wszystko wyłączyć bo skurcze znów robią się mniej przyjemne i do tego zaczyna mnie boleć znów głowa...
Kto by pomyślał, że zaraz po tej beznadziejnej nocce wyląduję w szpitalu, a dzień później będę tulić Zojeczkę ❤️
Noc 6/7 marca była do dupy. Zasnęłam koło 6.00 dopiero. D przejął Bruna a ja położyłam się odespać. Pospałam jakoś do 8.00. Jak wstałam i trochę pochodziłam zaczęłam się martwić, że mała nie rusza się wcale. Zjadłam na szybko kromkę z Nutellą, puściłam muzykę z telefonu przyłożonego do brzucha. Zaczęłam tańczyć a nawet (co wydawało mi się wcześniej niewykonalne z taki brzuchem) skakać. Świeciłam po brzuchu latarką. Nic. Dzień zapowiadał się super - piękna pogoda, D przygotował już ciasto na naleśniki, mały wariował, cieszyłam się na tą wspólną niedzielę bo przecież ostatnio D ciągle siedział w robocie. Miałam w planach dokończyć ogarnianie się, bo dzień wcześniej zabrakło mi sił na umycie głowy. No ale trudno. Byłam coraz bardziej przerażona tym, że mała nie rusza się w c a l e. Szybka decyzja - jedziemy do szpitala. D szybko przywiózł mamę do Brunka, a my w drogę. Dopiero na skręcie do Mikołowa poczułam ruch małej. "Czyli żyjesz". Do szpitala weszłam płacząc po pierwsze, że się poruszyła, po drugie, że nie wiem co dalej i czy coś się nie stało, że przeczekałam całą noc. Przynajmniej przez płacz nikt się nie czepiał o katar i zachrypnięty głos na przyjęciu.
Od razu mnie przyjęli na oddział. Pożegnałam się z D, a położna najpierw przyłożyła sondę do brzucha. Usłyszałam solidne bicie serca małej. Znów płacz,tym razem ze szczęścia. Oczywiście było już za późno na zmiany zdania i pojawiła się gorycz, że jestem w gorącej wodzie kąpana i teraz chciało mi się płakać z tęsknoty za Brunkiem. Ale trudno, nie ma odwrotu, poszłam na badanie. Pan dr był bucem. Na szczęście później dziewczyna z sali powiedziała mi, że słyszała te same teksty od doktorka i zrobiło mi się lżej. No ale początkowo czułam się jakbym dostała w pysk:" Ile Pani wypiła wody?! Tylko tyle? To jest tu Pani na własne życzenie. Pani ma pić 3 litry. Przyzwyczaiła Pani organizm do bycia odwodnionym. A Pani jest matką, ma Pani dbać o dziecko. Jakie Pani ma w ogóle wykształcenie?" itp, itd. Potem był milszy no ale.. Podczas badania wciąż 1 palec, usg ok (do czasu). Już zagaiłam nawet ile się mogę spodziewać, że zostanę." 2-3 poobserwujemy i do domu. Super. Może się wyrobię na czwartkową wizytę. "Ale chwila, chwila, tu jest małowodzie!" Dziwię się, bo w środę miałam AFI 11, a graniczne jest 8. "Co Pani mówi? Pani powinna mieć 50!" Już sama nie wiem co myśleć. "No to raczej już Pani nie wyjdzie. Może będziemy wywoływać. Przecież to jest hipotrofik, ma 2650g". Ehhhh
Zdołowałam się na maksa. Ufam swojej lekarce w pierwszej kolejności. I ta świadomość, że będę leżeć bez Bruna kij wie jak długo.. Beznadziejny dzień, beznadziejna nieprzespana noc (suche powietrze, obolały nos, jasny pokój i ciągle ktoś wyrywający ze snu) i czekanie na obchód - może się dowiem czegoś konkretnego, a może nie... Miał być ordynator ale zapomnieli, że jest na urlopie. Super. A miał być ponoć konkretnym gościem. No ale dobra. Zamiast obchodu miałyśmy iść wszystkie na badanie. Do zastępcy ordynatora. Tak nagle, bez śniadania,wszystkie na raz. Weszłam pierwsza. Spoko gość. Też konkretny. Zbadał mnie - wciąż jeden palec. Ale krótka ta szyjka... "Wyraża Pani zgodę na kroplówkę z oksytocyną?" Szok. Ale że już?! "Nie ma na co czekać i po co ryzykować. Pani jest już w 37 tc (te ich liczenie tygodni wg OM). Wyrażam zgodę. Ale mogę cokolwiek zjeść? "Proszę zjeść, podepniemy KTG i kroplówkę." Ale jazda, tego to się nie spodziewałam.
***
Reszta za chwilę bo mała się obudziła.
Na porodówkę weszłam ok. 9.00. Przywitała mnie położna Ela - fajna, młodziutka, sympatyczna babka. Chwilę porozmawiałyśmy, chwilę posłuchała KTG i podczas zapisu, punkt 9.30 podała mi kroplówkę z oxy. Wszyscy zakładali, że pójdzie ekspresem skoro pierwszy poród trwał 1,5h od podania oxy, to teraz kiedy jestem wieloródką to już w ogóle pójdzie sprawnie. Ale kroplówka nie chciała zbyt sprawnie lecieć. Zapomniałam napisać, że dzień wcześniej pielęgniarka na noc wbiła mi wenflon (ulubiony doktorek przed snem zlecił mi dwie torby r-ru glukozy dla nawodnienia) i za pierwszym razem (koło blizny po króliku) przebiła mi żyłę bo zrobiła się buła, a za drugim (na grzbiecie dłoni) też zrobiła się lekka bułka ale jakoś szło, z tym że bolało. No więc ten drugi wenflon chyba się oparł na zastawce czy coś bo kroplówka leciała jak krew z nosa. Położna naciskała mi na tą dłoń ciągle co było oczywiście bardzo przyjemne... Z biegiem czasu sama zacisnęłam sobie na dłoni pas od KTG, żeby dociskał tę igłę o żeby szło sprawniej. I tak przez cały dzień. No więc oxy o 9.30 a skurczy brak. Tzn. jakieś tam nieregularne i słabe. Bite 2h leżałam na KTG bo położna chciała idealny zapis przed wyłączeniem sprzętu. W końcu o 11.30 mogłam wstać. Zaczęłam chodzić, skakać na piłce, kręcić biodrami, generalnie kolejne 2h byłam w ciągłym ruchu. Bez zmian. O 13.30 podeszła lekarka sprawdzić rozwarcie, jak już wsadziła te palce to powiedziała "Wybacz mi ale to by było na tyle uprzejmości." I zaczęła naparzać mi tam w środku. Łzy leciały a ja dziękowałam, bo chciałam żeby coś ruszyło. Rękawiczkę miała całą z krwi, aż podłogę pochlapała. Zapytałam "to był ten magiczny masaż szyjki o którym wszyscy mówią?". "Tak, to był ten paskudny masaż szyjki". Dostałam też Scopolan głęęęboo do szyjki, żeby ją rozluźnić. Skurcze się nasiliły, występowały równiutko co 2 min ale nie były jakieś strasznie silne. I tak zleciały kolejne 2h. Słyszałam już dwa noworodki, które się urodziły i to też trochę podcięło mi skrzydła. Bałam się, że to wszystko na marne i że i tak skończę na CC. Bardzo tego nie chciałam. Po 15 znów przyszła lekarka i przecięła mi pęcherz płodowy. Byłam już zmęczona, spocona, mokra, pokrwawiona i miałam wszystkiego dość. Położna widziała, że siada mi duch walki. A wcześniej tak mnie chwaliła, że mam dobre podejście i że tak pracuję nad skurczami i że moje podejście jest ekstra. No ale. Zaczynałam już płakać. Skurcze po przebiciu pęcherza zrobiły się naprawdę wredne. Chodziłam z nimi jakoś ponad godzinę i zapytałam czy mogę męża w końcu zawołać bo chcę iść pod prysznic bo mam dość. Jestem o kromce chleba i kilku ciastkach, cały dzień skaczę na piłce i znoszę skurcze. Te ostatnie zrobiły się kur6#$&o bolące. Co z tego skoro rozwarcie na 4 palce. Położna zaczęła się martwić czy się wyrobię na jej zmianie a bardzo by chciała. Miała pracować do 19. Przyszedł D. Wreszcie! Siedziałam pod prysznicem i było troszkę lepiej ale skurcze łamały mnie w kolanach z bólu. Ja i tak kucalam i się podczas nich kręciłam, żeby pchać małą w dół. Starałam się rozluźniać, oddychać do brzucha, robiłam kuźwa wszystko i nic! Powiedziałam, że mam dość i chcę znieczulenie pomimo, że to wydłuży akcję. Nie chcę tego znosić na marne, poza tym było już mi niedobrze. Nie wiedziałam czy z głodu czy może szyjka puszczała. Położna zadzwoniła po zgodę ale najpierw chciałam się zbadać, żeby się upewnić czy na bank nic nie ruszyło. Ja już nawet parcie na kupę czasem czułam, kompletnie sobie nie ufałam.. Rozwarcie na 7 palców. Dobra, to nie chcę tego znieczulenia, dam radę. Położna zasugerowała pozycję łokciowo-kolankową. Miałam już wszystko gdzieś, spróbowałam. Poczułam okropny skurcz. Chciałam wyjść z tej pozycji jak najszybciej ale na skurczu nie umiałam. A ten skurczysyn nie chciał się skończyć. Tylko zelżał i przyszedł kolejny. Nie umiałam wstać, to było okropne. Wspólnymi siłami podniósł mnie D i położna. Pełne rozwarcie. To były minuty. I wtedy poczułam panikę. Zeszło się ok. 5-6 babek. Część z nich to położne, ta lekarka, reszta nie wiem kim była. Zaczęłam płakać, że nie dam rady. Poczułam się jak zwierzę w potrzasku. Skurcze bolały jak skur#7$7n i nie było już odwrotu. Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Okropne uczucie. Zaczęłam kląć, błagać je o nacięcie, o uśpienie, marzyłam o cesarce albo żeby po prostu zemdleć i się wymiksować z tej sytuacji. Położne były nieugięte. Czułam, że moje parcie jest o kant dupy. Wiedziałam, że robię to źle i że stoimy w miejscu. Próbowałam się zmotywować, że małej jest ciężko i chciałam jej pomóc ale czułam, że nie umiem. Położne cały czas mówiły, że mam inaczej przeć. Nie wiedziałam co mam ze sobą począć. "Powiedzcie mi szczerze - ja nie prę, nie? Ja pierdolę, a nie prę?". Śmiały się "No pierdolisz" powiedziała któraś. "Błagam Was dziewczyny no... Zróbcie coś. Jaką mam alternatywę, no?! Nie mam żadnej, nie?" Co chwilę się śmiały ze mnie. Damian też. Co skurcz błagałam je o nacięcie, mówiłam im, że nie dam rady. Pytam:
- Ile jeszcze?!
- Zależy jak będziesz parła.
- No ale ponoć 2 faza zawsze trwa 20 min max u wieloródki!
Mega śmiech
- Kto tak Pani powiedział?!
- Położna..
A w sumie dwie.. No ale dupa.
Bardziej mnie posadziły. Jedna ciągnęła mnie za ręce, druga naciskała brzuch, trzecia odginała nogi, czwarta mówiła co robić. No cyrk. Czułam że nic się nie rusza, aż w końcu przy którymś parciu poczułam pieczenie. Było okropne! Wiedziałam, że musiało się ruszyć ale z drugiej strony ból był jeszcze gorszy i już kompletnie nie umiałam się zmusić do efektywnego parcia. Zobaczyłam po chwili, że położna trzyma w rękach jakąś kulkę. Jakby ją przede mną zasłaniała. Zapytałam czy to główka. Powiedziała, że mam nie przeć teraz. Jest!!! Czyli to główka, a ona czeka na rotację barków, które rodzi się w kilka sekund. Ona chroni moje krocze i barki małej. Jakoś tak. Oddychałam na "zziajanego pieska" i przeczekałam to. Mój kurczaczek ze mnie wreszcie wyszedł! Byłam w szoku, że jest aż tak mała. Ta główka była niewyobrażalnie malutka. Zaczęłam dopytywać czy wszystko ok bo ona jest dziwnie mała. I cała z mazi jak wczesniak. Okazało się, że ma tylko 2580g! Ja nie wiem jak kobiety rodzą większe dzieci?! Tuliłam ją, miałam wrażenie, że się uspokaja. Łożysko urodziłam nawet nie wiem kiedy. Po prostu zobaczyłam, że leży na stole. Oczywiście znów nabroiłam bo okrwawiłam wszystko wkoło, razem ze ścianą, swoją torbą i kilkoma innymi rzeczami. Położna przepraszała salowe 🙈
Pękłam bardzo skromnie i znów tylko skóra. Generalnie jestem bardziej mobilna niż za pierwszym razem. Czyli coś za coś.
No ale to wszystko już jest nieważne. Ważne, że w Dzień Kobiet, 08 marca 2021 roku o godzinie 18:00 do świętowania dołączyła malutka kobietka o imieniu Zoja 💚 Mały kurczaczek o czarnych włoskach, 50cm długości i 2580g wagi. Moje kolejne małe cudo!
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 marca 2021, 14:09
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 marca 2021, 14:14
Aaaa, drugie dziecko. Super że się udało :)
Aaaa, drugie dziecko. Super że się udało :)
<3