Staramy się z mężem zażegnywać kryzys, który ostatnio nam dokuczał. Może kryzys to za duże słowo ale nie było między nami dobrze i oboje to czuliśmy. Trochę było między nami napięć, niedomówień, każdy chciał rozwiązywać problemy na swój sposób i zrobił się kwas. Teraz jestem z nas dumna, że potrafimy porozmawiać o trudnych sprawach bez obrażania się na siebie, nawet jak mówimy trudne rzeczy i czasem płyną łzy to wszystko kończy się przytulaskiem i buziaczkiem Myślę, że to jeden z efektów mojej terapii, teraz łatwiej mi mówić o tym co mnie boli i jakie są moje oczekiwania w stosunku do męża, nas, różnych spraw. Wcześniej chciałam żeby on się wszystkiego domyślał i spełniał moje niewypowiedziane oczekiwania i czułam się sfrustrowana, że jest tak źle. To dopiero kropla w morzu potrzeb ale idę do przodu
Co do starań to w tym cyklu owulki nie było, zwlekałam z dupkiem ile mogłam żeby dać organizmowi czas na ruszenie ale też nie chciałam wydłużać tego cyklu w nieskończoność (mąż bierze leki, które nam się powoli kończą więc musimy sprawdzić czy coś po nich się zmieniło). Jak skończę progesteron czekam na @ i zaczynam stymulację (zestaw taki jak ostatnio), wizytę mam niestety ustaloną na 13 dc, chciałam 16 ale niestety wtedy lekarz jest na tygodniowym urlopie. Zastanawialiśmy się co zrobić. Pierwszy pomysł był taki, żeby sprawdzić u mnie w mieście 16 dc jak się mają jajniki, czy coś rośnie czy nie, a jak doktor wróci to jechać do niego z wynikami jednak wtedy nie wiedziałabym czy mam brać pregnyl czy nie (nigdy go nie stosowałam) więc zdecydowaliśmy, że jednak pojedziemy w tym 13 dc i jak nic nie będzie widać to powtórzę usg w 16 dc u nas ale wcześniej poproszę lekarza na wszelki wypadek o receptę i instrukcję co do pregnylu i nie będę się spinać czy jak urosną pęcherzyki to czy pękną itd. Taki jest plan, mam nadzieję, że nic się nie "pokiepści" po drodze:) No i będzie to wizyta decydująca co dalej, czy kończy się na razie nasza przygoda ze staraniami (w sensie zbieramy na IV) czy może jakimś cudem nasienie poprawi się tak, że będzie można zrobić inseminację. Wszystko przed nami.
Wczoraj poukładałam sobie wszystko w głowie i stwierdziłam, że jakoś damy radę, że przecież dostanę stypendium i póki co wystarczy nam na przetrwanie, a za kilka miesięcy sytuacja się poprawi i będzie dobrze. Trzeba myśleć pozytywnie i się ułoży.
Dziś dowiedziałam się, że stypendium nie dostanę, żadnego, nawet marnego na przetrwanie Zaczynam się bać każdego kolejnego dnia, bo co wydaje mi się że już gorzej być nie może to wyskakuje kolejny "kwiatek". Promotor się sfochał jak mu powiedziałam, że w tej sytuacji myślę o pójściu do pracy i zaczął mi wymyślać, że jak tak zrobię to będzie najgorsza opcja, że mam przecież tyle eksperymentów do zrobienia i jak ja sobie to wyobrażam... W tych nerwach powiedziałam mu że "doktoratem się nie najem". Mąż twierdzi że powinnam iść go (promotora) jutro przeprosić ale ja się nie czuję winna. Zawsze nam wytykał każdą złotówkę i że jak ktoś z doktorantów poszedł do pracy to od razu pazerny na pieniądze. Nie będę go przepraszała.
Co do starań... bo przecież po to piszę ten pamiętnik to nie wiem czy coś będzie z tego w tym miesiącu. Tyle stresów, że owu chyba przez następne pół roku nie będzie. Póki co nic specjalnie nie czuję żeby się działo w jajcorkach, w majtach susza totalna ale zobaczymy na wizycie - nie mam na to wpływu więc nie mogę się tym stresować. Mąż ma badanie w czwartek, także wszystko się wyjaśni.
Zaczynam szukać "pozytywów" tych wszystkich sytuacji które nas ostatnio spotkały, co mogę z nich wyciągnąć, czego się nauczyć.... Dziś akurat mieliśmy na grupie o stresie i sposobach walki z nim. Najważniejsze to myśleć pozytywnie, nie katować siebie i nie czarnowidzić ale zawsze w teorii to to wszystko takie banalne jest a jak przychodzi praktyka to już gorzej. W każdym razie - staram się.
Mąż odebrał wyniki, są najgorsze ze wszystkich do tej pory, morfologia posypała się na 1% o ruchu nie wspomnę. Leki nie pomagają. Czuję się okropnie, jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko nam... wszystko się nam sypie... a już najbardziej sypie się moja psychika. Z tego stresu znowu schudłam... za niedługo zostanie ze mnie szkielet obciągnięty skórą.
U nas niestety nic już się nie da zrobić. Od sierpnia walczyliśmy o wyniki żeby nadawały się do inseminacji, modliliśmy się o te 10 mln ale się nie udało. Mamy koncentrację 1,7 mln/ml; morfologie 1% i ruch 10%. Najbardziej mi przykro że te dwa ostatnie parametry się pogorszyły. Na cud ciąży naturalnej też nie mogę liczyć bo nie mam swoich owulek, same wiecie. Nie wiem kiedy ten ciąg przykrych wydarzeń w naszym życiu się skończy... Wiem, że w końcu wyjdzie słońce i dla nas ale w tym momencie już mi wszystkiego za dużo, czuję że więcej już nie wytrzymam.
U nas niestety nic już się nie da zrobić. Od sierpnia walczyliśmy o wyniki żeby nadawały się do inseminacji, modliliśmy się o te 10 mln ale się nie udało. Mamy koncentrację 1,7 mln/ml; morfologie 1% i ruch 10%. Najbardziej mi przykro że te dwa ostatnie parametry się pogorszyły. Na cud ciąży naturalnej też nie mogę liczyć bo nie mam swoich owulek, same wiecie. Nie wiem kiedy ten ciąg przykrych wydarzeń w naszym życiu się skończy... Wiem, że w końcu wyjdzie słońce i dla nas ale w tym momencie już mi wszystkiego za dużo, czuję że więcej już nie wytrzymam.
Plusem jest to, że po zestawie clo+letrozol znowu udało mi się wyhodować dwa pęcherzyki. Jeden ma 11 mm a drugi 14 mm. W czwartek mam wziąć pregnyl. Już myślałam że na prawdę jestem beznadziejnym przypadkiem ale jednak udało się coś zdziałać. Niestety była to ostatnia stymulacja, kolejną jaką przeżyję będzie zapewne już do IV.
Nie mamy szczęścia do tych starań ostatni cykl stymulowany i ostatnia szansa na kropka potem jak już będziemy czekać na in vitro to nie wiadomo kiedy naturalna owu będzie. Cieszyłam się bo w tym cyklu było po jednym jajcu na każdym jajniku no i dostałam pregnyl! Super w końcu można coś zaplanować i zapewne uda nam się idealnie wstrzelić! I co? I dupa jak zwykle. W czwartek rano pojawił się taki lekko rozciągliwy śluz, pomyślałam że super bo wieczorem biorę zastrzyk i będziemy działać. Jak jechałam na uczelnie to bolały mnie jajniki, pomyślałam że rosną więc też dobrze. Wieczorem o 20 planowany pregnyl i . Rano tempka mi się trochę podniosła ale może to po zastrzyku? (nie mam doświadczenia, nigdy nie brałam). Cały piątek czekałam na ten wielki owulacyjny ból którego na pewno nie przegapię ale nic takiego się nie wydarzyło. Wieczorem znowu wojaże w łóżku, nadzieja jeszcze na sobotnią, poranną owulację. Tempka znowu podwyższona, jajniki cicho. No i już wiedziałam, że dupa z tego wszystkiego. Przegapiliśmy owu która była najprawdopodobniej w czwartek rano i pewnie znowu pękł tylko jeden. ehh normalnie biednemu wiatr w oczy za to dziś jajcory dają popalić mąż rano coś próbował "podziałać" ale skończyło się na próbach. Ani ja ani on nie mieliśmy ochoty taki mechaniczny seks. Po czym jak nie udało mu się "skończyć", coś chyba w nim pękło chodzi cały dzień struty... rano powiedział tylko że ma już dość tego wszystkiego, a później co chwile pytał czy go kocham... chyba i jemu padła psychika. Mojemu wielkiemu optymiście, temu który zawsze mnie podnosił na duchu i wyciągał z dołków.... Strasznie mi przykro, że tak to się wszystko źle toczy. Może i ta przerwa przed in vitro jest potrzebna.... Nie wiem.... wiem tylko że nami jest kiepsko, oboje jesteśmy kłębkiem nerwów.... tyle dobrze że relacje między nami się poprawiły więc pewnie jakoś to przetrwamy....
Pregnyl i dupek dają popalić. Słaba jestem jak mucha, mam skurcze macicy i ciągłe bóle jajników, morze białego śluzu i lekko pobolewające sutki. Oczywiście, że przez myśl mi przeszło, że może tym razem się udało. Jenak szybko gaszę takie myśli. Wszystko przypisuję lekom (10000 jednostek pregnylu to słuszna dawka hcg) Ja już nie wierzę w cuda. Wierzę w naukę, a nauka mówi, że nic z tego nie będzie.
7.02 mamy wizytę w poradni genetycznej. Mam nadzieję, że chociaż te badania wyjdą prawidłowo i nie będzie żadnych genetycznych przeciwwskazań do in vitro - na które w końcu kiedyś nazbieramy kasy.
W kwestii pracy dalej lipa. Mąż na zleceniu przez luty, potem nie wiadomo. Przynajmniej nie będzie problemów z wyjazdem do lekarza. Ja nadal intensywnie szukam i wysyłam CV. Póki co cisza. Muszę szybko uciec z mojego "miejsca nauki" bo moje nerwy są już w strzępkach. Psycholożka co raz częściej mi przypomina, że jeżeli nadal będę czuła się tak fatalnie zawsze mogę poprosić o leki. Ostatnio wspomniała też że być może terapia raz w tygodniu to dla mnie za mało i trzeba pomyśleć o dziennym oddziale leczenia nerwic. Nie chcę ani jednego ani drugiego. Tylko nie umiem pozbierać się do kupy.
Zaczynam cykle niestymulowane. Źle mi. Przy braniu leków miałam przynajmniej nadzieję, że coś zaskoczy. Teraz zostałam odarta nawet z tych nadziei. Naprawdę nie wiem skąd kobiety biorą tyle sił do walki. Ja jestem w coraz większej rozsypce. Psycholożka zaczęła mnie bardziej obserwować i co raz częściej sugeruje leki albo terapię na dziennym oddziale leczenia nerwic... a ja mam co raz większą ochotę się na to zgodzić... Dziś jest mi bardzo źle.
A co do minionego tygodnia:
Byliśmy u zupełnie innej lekarki (też od niepłodności) żeby się skonsultować. Dowiedzieliśmy się że w naszym przypadku w grę wchodzi tylko in vitro (nawet była mocno zdziwiona że byłam stymulowana przy wynikach męża). Jednak i in vitro w naszym przypadku jest obostrzone. Po pierwsze ja muszę najpierw przejść laparoskopię z kauteryzacją jajników i histeroskopią. Przy mojej oporności na leki nie odważą się mi zrobić stymulacji ze względu bardzo duże ryzyko hiprestymulacji. Po histero mamy pół roku, żeby podejść do procedury. Termin umówiony na lipiec. Do tego czasu musimy nazbierać choć na jedno podejście. No i drugie ale... musimy zrobić genetykę (kariotypy, CFTR i AZF) i chromatynę plemnikową. Jeśli te badania wyjdą w porządku to dostaniemy zielone światło. Jeśli nie to dupa w krzakach - ostatnie zdanie będzie należało do genetyka. Przy okazji Pani doktor pobrała od razu wymazy na chlamydię i ureaplasmę. Okazało się że to drugie wyszło dodatnie. Chyba już wiem skąd u mnie ten ciągły problem z infekcjami pochwy... Teraz czeka nas oboje leczenie. Natomiast najgorsze jest to, że jak zaczęłam się zastanawiać skąd wzięłam to dziadostwo to na myśl przychodzi mi tylko jedno... jak jeszcze jeździłam do profesorka na wizyty to raz, zanim się zorientowałam, "zapchał" mi głowicę z USG bez prezerwatywy. Do dziś nie mogę się otrząsnąć jak on mógł... aż strach pomyśleć czy czegoś jeszcze mi nie "sprzedał" w tym gabinecie ale od mniej więcej tamtego czasu zaczęłam mieć regularnie problemy z infekcjami.
Udało nam się dostać do poradni genetycznej na nfz. Pani genetyk bardzo miła i sympatyczna ale mega ograniczana przez szefostwo (takie odniosłam wrażenie, bo o wszystko musi ich pytać). Dostaliśmy skierowanie na kariotypy (oboje) i jeśli wszystko się uda to w czwartek jedziemy oddać krew. Cieszę się, bo pomimo tego że musimy dojechać do laboratorium 100 km to kilkaset złotych zostaje w kieszeni. Podobno mąż ma szanse również na AZF i CFTR ale przy każdej wizycie może dostać tylko jedno skierowanie. Zobaczymy jak to się ułoży... jeśli wszystko pójdzie dobrze to będziemy musieli zapłacić tylko za chromatynę.
Mój mąż jest cudowny.
w sobotę byliśmy u mojej mamy (nie jest do końca świadoma naszych problemów) i wieczorem oglądaliśmy film "nigdy nie mów nigdy". Nie wiedzieliśmy o czym będzie a że za bardzo wyboru w telewizji nie było to zdecydowaliśmy się na to. Po pierwszych minutach filmu, kiedy tylko zorientowaliśmy się w tematyce mąż wystrzelił jak z procy żeby zgasić światło w pokoju i móc mi zapewnić komfortowe warunki do ewentualnego ronienia łez. Jak mama wyszła z pokoju na chwilę to zaczął mnie przepraszać, że nie wiedział o czym jest ten film i że jak chcę to możemy go przełączyć. Potem jak leżeliśmy już w łóżku znowu mnie przepraszał. Zrobiło mi się miło, że tak o mnie dba. Wie, że nie jestem teraz w dobrej kondycji psychicznej i choć tego nie rozumie (zawsze mi powtarza, że on nie rozumie jak to jest mieć problemy z psychiką) to starał się żebym czuła się w miarę komfortowo. Uświadomiłam sobie jak bardzo musi mnie kochać.
Co raz więcej kobiet wychodzi z wózkami i brzuchami na spacery, a mnie przez to co raz mniej chce się wychodzić z domu. W tym tygodniu kończę 30-stkę i czuję się beznadziejnie. Nie mam nic. Nie mam pracy, nie mam dziecka, nie mamy mieszkania (ani nawet szans na kredyt) ani perspektyw żeby choć jedno się spełniło w najbliższym czasie... Moja depresja i nerwica chyba się pogłębiają. W piątek miałam mieć wizytę u psychiatry żeby rozważyć leki ale pani psychiatra nie przyszła... oczywiście wizyta miała być na NFZ więc wszystko jasne.
Nie jakieś drastyczne ale jednak. Mąż poprosił mnie o zakup suplementów. Sam z siebie. Więc dostał zestaw: wit. C, wit. D+K, salfazin, maca, selen, l-karnityna, kwas foliowy, koenzym Q10. Picie ziół o. Sroki odpuścił - też uważam że mogłoby to być już za dużo. Wczoraj poszedł do sklepu i kupił sobie luźne gatki, nigdy nie lubił w takich chodzić a teraz od razu je ubrał i stwierdził że trzeba dokupić więcej. Cieszy mnie jego podejście. Teraz na prawdę widzę że jemu też zależy
Ja zaczęłam brać leki przeciwdepresyjne. Nie wiem czy mogą działać tak szybko ale już czuję różnicę. Koleżanka, która wie o moich problemach mówi, że też widzi, że jest lepiej. Mąż chwali za dobry nastrój. Więcej się uśmiecham i między nami też więcej dobrych chwil. To nie jest tak, że nagle wszystkie problemy zniknęły. Są nadal, te same które były wcześniej ale teraz łatwiej skupić mi się na celu - jak wyjść z tego wszystkiego a nie tylko rozpaczać jak bardzo jest źle. Nie potrzebnie tak się bałam tych leków. Na ten moment myślę, że to była dobra decyzja.
Zanim zaczęłam brać leki, moja psycholożka zaprosiła męża na spotkanie. Stres był u obojga, bo nie wiedziałam co ona mu nagada i jak on się będzie tam czuł ale finalnie sesja się udała. Mąż dowiedział się co mają mi dać leki, Pani psycholog podkreśliła, że musimy dużo rozmawiać i chwalić się nawzajem. Mąż nawet trochę się oburzył, że przecież rozmawiamy... jak to skonfrontowaliśmy to owszem okazało się że rozmawiamy ale czasami bez konkluzji, bez decyzji czego ja potrzebuję. Więc musimy rozmawiać na dany temat tak długo aż oboje będziemy usatysfakcjonowani finałem. Niby banał ale człowiek potrzebuje wiele czasu żeby się tego nauczyć. Teraz mąż czasem mnie podpytuje kiedy znowu idziemy razem.
Ja pracy nadal nie mam ale staram się za to ogarnąć jak najwięcej w kwestii pisania doktoratu żeby w razie czego mieć już jak najwięcej napisane. Mąż ma podpisać umowę w maju (do projektu na 3 lata) - fajnie ale podchodzę do tego z dystansem, bo ten termin ciągle się odwleka. Wyników AZF nadal nie ma.
Mam nadzieję, że od dna powoli się odbijamy i teraz tylko idzie ku lepszemu.
Inna dobra rzecz jaka mnie spotkała to to, że dostałam pracę! W zawodzie! Cieszy mnie to niesamowicie co prawda pieniążki marne ale to nic, ważne że mogę zdobyć doświadczenie i w końcu zaczniemy odkładać na in vitro!
W kwestii starań o bobasa to na razie mąż bierze dalej witaminy, być może zrobimy za jakiś czas badanie żeby zobaczyć czy coś ruszyło. Ja natomiast w poniedziałek miałam laparoskopię z pełnym zestawem... W sensie za jednym zamachem zrobili mi histeroskopię, która wykazała, że z macicą wszystko jest w porządku, do tego drożność jajowodów, które okazały się drożne A co do jajników to było planowane ich przebicie (kauteryzacja) ze względu na PCO. Pani doktor zrobiła mi 8 nakłuć na lewym i 6 na prawym, w dodatku okazało się, że na tym prawym były ogniska endometriozy ale na szczęście I stopnia więc od razu mi je usunęli. Konsultację po zabiegu mam 20.06 i wtedy pewnie też porozmawiamy z Panią Doktor co dalej. I tu trochę zaczynają się schody. Bo z tego co mówiła mi w lutym to po tej laparoskopii należałoby zrobić stymulację do IVF w ciągu pół roku bo jajniki wtedy będą dobrze odpowiadały na leki. Mam nadzieję, że uda nam się nazbierać tę sumę tylko nie wiem wtedy co z pracą... Pierwszą umowę mam na rok, a jeżeli się sprawdzę to będzie już na czas nieokreślony więc byłoby super ale chyba nie możemy aż tyle czekać... Trochę mam mętlik w głowie i musimy usiąść z mężem, przegadać to na spokojnie i podjąć decyzję no i oczywiście zobaczymy co Pani Doktor jeszcze nam powie. A no i niestety ureaplasma którą leczyłam w lutym powróciła więc czeka mnie kolejny antybiotyk... jak tego dziadostwa pozbyć się na stałe?
Inna dobra rzecz jaka mnie spotkała to to, że dostałam pracę! W zawodzie! Cieszy mnie to niesamowicie co prawda pieniążki marne ale to nic, ważne że mogę zdobyć doświadczenie i w końcu zaczniemy odkładać na in vitro!
W kwestii starań o bobasa to na razie mąż bierze dalej witaminy, być może zrobimy za jakiś czas badanie żeby zobaczyć czy coś ruszyło. Ja natomiast w poniedziałek miałam laparoskopię z pełnym zestawem... W sensie za jednym zamachem zrobili mi histeroskopię, która wykazała, że z macicą wszystko jest w porządku, do tego drożność jajowodów, które okazały się drożne A co do jajników to było planowane ich przebicie (kauteryzacja) ze względu na PCO. Pani doktor zrobiła mi 8 nakłuć na lewym i 6 na prawym, w dodatku okazało się, że na tym prawym były ogniska endometriozy ale na szczęście I stopnia więc od razu mi je usunęli. Konsultację po zabiegu mam 20.06 i wtedy pewnie też porozmawiamy z Panią Doktor co dalej. I tu trochę zaczynają się schody. Bo z tego co mówiła mi w lutym to po tej laparoskopii należałoby zrobić stymulację do IVF w ciągu pół roku bo jajniki wtedy będą dobrze odpowiadały na leki. Mam nadzieję, że uda nam się nazbierać tę sumę tylko nie wiem wtedy co z pracą... Pierwszą umowę mam na rok, a jeżeli się sprawdzę to będzie już na czas nieokreślony więc byłoby super ale chyba nie możemy aż tyle czekać... Trochę mam mętlik w głowie i musimy usiąść z mężem, przegadać to na spokojnie i podjąć decyzję no i oczywiście zobaczymy co Pani Doktor jeszcze nam powie. A no i niestety ureaplasma którą leczyłam w lutym powróciła więc czeka mnie kolejny antybiotyk... jak tego dziadostwa pozbyć się na stałe?
I właśnie zdarzył się CUD. Test w 32 dc (17 dpo) wyszedł pozytywny, kreska nie jakaś mocna ale jednak beta 923! No więc jestem w ciąży CUDZIE trwaj!
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 sierpnia 2017, 12:01
plan dobry ale tak podpowiem, że zawsze możesz spróbowac skrócić obecny cykl biorąc dupka nie 10 a 7 lub 8 dni. teoretycznie @ powinna być wtedy szybciej. (choć przez to, że zaczęłas go brać poźniej niż zwykle to automatycznie wydłużysz cykl biorąc dupka 10 dni, a wiec nawet wskazane by było brać go krócej aby cykl był normalnej długości) trochę zagmatwałam ale chyba rozumiesz o co mi chodzi.
Byle do przodu kochana mam nadzieję że do wakacji będziemy w ciąży ja mam cały czas problem w kontaktach z mężem o staraniach wogole nie ma u nas tematu jakby problem nie istniał;(
Plan to podstawa, póki jest, nie można się poddawać :)
Kochana najważniejsze, to mieć dobry plan. To już połowa sukcesu. Stosunki między Tobą a Mężem uległy poprawie, może poprawią się i wyniki? Zawsze trzeba mieć nadzieję. Nie ma beznadziejnych przypadków, z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, tylko trzeba je znaleźć. Wytrwałości :*