Temperatura: 36,47
Na tym etapie rozpoczynam pisanie pamiętnika. Stan umysłu - depresja. Nie mogę się na niczym skupić. Ciągle siedzi w głowie że nie działaliśmy w tym cyklu a rano był skok temperatury. Cykl zmarnowany. Po co branie tych wszystkich leków, robienie zastrzyków! 700 zł wyrzucone w kosz, nawet nie chce mi się jechać na monitoring - bo po co! Chyba przepłaczę dzisiejszy dzień.
Wiadomość wyedytowana przez autora 25 sierpnia 2016, 19:34
Dziś mi trochę lepiej. Psychicznie lepiej. Byłam na pierwszym spotkaniu z terapeutką. Dużo rozmawiałyśmy o naszych staraniach. Chyba trzeba mi było człowieka do pogadania twarzą w twarz. Może po tej terapii będę potrafiła mówić o niepłodności jak o zwykłym przeziębieniu? Może w końcu poukładam sobie w głowie i nie będę chodzącą wiecznie smutną i zdołowaną i niezadowoloną kobietą? W środę kolejne spotkanie, wtedy ma być już mój plan leczenia i pierwsze zadania z terapii behawioralno-poznawczej. Jestem bardzo ciekawa tych spotkań. Mam też rozważyć chęć udziału w terapii grupowej. Zastanowię się na tym choć na dzień dzisiejszy nie jestem zbyt chętna.
Chciałabym ten czas "odpoczynku" poświęcić na dopinanie różnych spraw które zaniedbałam przez starania. Może w końcu zmobilizuję się do zdania egzaminu z angielskiego który odkładam od zeszłego roku? Potem zostałoby mi tylko kończenie badań i pisanie pracy. Może jak to sobie poukładam to będę lepiej reagowała na stymulację? Nie wiem czy plany nie za ambitne, bo jesień nie jest zazwyczaj dobrą porą roku dla mnie.
Jutro wizyta u fryzjera - może zaszaleję? i wizyta u psychiatry - potrzebuję skierowanie żeby nie płacić za terapię, tak to teraz funkcjonuje:)
Popołudniu byłam u psychiatry. Wizyta formalna, bo tylko po skierowanie na terapię. Jednak dziś trafiłam na godzinę wydawania leków i recept dla wszystkich uzależnionych od narkotyków, alkoholu itd. Czułam się strasznie przytłoczona wśród tych ludzi, oglądając ich wyniszczone nałogami ciała i umysły (na prawdę można było to zobaczyć).
Estrogeny lecą na łeb. Już zaczynają mi się zmieniać humory, znowu robię się rozdrażniona. W tym miesiącu cera jest okropna. Pryszcz na pryszczu i milion zaskórników. Nie pomaga nic, a pamiętam jaka skóra była cudowna na antykach. Za dużo sobie pofolgowałam na tym urlopie ze słodyczami i (podobno) nabiałem. No cóż trzeba się wziąć za siebie.
Od soboty mąż łyka leki (bromergon 1x0,5 oraz clostilbegyt 1x0,5), niestety bromergon mocno daje się we znaki. Po około 2 godzinach po zażyciu Luby robi się nie do życia, staje się bardzo senny i otępiały, na nic nie ma siły i ciśnienie mu spada. Postanowiliśmy, że zacznie brać je na noc a nie na dzień. Tylko jeszcze przez parę dni musi się przemęczyć, żeby stopniowo zmieniać godziny podawania leku a nie tak od razu. Jeśli nic się nie zmieni to poprosimy o inny lek. Dziś przyszły też witaminki (FertilMan plus 2x1), za chwilę biegnę je odebrać. U mnie endometrium posypało się totalnie. Plamienia zamieniły się w słabe krwawienia, ciągle ratuję sytuację duphastonem choć powinnam dopiero dziś zacząć go przyjmować (18 dc). Mam nadzieję, że choć trochę będzie lepiej...
Idzie jesień, dla mnie najgorsza pora roku, najtrudniejsza pod względem psychicznym, zawsze łapię doły.
Wczoraj byłam na terapii, od przyszłego tygodnia będę chodzić tam zawsze we czwartki o 15. Jak na razie mi się podoba. Całe spotkanie przegadałyśmy o mojej sytuacji w pracy (nie jest to tak naprawdę praca tylko studia doktoranckie... takie specyficzny twór że harujesz jak wół ale nie masz zatrudnienia ani wynagrodzenia ani żadnych przywilejów pracowniczych i właśnie z racji tego że siedzę tam całymi dniami i pochłania to 90% mojej energii to nazywam to pracą) której ostatnio mam serdecznie dosyć. Póki co zastanawiam się nad rzuceniem tego w cholerę. Mąż i koleżanka odradzają - bo szkoda. Mnie jest szkoda życia na ciągły stres... ale może mają rację. Póki co z terapeutką obgadałyśmy wstępną możliwą strategię przetrwania. Zapewne będziemy kontynuowały ten temat. DOstałam też materiały do poczytania w domu o DDA. Nie wiedziałam, że "posiadacze" tego syndromu są aż tak obciążeni. Teraz układa mi się to w całość, dlaczego taka jestem. Mam nadzieję, że uda mi się skutecznie nad sobą popracować.
Wiadomość wyedytowana przez autora 1 września 2016, 16:38
Chora jestem. Nie fizycznie. Psychicznie. Od jutra wracam na uczelnie, nie chce mi się. Podobało mi się siedzenie w domu, gotowanie obiadków, wymyślanie deserków dla męża i dzierganie szydełkowej narzuty. Tam jeszcze nie wróciłam a już mam milion rzeczy do zrobienia, oczywiście wszystko na wczoraj więc weekend spędzony przy komputerze, a pogoda taka piękna! Pisałam już, że nienawidzę września? Przez ten natłok obowiązków, a priorytety załatwianych spraw zmieniają się jak w kalejdoskopie... Ehh maruda mi się włączyła.
- Co myślisz o adopcji?
M: Nic nie myślę.
- Czyli nie masz zdania?
M: Nie.
- Ok. A co sądzisz o in- vitro.
M: Nie myślę o takich rzeczach.
- Jak możesz nie myśleć? Więc powiedzmy, że musisz wybrać adopcja czy IVF. Co wybierasz? Nie masz innej opcji tyle te dwie.
M: wybieram że wszystko jest dobrze.
Nosz kurwa mać! Jak można nie myśleć? Jak można wybierać opcję, że jest dobrze, że wszystko jest w porządku jak ma się takie problemy? Do niego chyba nie dociera, że mamy wielkie problemy z płodnością. Że to nie są przelewki!
Na koniec, ze łzami w oczach zapytałam czy on w ogóle myśli o dzieciach? Wieczór był milczący. W osobnych pokojach. Nie lubię takiej ciszy, bo to mnie tylko bardziej destabilizuje psychicznie. Czuję wtedy, że nie mam z kim porozmawiać. Że nie mam oparcia w ukochanej osobie z którą chce mieć dziecko.
Jak z nim porozmawiać żeby przyjąć jakiś plan B? Nie chcę iść do gabinetu nie przygotowana. Bez wyjścia ewakuacyjnego w razie kiedy okaże się, że nie ma owu albo że jego terapia nie działa i nie uda nam się uzyskać odpowiedniej liczby plemników?
Źle mi z tym wszystkim. Że nie możemy się porozumieć w tej kwestii, że on nie rozumie jak bardzo mi zależy. Że nie mam komu się wygadać.
Na terapii dziś rozwiązywałam kwestionariusz osobowy. Na jego podstawie mam dostać indywidualny plan terapii. Ciekawa jestem co tam wyjdzie. Dowiem się we wtorek. Dziś poruszaliśmy wiele kwestii, głównie dotyczących DDA. Jakoś czuję niedosyt po spotkaniu. Może zachciało mi się więcej gadać o swoich problemach?
Ja chcę już październik!!! i chciałabym żeby w końcu stał się cud...
Cieszę się bardzo, że to koniec jego edukacji (na chwilę obecną), wierzę że nasze życie w końcu się choć troszkę ustabilizuje. Może jak ten stres opadnie to i plemniczków będzie więcej:) Zobaczymy.
Niestety wczorajszą wizytę terapeutka odwołała a za tydzień ja nie mogę bo jadę na konferencję. Ehh jakoś wytrzymam.
Jakoś pesymistycznie... ale no cóż mówiłam, że jesień nie jest moją ulubioną pora roku...
Wczoraj wizyta z terapeutką. Mamy ustalić 3 cele/moje słabe strony nad którymi będziemy pracować. Pierwszy z nich to pozbycie się niskiej samooceny i wzmocnienie poczucia własnej wartości poprzez nauczenie się zmiany sposobu myślenia na bardziej adekwatny i obiektywny. Związane jest to z tym, że osoby z DDA charakteryzują się czymś takim jak zniekształcenia poznawcze. Jestem ciekawa dalszych etapów tej terapii, Pani psycholożka namawia mnie jeszcze na terapię grupową ale na ostateczną decyzję mam jeszcze miesiąc czasu.
Dziś na terapii o zniekształceniach poznawczych i jak sobie z nimi radzić. Teraz mam za zadanie stworzyć sobie taką specjalną tabelkę i uzupełniać ją codziennie o jedno wydarzenie, które będę analizowała pod kątem zniekształceń i sposobu rozwiązania sytuacji. To ma mnie nauczyć innego myślenia - bardziej adekwatnego do sytuacji aby poczuć się lepiej i podnieść swoją samoocenę. Nawet mądre to wszystko co mi tam mówią choć podobno ten proces będzie trochę czasu trwał. No i nadal pozostaje do rozważenia udział w grupie terapeutycznej.
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 października 2016, 19:20
No i doczekałam się przyszła @ jak zwykle jak w zegarku (no cóż duphaston działa cuda). Od wczoraj biorę lamette (3x1) i estrofem (2x1). Od wtorku czas na serię zastrzyków z FSH (fostimon 75 jm). Jestem bardzo ciekawa efektów, a zarazem boje się czy tym razem się uda. Ale o tym już pisałam. Póki co już czuję spadek nastroju i większą nerwowość jak to zwykle mam po letrozolu. Przez chwilkę czułam jajniki po południ ale dosłownie pół minutki więc nie zaliczam tego jeszcze do jakichkolwiek objawów.
Mąż przełożył badanie nasienia na przyszły piątek. Chce zrobić badanie jak najpóźniej, żeby sprawdzić czy jest efekt brania tych wszystkich leków (leki bierze dopiero 40 dni a czas trwania spermatogenezy to ok 72 dni).
Już trzy zastrzyki FSH za mną i 5 dni letrozolu. Trochę czuję jajniki ale nie jakoś intensywnie no i nie jest to taki ból jak po clo - jakby ktoś mi podgrzewał jajniki. Teraz bardziej przypomina to bolesne wzdęcia... dziwnie. Wczoraj i dziś rankiem zauważyłam, że pojawił się rozciągliwy śluz ale znika w ciągu dnia i zamienia się w kremowy. Zastanawiam się czy ta stymulacja w końcu na mnie podziała. Niby miałam się nie nakręcać i wziąć to na luz ale mimo wszystko ciągle o tym myślę. I do tego badanie M, już jutro. Tyle niewiadomych.
Wczoraj na terapii mieliliśmy z terapeutką ostatnią kłótnię z M, okazuje się, że w trakcie rozmowy czy też kłótni rzucam argumentami a nie potrafię opowiedzieć o swoich uczuciach. Relacje z moją mamą i braćmi są "ślizganiem się po powierzchni". Rozmawiamy ale nie wchodzimy w szczegóły. Nie mówimy o rzeczach trudnych dla nas i jak się z tym czujemy. Nikt z mojej ani męża rodziny nie wie o naszych problemach. Nie wiedzą, bo ja nie umiem o tym rozmawiać. W moim domu rodzinnym nie mówiło się o seksie, porodach, miesiączkach, ciążach itd. To był temat taboo, u męża było tak samo. Poza tym jak sobie pomyślę, że mam komuś powiedzieć, że choruję na coś co nie pozwala mi zajść w ciążę to czuję się gorsza i wybrakowana. Wiem, że to tak samo choroba jak migreny czy zapalenie płuc i chciałabym aby tak to było traktowane przez społeczeństwo (i aby prawo polskie dawało nam możliwości leczenia się na nfz - przecież choroby trzeba leczyć). Tylko jeszcze nie poukładałam sobie tego w głowie na tyle żeby móc mówić o niepłodności jak o migrenie.
No i "luz w dupie" (wyczytałam ten zwrot w pamiętniku którejś z dziewczyn) pękł jak bańka mydlana. W piątek jeszcze byłam cała w skowronkach, a od wczoraj bez kija nie podchodź! Nie mogę się na niczym skupić! Naprawdę na niczym! Nie byłam w stanie sprzątać mieszkania, a tym bardziej uczyć się do tego głupiego egzaminu! Zaczynam schizować i łapię mega doły. Jutro ostatni zastrzyk, a ja dalej nie czuję rozgrzewania w jajcach, no obraziły się i już! W sumie to może nie panikowała bym tak bardzo gdyby pojawił się śluz no ale cóż tam nadal sahara... Nie rozumiem tego, ostatnio po trzech zastrzykach było idealne białko jajka, no po prostu pięknie książkowe - w życiu u siebie takiego nie widziałam i lekarz też był zadowolony. Łudziłam się że w końcu coś ruszy... że jak nie u męża to przynajmniej u mnie na pocieszenie, a potem za sprawą cudu Bożego ten zaledwie jeden z małej armii przedostanie się i zrobi nam niespodziankę... ale nie, życie nie jest aż tak piękne... ehh znowu chciałabym wyjąć wtyczkę z mózgu i móc nie myśleć...
Egzamin zdany - jeden stres mniej teraz "TYLKO" pozostaje kończyć badania, napisać pracę, zdać egzamin końcowy i obrona... mam nadzieję że wyrobię się w tym roku akademickim. Ciekawe w jakim miejscu będę za rok? Czy dalej będziemy się starać czy może będziemy już we trójkę? Ostatnio znowu wysyp ciąż... po koleżance przyszedł czas na żonę kuzyna i podejrzewam, że jeszcze jedna znajoma jest w ciąży tylko jeszcze nie chce powiedzieć. Dalej mam takie skurcze serca jak się dowiaduję, że znowu ktoś czeka na fasolkę... ale ten ból towarzyszy mi tylko wśród "realnych" znajomych. Na forum jest zupełnie odwrotnie, kibicuje wszystkim i szczerze się cieszę jak się którejś udało. Jak jest czas na betę to siedzę jak na szpilkach i czekam na wiadomość. Dlaczego? Nie wiem... jeszcze nie pojęłam tego mechanizmu.
No a co do weekendowych narzekań to chyba mnie pokarało... Dzisiejszy poranek spędziłam na podłodze w łazience. Dopadł mnie tak okrutny ból prawego jajnika, że nie mogłam wytrzymać i do tego straszne mdłości. Po tym czasie jakoś się ogarnęłam i mogłam się umyć i przygotować do wyjścia. Potem w ciągu dnia też bolał mnie brzuch i trochę mdliło. Rano pojawił się też wyczekany śluz, po południu też był więc wieczorkiem będzie podwójne świętowanie - winko i seks
Mąż odebrał dziś wyniki. Koncentracja 2,7 mln/ml, całkowita liczba w ejakujacie 16,5 mln, morfologia 2% (czyli 98% uszkodzonych plemników!). Diagnoza oligoteratozoospermia. Dwa miesiące łykania leków i tylko niewielka poprawa (wcześniej było 1,3 mln/ml), no i czułam że z tą morfologią będzie do dupy! Życie jest w ch*j niesprawiedliwe! Ryczeć mi się chce! A mąż jest zadowolony, że ilość się zwiększyła i że teraz pewnie dostanie większe dawki leków to zwiększy się jeszcze bardziej... Mam wrażenie, po raz kolejny, że on nie rozumie sytuacji... Może gdybym ja było zdrowa to jakieś złudne nadzieje bym miała, że coś upolujemy ale w sytuacji kiedy od roku nie mam owulacji pomimo stawania na głowie żeby ją wywołać jego optymizm chyba na prawdę jest na wyrost... czy to ja przesadzam? Nie wiem za co jesteśmy aż tak bardzo karani ale wiem że już nie mogę... że chyba już nie dam rady dalej brnąć w te starania... już nie mam na to sił... i czuję że jutrzejszy dzień tylko mnie pogrąży, bo jajca znowu siedzą cicho
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 października 2016, 18:30
Ta 13 miała być szczęśliwa przecież... miała ale nie jest. Nie umiem opisać swoich uczuć w tym momencie, może potem najdzie mnie natchnienie ale teraz czuję się chyba jedynie skołowana. Znowu sinusoida emocji i myśli. Ale konkrety. Otóż jak zwykle pęcherzyka dominującego nie ma. Tu chyba mój zawód jest największy. Tak bardzo liczyłam na te gonadotropiny, wierzyłam że to będzie to i przecież tak mi lekarz obiecywał! Mówił że jestem łatwym przypadkiem, a potem że po zastrzykach na pewno się uda... ale nie miał racji, nie udało się. W przyszłym cyklu mam się stymulować mieszanką clo i letrozolu. Nie rozumiem dlaczego wracam do punktu wyjścia? Przecież te leki na mnie nie działały! Może lepiej od razu byłoby zrobić laparoskopię i nakłucie jajników o którym dziś wspomniał. Po co się męczyć z lekami które nie działają. Zaczęłam go wypytywać o metforminę, ale zaczął wymijająco odpowiadać, że to się daje tylko otyłym pacjentkom, a ja taka nie jestem. Dlaczego żaden lekarz nie chce mi jej dać, a tylu osobom już pomogła? Z wyników męża był zadowolony, zwiększył dawki, dołożył leki, bromergon zmienił na inny lek. Kazał zrobić jeszcze raz posiew z nasienia na bakterie, mnie pobrał wymaz bo oczywiście infekcja się przypętała i za miesiąc znowu badanie nasienia. Właśnie zamówiłam leki przez neta i z dzisiejszą wizytą, lekami oraz badaniem nasienia męża w ciągu tygodnia jesteśmy o 900 zł lżejsi. Pominę fakt, że mnie uczelnia w tym roku już nie będzie wspierać finansowo więc nie wiem jak uciągniemy to leczenie z jednej wypłaty? Ehh jest mi po prostu smutno i przykro. Może gdyby ten pęcherzyk urósł to dodałoby mi to jakiejś nadziei, a tak to tylko kolejne niepowodzenia wpędzają mnie w większy dołek, z którego co raz trudniej się wygrzebać. Wcale nie czuję, że jesteśmy co raz bliżej celu, a wręcz przeciwnie, że się od niego oddalamy.
No to jeszcze podsumowując zalecenia:
Mąż
-1x1 clostilbegyt
- 1x1 norprolac (zmiana z bromergonu bo mąż go nie tolerował)
- zastrzyk z pregnylu 1x w tygodniu
- 2x1 fertilman plus
Ja
- clostilbegyt 3x1 od 2-6 dc
- lametta 3x1 2-6 dc
- estrofem 2x1 2-5 i 4x1 od 6 dc
- systen50 plastry od 2 dc przyklejać co 3 dni
Ciekawe czy to dziwny zbieg okoliczności czy jednak jakieś przeznaczenie... ale dziś na uczelni odbyło się akurat seminarium pani embriolog która opowiadała i pokazywała jak przebiega in-vitro. Powiem Wam że zobaczyć filmik który pokazuje jak dzielą się komóreczki, jak morula wyskakuje z otoczki i zagnieżdża się w ścianie macicy daje niezapomniane emocje. Żałuję że to co oglądałam nie było naszymi komóreczkami... i chwilami musiałam walczyć ze sobą żeby się tam nie rozryczeć jak bóbr (nikt nie wie że mamy problemy z uzyskaniem ciąży). Ale dałam radę i wytrzymałam, a sam wykład piękny i pouczający.
Z tego wszystkiego zapomniałam napisać o wczorajszej terapii. Wczorajsze spotkanie było mi potrzebne, bo się trochę przybiłam tymi wynikami nasienia i w trakcie spotkania wyszło, że mamy z mężem problemy w komunikacji... Kto by pomyślał? Tyle się znamy, kochamy się mocno, spędzamy ze sobą całe dnie (pracuje w tym samym labie w którym ja robię pracę doktorską) i trudno nam się porozumieć... Generalnie chodzi o zrozumienie siebie na wzajem, swoich potrzeb, uczuć. Dało mi to dużo do myślenia. A wszystko przez moją/naszą przeszłość, przez to jak było w domu rodzinnym. Wiele pracy przede mną ale wiem że warto podjąć ten trud, bo właśnie we wtorek musieliśmy usiąść wspólnie i przygotować zadanie na środę i wtedy też po raz pierwszy pogadaliśmy bez kłótni o moich dołkach. Mój mąż bardzo tego nie lubi, denerwuje się i krzyczy kiedy płaczę choć normalnie jest oazą spokoju. A wtedy po prostu rozmawialiśmy, choć we mnie były takie emocje, że się popłakałam. Nie było kłótni, podnoszenia głosu. Teraz czeka nas rozmowa o tym co dalej. Co z naszą płodnością i planowaniem potomka. Jednak czekam na dogodny moment - bo do takich rozmów trzeba stwarzać sprzyjającą atmosferę, dziś jej nie mamy. Natomiast na zadanie domowe muszę napisać list do swojego zmarłego taty-alkoholika o tym co chciałabym mu powiedzieć a nie zdążyłam, czy też nie miałam odwagi. To będzie wyzwanie i rzeczywiście może skończyć się potokiem łez. Ale robię to dla siebie - dla nowej JA.