1.pół roku starań na luzie
2.wizyta u mojej ginekolożki: wszystko ok starać się dalej!
3.po roku starań - HSG - nic nie widać ale po HSG jest większa szansa - starać się dalej
4.po 3 nastepnych miesiącach - zmiana ginekologa na specjalistę od niepłodności - umawiamy się na laparoskopię za pół roku a przez ten czas się starać!
5.laparoskopia przekładana 2 razy przez pierdzi..lone infekcje (w tym czasie dowiaduje się że wszystkie moje znajome, kuzynki, bratowe,które już mają ofkors po 1 dziecku są w drugiej ciąży. Wszystkie. Na raz. Przeżywam pierwsze poważne załamanie nerwowe.)
6. Laparoskopia dochodzi do skutku po 2 latach starań. Endo ogniska usunięte, jajowody drożne - starać się.
7. Po 6 miesiącach od laparoskopii - wszystkie badania ok - na wszelki wypadek damy leki na obniżenie prolaktyny i sterydy. I starać się.
8. W grudniu 2018 mija rok od laparoskopii - badania w porządku. Owulacja jest - w 8 dc piękny pęcherzyk 14mm. Na wszelki wypadek podstymulujemy owulację - aromek 5tabs w 5 dc i starać się!
Teraz jestem w punkcie w którym najprawdopodobniej przeżywam drugie poważne załamanie nerwowe.
Przez te 3 lata bilans jest taki, że nie pamiętam już jak to jest nie wiedzieć który aktualnie ma się dzień cyklu. Mam na twarzy paskudną wysypkę od sterydów. Mój mąż czuje się pokrzywdzony ponieważ twierdzi że seks stał się instrumentalny i odbywany jedynie na potrzeby poczęcia - co nie jest prawdą, mój mąż ma skłonności do przesady, ale jestem zbyt zmęczona swoją zgryzotą, żeby jeszcze się zajmować jego wyimaginowanymi problemami. Mam szufladę pełną leków i dziadowskich suplementów które oczywiście nie działają, ale gdybym przestała brać któryś z nich to bym się obwiniala o to że z pewnością nie zaszłam w tym cyklu bo odstawiłam ten suplement!
Czuję i wiem że te starania bardzo mnie zmieniły jako człowieka. Zdaje sobie sprawę, że to wszystko ma mnie czegoś nauczyć, ale jeszcze nie odkryłam czego. Na razie tylko boli. I niszczy wszystko na co pracowałam tak długo - zdrowie, małżeństwo, psychikę, relacje z przyjaciółmi i rodziną, finanse, marzenia i plany.
Nie wiem czy ktoś będzie to czytał, ale dla własnego zdrowia psychicznego muszę przestać prowadzić sama ze sobą dyskusje w głowie. Być może wpisując je w to okienko zachowam ostatnie przyczółki normalności w moim życiu.
8dpo - ha! wiem który bo proga wczoraj badałam, a jakże!
Objawy ciążowe: wszystkie możliwe
Nastrój: 3/10
O nakręcaniu się.
Wiem że nie jestem w ciąży. Mój mózg przynajmniej oficjalnie tą wiadomość przyjął i zaakceptował.
Ale to że WIEM nie ma znaczenia. I tak się macam po cyckach (chyba bolą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, tak, ten prawy na pewno bardziej, jestem w ciąży jak nic!). I tak śledzę każdy skurcz w brzuchu (czy to wczorajszy bigos czy implantacja?). I tak śledzę śluz w poszukiwaniu mikrośladów krwi, które mogłyby wskazywać na implantacje. I tak jak mnie będzie bolała głowa to nie wezmę tabletki, bo a nuż... Każdy niepokojący, nietypowy objaw typu zapalenie pęcherza albo zatrucie nieświeżym śledzikiem jest odnotowywane w odmętach mojego chorego mózgu jako "potencjalne objawy ciąży".
I mimo że zawsze mam wszystkie objawy wypisywane na najróżniejszych forach to nigdy nie jestem w ciąży.
Dziwne że mój mózg niby to wie a jednak nie chce tego przyjąć do końca. Nakręcam się mimowolnie, gdzieś w podświadomości i zupełnie niezamierzenie.
Pamietam jak na początku starań robiłam namiętnie testy ciążowe. Za każdym razem biel razila w oczy i pozbawiała złudzeń. Zawsze się pocieszałam że przecież testy mogą kłamać, ale w moim przypadku zawsze miały rację, co potwierdzały skurcze i krwawienie nadchodzącego okresu.
Przestałam testować po mniej więcej roku. Nie chciałam się nakręcać. Okres i tak przyjdzie jak ma przyjść. Nie ma sensu wyć dwa razy - po negatywnym teście i po dostaniu okresu. Poza tym szkoda kasy. Teraz w mojej szafce leży test kupiony 2 lata temu. Już się prawie przeterminował. Obiecałam sobie że zatestuje gdyby okres mi się spoznial 1 dzień. Nigdy nie było takiej sytuacji.
Potem pamiętam że miałam fazę na psychologię pozytywną - mówiłam sobie: na pewno się uda! To jest twój cykl! Trzeba mocno w to wierzyć! Gadałam do brzucha. Patrzyłam sobie w oczy w lustrze w pierwszy dzień okresu i mówiłam: dziś jest pierwszy dzień ciąży, wierz w to! Wierzyłam. Nakręcałam się jak katarynka. Ale z każdym nadchodzącym okresem byłam bardziej wykończona. Wyłam i chodziłam do pracy opuchnięta jak pączek, wciskając wszystkim ściemę że mam chore zatoki.
W pewnym momencie doszlam do punktu w ktorym stwierdziłam że pozytywne myślenie nie uleczy mojej niepłodności. W myśl sentencji "Błogosławieni którzy nie oczekują, albowiem oni nie będą rozczarowani" wychodziłam z założenia że skoro nie spodziewam się ciąży to nie będę przeżywać jeżeli jej nie będzie. Powtarzalam sobie codziennie że nie jestem w ciąży. Ale w pracy po kryjomu czytałam forum ovu, macalam się po cyckach i na wszelki wypadek nie brałam tabletek przeciwbólowych. A jak przychodził okres to wyłam tak samo jak wcześniej i nadal wciskałam ściemę o chorych zatokach.
Najgorzej jest w tych cyklach w których jest jakaś zmiana w leczeniu. Wtedy nadzieja przebija się jakby śmielej do świadomości, myślisz: to może być to! I oczyma wyobraźni widzisz siebie jak piszesz na forum posta - Dziewczyny udało się, u mnie akurat pomogło..... (tu wstaw to co akurat zostało w terapii zmienione). Wtedy boli jakby ze zdwojoną siłą. I znowu starasz się nie pozwalać sobie na nadzieję, żeby tak nie bolało, ale i tak musisz potem symulować chore zatoki.
Nie ma opcji, żeby się nie nakręcać. Czasem myślę że przedawkowałam kwas foliowy i dlatego w mój mózg pracuje ciągle w trybie standby rozkminiajac czy jestem w ciąży czy nie. A jeśli tak to jak to będzie. A jeśli nie to co teraz będzie. Pracuję, robię zakupy, gotuję, ćwiczę aerobik, jestem na angielskim, prowadzę samochód a mózg w tle cały czas mieli ten temat. Udaję że prowadzę normalne życie, wykonuję czynności i obowiązki a tak naprawdę jestem zombie, w głowie tylko jeden temat.
Ja WIEM że nie jestem w ciąży. Nie chcę się nakręcać bo wiem że to potem boli.
Po 37 nieudanych cyklach powinnam zmądrzeć. Ale niechcący, w duchu się nakręcilam. Znowu.
Okres zbliża się wielkimi krokami.
Samopoczucie: -2/10
O przesadzaniu.
Według wszechmądrych kart Creightona powinnam okres dostać jutro. Według mojego samopoczucia - pojutrze. Zawsze przed okresem największy dołek i jednocześnie szczyt przedokresowych dolegliwości mam 2-3 dni przed okresem. Wczoraj niezbyt się czułam i dzisiaj nielepiej więc zobaczymy kto wygra i lepiej przewidzi 1dc.
Od następnego cyklu rozpoczynam brać letrozol. 5tabs w 5 dc. Zawsze co prawda miałam owulację, ale skoro pomysły się skończyły to próba nie strzelba. Mam spróbować przez 3 miesiące i właściwie jedyne co mnie martwi to że nie będę miała monitoringu w tym czasie. Wydaje mi się to kompletnie bez sensu.
Mam dzisiaj koszmarnego doła. Próbowałam się umówić do innych lekarzy - w Katowicach zapisy wstrzymane na kilka miesięcy, w Krakowie dostałam termin na 23 maja. Póki co nic wcześniej się nie zwolniło. Siedzę w pracy przy biurku i łykam łzy. Tzn. prawda jest taka że ryczę i muszę to jakoś niezgrabnie tuszować. Trochę się czaję za ekranem a troszkę udaję że krew mi leci z nosa.
Właściwie nic się nie stało. Tyle czasu już czekam że obiektywnie rzecz biorąc te parę miesięcy nie robi różnicy. Ale to również oznacza kolejne miesiące czekania, nerwów napiętych jak stringi na tyłku Kim Kardashian, ogłoszeń o ciążach innych ludzi, przedokresowych dołków, okresowych płaczów, pookresowych stresów i owulacyjnych ciśnień.
Jestem tym strasznie zmęczona i coraz ciężej mi nadal walczyć. Zniechęcenie i rezygnacja pożera mnie na przemian z coraz krótszymi i bardziej lichymi przebłyskami nadziei i motywacji.
Kto i jak długo jest w stanie wytrzymać taką huśtawkę? To trochę jak choroba afektywna dwubiegunowa - z tym, że rzuty depresji są coraz częstsze i coraz głębsze. I dodatkowo wszyscy wokoło Ci mówią że przesadzasz. Bo u mnie w rodzinie w ciążę się zachodzilo zanim się w ogóle weszło do łóżka więc dzieci były raczej utrapieniem. Bo co to znowu za tragedia nie mieć dzieci? Podróże, kariera - to jest wartość. Ciesz się życiem bez zobowiązań, dziewczyno!
Próbuję. Ale mi nie wychodzi. Bo czuję się gorsza, niepełnowartościowa, wstyd mi że nie potrafię tego co reszcie rodziny przychodzi z łatwością. Słyszę że przesadzam.
Pewnie racja, przesadzam. Ale przecież nikt nie trzyma w ogrodzie jabłonki, która nie rodzi jabłek. Czuję się dokładnie tak samo bezwartościowa.
Podczas mojego pierwszego slynnego załamania nerwowego szukałam w internecie jakiejś pomocy psychologicznej w związku z emocjami w niepłodności. Jakichś artykułów, opracowań, książek. Zapamiętałam z tego co przecztałam 2 rzeczy:
1. Poziom stresu podczas dlugich nieudanych starań o dziecko jest porównywalny z tym, którego doświadczają osoby ciężko chore - np. w chorobie nowotworowej
2. Jeżeli starasz się o dziecko przez 37 cykli to tak jakbyś 37 razy przeżyła stratę bliskiej osoby - bo emocje względem dziecka które chcesz począć są realne, nie ma znaczenia że ono nie istnieje - myślisz o nim, planujesz, kochasz je tak jakby było rzeczywistą osobą. I ta strata jest realna.
Nikt nie mówi osobie chorej albo takiej która straciła kogoś bliskiego że przesadza.
Ale nikt kto nie przeżył zmagania z niepłodnością nie zrozumie tego bólu. Dla nich zawsze będę "przesadzać".
Creighton : Wilga
1:0
Samopoczucie: 4/10
Dzisiaj 5 dc. Działam ostro z wiesiołkiem i lnem. I z wodą. Dzisiaj mam wziąć letrozol i mam wielką nadzieję że coś z tym sluzem ruszy w dobrą stronę.
Od 3 dni boli mnie głowa. I mam w związku z tym trochę mdłości. Zrezygnowałam z wzięcia letrozolu rano bo bałam się że zwymiotuję. Nie chciałam brać nic na ból głowy, bo ostatnio podczas okresu zjadłam ogromne ilości tabletek przeciwbólowych, ale żeby w ogóle coś zrobić dzisiaj w pracy musiałam się wspomóc paracetamolem. Jeszcze trochę boli ale przynajmniej mogę udawać że coś robię.
Martwią mnie te okresy coraz bardziej bolesne. Od laparoskopii minął rok i czuję że jest coraz gorzej - endomenda wróciła pewnie ze zdwojoną siłą. Każdy okres czuję jakbym w dole brzucha miała jedną wielką krwawiącą ranę (co w sumie jest faktem) a mój organizm chciałby ją wyrzucić z siebie w potwornych skurczach.
Staram się nastawić dobrze do tego letrozolu i pozwolić sobie nawet na trochę nadziei. Tak czy siak będzie ryk, więc może jak się lepiej nastawię to zwiększę swoje szanse. Mam taki plan że 3 cykle spróbuję z tym lekiem czyli do kwietnia, a jeżeli nic z tego nie wyniknie to już w maju mam wizytę u innego lekarza. Wtedy będzie to krok w kierunku IVF ale nie ma wyjścia trzeba stanąć w prawdzie przed samą sobą że to jedyna droga w kierunku posiadania własnych biologicznych dzieci. Czasem myślę że mogłabym z tego w sumie zrezygnować, ale mój mąż - on nie jest niczemu winien, ma nasienie jakości premium i z inną kobietą miałby już pewnie gromadkę dzieci, więc dla niego chcę się starać i chyba tylko dlatego mam jeszcze siłę walczyć. Inaczej pewnie bym tym wszystkim "w ciul pierdykła".
Samopoczucie 1/10
Okropny sen dzisiaj miałam. Śniło mi się że chodzę do mojego ginekologa bo prawdopodobnie jestem w ciąży ale na usg nic nie widać i badania wychodzą źle. Wiem w tym śnie że wszystko jest bardzo nie w porządku, ale mój dr nie chce mi nic powiedzieć, pobiera tylko jakieś głupie cytologie i proponuje żebym poszła do innego lekarza. A ja się wałęsam po mieście z tymi próbami pobranymi z cytologii i w końcu się gubię, nie wiem gdzie jestem.
Nie wiem czy może ten sen to dlatego że brałam wczoraj po raz pierwszy letrozol? Rano też niezbyt się czułam wszystko mi wypadało z rąk i czułam że mi strasznie gorąco. A teraz mam wrażenie że mnie kłują jajniki. Albo moja podświadomość robi ze głupka, wszystko możliwe.
Naprawdę chciałabym zasnąć i obudzić się jak to wszystko się skończy.
Samopoczucie -10/10
W normalnym cyklu już od 2 dni bym miała płodny śluz. A w cyklu w którym śluz miał być lepszy nie ma ani kropli. Nie wiem co jest grane. Może jeszcze się rozkręci? Brzuch trochę czasem kłuje więc może coś się tam dzieje w ukryciu.
Żebym nie miała za dobrze w życiu to na domiar złego złapałam grypę - wczoraj po południu było wszystko ok, nawet poszłam na fitness a wieczorem totalna rozwałka i pół nocy nieprzespane. Dzisiaj oczywiście MUSIAŁAM iść do pracy więc siedzę jak zombi i modlę się do zegarka. Nie wiem czy to przeziębienie nie wpłynęło na rozwój cyklu? A jeśli śluz się dzisiaj pojawi to jak będziemy działać skoro jestem taka zagrypiona?
W każdym razie plan na dziś jest taki żeby po pracy walnąć się do łóżka i spać do oporu.
nie wiem który dzień cyklu chyba 10 (?)
Samopoczucie: poza skalą
Takie "przygody" jak pisze życie to choćbym chciała to nie wymyślę. W piatek po pracy wdrożyłam program pt "Wilga zdrowa najdalej do poniedziałku" szpikowałam się najróżniejszymi witaminami, herbatkami, syropkami i czym tam jeszcze, byle przez weekend ogarnąć sprawę grypy i wrócić do pracy. Niestety. W sobotę czułam się gorzej i cały dzień przelezałam, chciałam się porządnie wypocic i nabrać sił. Czułam niestety że na domiar złego, pewnie z osłabienia bierze mnie zapalenie pęcherza. W niedziele około 6 rano przebudziłam się i strasznie chciało mi się pić, gardło mnie potwornie bolało no i jak to przy zapaleniu pęcherza - chciało mi się sikac. Mąż jeszcze spał. Poczłapałam więc w pierwszej kolejności się wysikac. Wstając z ubikacji poczułam zawroty głowy, tak jak się czuje jak się zbyt szybko wstaje, więc usiadłam na kibelku z powrotem i .....
Następne co pamiętam to że mój mąż mnie cuci i zbiera z podłogi. A ja duszę się i z mojego nosa lecą krew wali jak z kranu (wysmarowałam nią wszystkie ręczniki). Okazało się, że chyba z tej choroby i osłabienia straciłam przytomność i upadając rozbiłam sobie nos. Mąż usłyszał jak upadałam bo nogą trąciłam spray odświeżający powietrze, ale musiał mieć niezłego stresa jak mnie znalazl na podłodze w łazience leżącą twarzą do dołu. Nie mogłam ruszyć nogami ani rękami, mąż zatargał mnie na łóżko i wezwał pogotowie. Zanim przyjechali krążenie w kończynach wróciło i byłam już w stanie się poruszać ale oczywiście zabrudziłam krwią całą pościel. W każdym razie zabrali mnie na pogotowie bo miałam trochę niemiarową prace serca no i ten nos rozbity, czyli podejrzenie urazu głowy. Na izbie spędziłam 6 godzin, w tym 2h czekałam na wyniki bety (glupki uparli się robić chociaz im mówiłam, że no way, ja nigdy nie jestem w ciąży). Beta wyszła negatywna (cóż za zaskoczenie!), więc porobili mi wszystkie prześwietlenia, rentgeny, tomografie i co im tam jeszcze przyszło do głowy. Wyszło że nos jest złamany (!). Za 4 dni będę musiała iść do laryngologa, jak zejdzie opuchlizna, żeby sprawdził czy na pewno nie trzeba nastawiać. Modlę się żeby nie. A no i jeszcze jak mi obmacywali brzuch stwierdzili że twardy. Mówiłam im że to pewnie pęcherzyki, bo miałam stymulowany cykl (jeden z ratowników myślał że mówię o pęcherzyku żólciowym, hehehe taka anegdotka), albo zapalenie pęcherza, ale uparli się robić usg jamy brzusznej. Oczywiście nic nie wyszło (kolejne zaskoczenie!), ale w trakcie badania moje bezpłodne ucho wychwycilo stwierdzenie "zmiany czynnosciowe w lewym jajniku" od razu chciałam pociągnąć temat (coś w stylu monitoring cyklu za free) ale przez powłoki brzuszne słabo widać więc usłyszałam tylko że pęcherzyków jest kilka w lewym jajniku. Aha i zrobili badanie moczu i wyszło że mam zapalenie pęcherza. Finalnie dostałam jeszcze 3 wlewy - PWE, glukozę i ketonal i wypuścili mnie do domku.
Mam chorobowe do końca tygodnia więc leżę i się męczę. Męczę się bo nie mogę oddychać przez nos z powodu kataru a nie wydmucham nosa bo tak strasznie boli. Plus - mam w środku pełno skrzepów. Oprócz tego nadal bóli mnie gardło i mam gorączkę. Mąż się mną strasznie biedny przejął i teraz mi nie pozwala samej chodzić na siku. Nie mogę jeść bo się duszę bo mam niedrożny nos i dodatkowo zupełnie nie czuję smaku niczego. Jak widzicie atmosfera zdecydowanie nie sprzyja staraniom, więc pewnie w tym miesiącu odpuscimy troche głupio uprawiać seks ze złamanym nosem. Poza tym dostałam antybiotyk na pęcherz.
A co najlepsze - przez te wszystkie dni cały czas bacznie obserwuję śluz (nawet jak na izbie kazali mi się wysikac do kubeczka to obczajałam) i nic - ani kropli czegoś co można by choć w przybliżeniu nazwać płodnym. Tak że odpuszczenie wydaje się najlepszą decyzją biorąc pod uwagę okoliczności. Trochę nawet ulgę poczułam jak to napisałam
Także takie miałam przygody w weekend. Mam nadzieję że jednak u Was trochę było spokojniej
Triumfalny powrót do zwierzania się w okienku po 9 miesiącach nieobecności
Nie, nie urodziłam w tym czasie dziecka.
Nie, nadal nie jestem w ciąży.
W wielkim skrócie:
Luty- wykurowałam złamany nos i wróciłam do pracy. Nie udało się zajść w ciąże co było do przewidzenia.
Marzec- przeżyłam załamanie nerwowe i pojechałam na dni skupienia. Było super i uspokoiłam się wewnętrznie. Oczywiście nie zaszłam w ciąże.
Kwiecień - byłam u lekarza i okazało się że wszystko ok i teraz przez 3 następne miesiące mam robić monitoring cyklu (sic!). Wkurwiłam się i nie zaszłam w ciąże. U tego lekarza się już więcej nie pojawiłam jak to się po czasie okazało.
Maj - byłam na monitoringu i potwierdziłam kolejny raz w moim życiu piękną bezproblemową owulację. Współżycie oczywiście było kiedy trzeba. Ale jakoś nie zaszłam w ciąże.
Czerwiec - byłam po pierwszej wizycie w Artvimedzie w Krk. Doktor stwierdził że przyczyną jest pewnie endometrioza. Kazał nie wymyślać za bardzo, zalecił max 3 IUI a potem myśleć o IVF. Moja 10 lat młodsza kuzynka zaszła w ciąże i modliłam się bardzo żebym tez zaszła żeby nie przeżywać takiego upokorzenia w rodzinie. Okres pojawił się jak w zegarku.
Lipiec - robiłam badania pod IUI (oczywiście nie bez przygód) i podeszłam do pierwszego IUI. Warunki były idealne, nasienie fantastyczne. Nie zaszłam w ciąże.
Sierpień- klinika zamknięta więc odpoczywałam. Spotkałam moją kuzynkę w ciąży i się nie rozpłakałam publicznie. Nie zaszłam w ciąże.
Wrzesień - podeszłam do drugiego IUI. Było równie udane jak pierwsze.
Październik - umarł mój dziadek. Tak się mówi ze jak ktoś umiera to robi miejsce dla kogoś innego. Dostałam okres w dzień pogrzebu.
Teraz mamy listopad i jestem po pierwszej wizycie przed IVF na której dostałam rozpiskę jak stosować leki do stymulacji. Zaczęłam brać Estrofem i już od 2dc będę się kłuć. Jestem dziwnie spokojna i zdeterminowana, a myślałam ze będę kłębkiem nerwów. Liczę ze następny okres będzie ostatni a przed świetami już będę miała malucha w brzuchu.
Mój mąż oczywiście miał w moędzuczasie kryzys ze będziemy mieć „dziecko z probówki”, ale to był chyba tylko chwilowy rzut. Powiedziałam mu ze nie będę naciskać na IVF że to musi być nasza wspólna decyzja. Trudno się z tym pogodzić ze jednak mimo najlepszych chęci nie zaskoczy naturalnie. Potem się zreflektował i jak mówiłam ze pewnie spróbujemy tylko jednej procedury to żachnął się że będziemy próbować do skutku. Zobaczymy. U doktora na wizycie już był grzeczny i konkretny.
A no i ostatnie. Przez te miesiące dużo gadałam do Boga. Najpierw było ok, później trochę się gniewałam, potem trochę żałowałam. Przeprosiłam go za to że nie mam tyle siły żeby unieść tą niepłodność i nie decydować się na IVF. Nie mam takiej łaski żeby się pogodzić z tą sytuacją. Nie chcę swoją niemocą obciążać mojego męża. Nie chce wiedzieć ze być może miałam szanse na macierzyństwo której nie wykorzystałam. Mam nadzieję że się nie gniewa na mnie no i mimo wszystko będzie ze mną w tej całej procedurze.
Od jutra stymulacja.
Doczekałam się w końcu.
Czuje ze pozwalam sobie mieć nadzieję na ciąże. Jest realna szansa ze jak wszystko pójdzie dobrze to przed świetami będę mieć swoje małe serduszko. Oczywiście jest równie wielka szansa ze coś się zjebie po drodze, ale na razie myśle pozytywnie, nie panikuje i nie myśle o tym jak wiele rzeczy może pójść nie tak. I jak ja to przeżyję jeżeli się jednak nie uda.
Zatem pozornie jestem spokojna ale powieka mi skacze co jest niezawodnym znakiem ze pod powierzchnią coś się dzieje.
Przed mężem gram odważną - nie chce żeby wiedział ile naprawdę mnie to kosztuje - wole żeby myślał ze jestem dzielna i dobrze to wszystko znoszę.
W pracy mam taki młyn ze lista zadań tylko się wydłuża. Najgorszy moment żeby brać wolne dni - szefowa kręciła nosem jak mówiłam ze potrzebuje pół dnia urlopu.
Ponadto- nie wiem co nam strzeliło do głowy - kupiliśmy nowy samochód - to już naprawdę był najwyższy czas bo jeździmy trupami - mąż 15 letnim a ja 19 letnim- ale po raz pierwszy w życiu obawiam się trochę ze stracimy płynność finansową. Na procedurę niby kasa jest zamrożona ale w połowie grudnia mamy zamówionego płytkarza i szpachlowanie regipsów - ciężko będzie ze wszystkim nastarczyć.
3 dzień stymulacji do IVF
Nic nie czuje żeby było inaczej - czuje się zupełnie normalnie. Spodziewałam się raczej ze będzie mi słabo, będę miała uderzenia gorąca albo rozpierający ból w brzuchu. Nic z tych rzeczy.
Mąż dzielnie robi zastrzyki.
Myśle o procedurze 24/7. W kółko Miele w głowie możliwe scenariusze. Obecnie na tapecie temat: jajka na pewno nie rosną. Nie panikuje. Nie ekscytuję się. Tylko cały czas o tym myśle. Spokojnie się zamartwiam. Powieka mi dalej skacze.
W środę podglądamy co tam urosło.
5 dzień stymulacji
Dziś podglad usg i na lewym jajniku 4 pecherzyki a na prawym 8. Doktore mówi ze z czasem cześć odpadnie i finalnie będzie mniej. Największy miał 9 mm i Dr twierdzi ze super. Stymulacja dobrze dobrana - dalej tak samo. Endo 6 mm - nędza ale nigdy nie miałam z nim problemu wiec bankowo jeszcze urośnie. W piątek znowu podglądamy. W poniedziałek tez - pewnie ostatni raz i wtorek lub środa wypada punkcją. Cieszę się na maksa i w ogóle się nie martwię - to mnie przeraża bo wolałabym mieć jednak trochę dystansu żeby tak nie przezywać jak coś nie wyjdzie ale nie jestem w stanie sobie racjonalnie przetłumaczyć. Cieszę się i już.
Wczoraj zakończyłam stymulację. Wszystko szło dobrze i gładko aż do wczorajszego usg kiedy okazało się ze na prawym jajniku z 8 pęcherzyków zrobiło się nagle 12 i wzrosło ryzyko hiperki. Było za dobrze musiało się coś zjebac. Lewy jajnik grzecznie pozostał przy początkowej liczbie 4 pęcherzyków. Mimo wszystko nie dostałam ovitrelle tylko 2 amp gonapeptylu i tyle - jutro punkcja. Pytałam doka o szanse na świeży transfer i powiedział ze widzi to 50/50 a on nie z tych którzy robią fałszywą nadzieje. Wiec mam jeszcze mikroskopijną nadzieję na serduszko przed świętami. Ale tez mocno się nie nastawiam - wole się nie rozczarować bo będę bardzo płakać a i tak nic nie poradzę - jak trzeba odłożyć transfer to trzeba i nie ma gadania. Co ciekawe czuje się całkowicie normalnie, nawet lepiej niż w normalnym cyklu wiec tym bardziej trudno mi będzie uwierzyć w odroczenie transferu. Z tego całego stresu nie spałam całą noc. Na dodatek mąż nie miał zrobionych badań grupy krwi wiec wczoraj po 19 jeszcze jeździł po całym Rzeszowie żeby wynik był gotowy na jutrzejszą punkcję. A dzisiaj dzwoniłam do kliniki żeby zamówić embrioskop na jutro i Pani mi powiedziała ze nie wiadomo czy będzie miejsce jutro na nasze zarodki! Strasznie mnie to wszystko załamało - tak bardzo mi zależało na tym embrioskopie. Przecież po to jeżdżę taki szmat drogi z Rzeszowa do Krakowa żeby było lepiej a nie gorzej a tu może się okazać ze ani hiperki nie uniknę ani nie będę miała embrioskopu.
Strasznie mnie to wszystko dołuje i okropnie chce mi się płakać ale akurat mam dzisiaj cały dzień szkolenia dla Działu Eksportu wiec muszę się wziąć w garść. Nie ma co rozmyślać tylko przyjąć wszystko tak jak będzie - już tyle wycierpiałam ze to naprawdę drobiazg... 🥺
Samopoczucie 7/10
Wczoraj była punkcja. Stres taki ze ubyło mi pewnie z 7 lat życia. W wieczór poprzedzający punkcję mój mąż odstawił szopkę pod tytułem - „co my robimy, będziemy tego kiedyś żałować, po co nam invitro, zmusiłaś mnie” i tak dalej. Za chwile się zreflektował i przez cały późniejszy czas był już cudowny ale co mi dołożył nerwów to moje 😞 ja sama mocno się zaczęłam stresować dopiero w klinice - zimne wyplytkowane powierzchnie i metalowe blaty tak działają chyba na każdego. Najpierw Pani poprosiła mnie o rozebranie się i założenie koszulki a następnie ułożyła mnie na łóżku ginekologicznym. Leżałam chwilę gawędząc z anestezjologiem, podano mi leki przeciwwymiotne o które specjalnie poprosiłam (po laparo myślałam ze umrę po znieczuleniu wymiotowałam przez 3 dni) a potem dali mi propofol (poznałam bo charakterystycznym wyglądzie białej emulsji), sufit zaczął się przesuwać i usnęłam. Obudziłam się po zabiegu w łóżku w cudownej żółtej flanelowej pościeli. Pierwsza myśl była taka ze jak będę miała dzidziusia to kupię mu taka pościel do łóżeczka (😂) a później pomyślałam ze to dziwne ale nic mnie nie boli. Po chwili Pani poprosiła o przejście do innej sali - dobrze mi poszło chociaż trochę mi się kręciło w głowie. Tam już mogłam być z mężem. Nie chciało mi się leżeć wiec trochę siedziałam ale nadal mi się kręciło w głowie. Potem Pani wywołała męża na oddanie nasienia a ja przeszłam do poczekalni i czekałam na wypis od lekarza. Mężowi poszło piorunem i za chwile oboje weszliśmy do gabinetu. Dowiedzieliśmy się ze pobrano 18 kumulusow - 4 z lewego (good boy!) i 14 z prawego jajnika ( jeszcze mu się udało 4 dodatkowe jajka dołożyć do 8 początkowych!). Estradiol ponad 4000 wiec dostałam heparynę w zastrzykach, dufaston i do domu - nici ze świeżego transferu. Myślałam ze się bardziej przejmę ale niestety ciagle tak bardzo kręciło mi się w głowie ze pomyślałam ze może nawet lepiej bo jak bym miała mieć transfer skoro nawet nie potrafię prosto zrobić kroku? 😂 myślenie na haju 🤯
Potem wróciliśmy do domu - byłam już bardzo głodna ale jadłam niewiele żeby nie zwymiotować. Położyłam się po powrocie i spałam do wieczora. Brzuch zupełnie nie bolał - chociaż lekarz mnie nastraszył ze może być różnie ale naprawdę czułam się zupełnie normalnie oprócz tego nieszczęsnego kołowania w głowie. Dzisiaj już mi trochę odpuściło ale ciagle nie czuje się jeszcze pewnie - myśle ze te leki przeciwwymiotne powodują zawroty głowy - metoklopramid powoduje silne objawy pozapiramidowe - myśle ze to właśnie to.
Dzisiaj rano wygrzebałam się z pieleszy i poszłam do apteki. Byłam tez w kosciele podziękować za opiekę wczoraj. Zastanawiam się trochę czy Bóg się złości na mnie (hope no!) oraz jak ja się wyspowiadam teraz z tego. Czy jeżeli będę miała mrozaki to póki będą zamrożone to nie mogę dostać rozgrzeszenia? 🤔 Brzuch dalej nie boli wiec trochę posprzątałam, zrobiłam pranie, zrobiłam obiad i teraz poleguje i czekam na męża. Dzwonili z kliniki ze z 18 kumulusow było 12 komórek - 6 zapłodnili a 6 zamrozili. Moja śląska część duszy szczerze się raduje ze tak ładnie wyszło i nic się nie zmarnowało. Z 6 komórek poddanych zaplemnieniu zaplodnilo się 5. Wiem ze to super wynik. Nie pękam z dumy bo wiem ze w tym przypadku niewiele zależy ode mnie - to nie moja zasługa ze zaplodnienie poszło dobrze tak samo jak nie jest niczyją winą ze komuś poszło gorzej i zaplodnilo się mniej komórek. To fizjologia. Poza tym wiem ze jutro sytuacja może się zmienić. Poza tym jeszcze wiele etapów przed nami. W następnym cyklu mam się zgłosić w 12-13 dc żeby podejrzeć czy wszystko się zagoiło i wtedy tez dok podejmę decyzje czy lecimy na naturalnym czy na wspomaganym cyklu. Styczeń wydaje mi się teraz potwornie daleko. Dzisiaj dużo bardziej się przejmuje odroczeniem transferu niż wczoraj. Myśle ze Jeżeli będę mieć jakieś mrozaczki to tegoroczne święta i tak będą mimo wszystko trochę łatwiejsze niż przez ostatnie lata. Ale dzisiaj przez przypadek włączyłam na msg relacje mojej 10 lat młodszej kuzynki na której chwali się swoją małą córeczką i przyszło mi do głowy ze to jeszcze strasznie daleka i niepewna droga przed nami i popłakałam sobie trochę.
Ślęczę w pracy i czekam na telefon z kliniki. Nadrabiam trochę zaległości z 3 dni chorobowego ale tak bez przekonania. Na niczym się nie mogę skupić. Zjadłam już pół opakowania ptasiego mleczka o smaku stawberry shake. Myśle ze dopiero zacznę normalnie funkcjonować jak się dowiem co z zarodkami. Ruszę z moim życiem do przodu bo będę miała na co czekać. Zaplanuje zakupy, co będę gotować, rozłożę prace do świat. Potem zaplanuje urlop świąteczny i prace na budowie. Byle wypełnić czas do połowy stycznia kiedy będę mogła w końcu zabrać malucha na pokład. Oby jakiś był. Boże daj mi cierpliwości!
EDIT: 15:53 i nadal nie dzwonili 🥺 Pani mi mówiła ze jak nie dzwonią to raczej dobrze - wszystko idzie zgodnie z planem... Ale ja tu oszaleje chyba z niepokoju. Wyobrażam sobie ze pewnie dynamika podziałów spadła i zarodki zwolniły swój rozwój dlatego nie dotarły jeszcze do etapu mrożenia wiec zadzwonią jutro jak będą mrozić ale dlaczego zwolniły i czy to bardzo źle rokuje?!?! Kurde wiem ze powinnam być cierpliwa bo nie mam już teraz na nic wpływu ale mogliby się zlitować bo stres jest okropny!
EDIT 2: Dzwoniła Pani embriolog akurat w momencie kiedy wracałam z pracy samochodem z 3 znajomych z pracy (niewtajemniczonych). Ze stresu nie zapytałam praktycznie o nic. Zamrożono 5 blastocyst - 3 bardzo ładne 4.1.1, jedna 5.3.3 podobno duża i jedna 3.3.3 jestem w takim szoku ze nie mogę przestać płakać. Poszłam na invitro z nastawieniem ze będę chciała transferować wszystkie zarodki jakie Bóg da ale w takiej sytuacji czy dam rade? Dla mnie która przez całe życie byłam niepłodna, sama z mężem przez 13 lat związku, nawet bez kota, taka liczba zarodków jest po prostu szokiem! Czuje ze strasznie dużo rozterek przede mną!
Wiadomość wyedytowana przez autora 2 grudnia 2019, 17:51
Tydzień temu, dokładnie tydzień po punkcji zaczęła się powoli rozkręcać miesiączka. Dzwoniłam to doktore i kazał odstawić dufaston zatem 4 grudnia przyjmuje jako pierwszy dzień nowego cyklu. Co oznacza ze ewentualny transfer będzie tydzień wcześniej😍😍😍😍😍 dodatkowym atutem jest szansa na to ze nie będę musiała jednak powtarzać żadnych badań przed transferem wiec mój wewnętrzny centuś się cieszy ze jest opcja ze przyoszczędzę 🤑
Niestety ten okres był trochę boleśniejszy niż wcześniejsze - mam endometriozę wiec tak czy inaczej okres jest bolesny ale tym razem 5 dni na środkach przeciwbólowych 😔 dodatkowo dosyć mocno krwawiłam, pewnie po zastrzykach rozrzedzających krew. Przez to wszystko czułam się źle i słabo wiec leniuchowałam chociaż miałam z tego powodu straszne wyrzuty sumienia.
Uspokoiłam się już trochę po tym zeszłoponiedziałkowym ataku paniki. To prawda, mam 5 zarodków ale naprawdę teraz może być różnie. Spróbuje tym razem, chociaż zwykle nie idzie mi to zbyt dobrze, zdać się na siłę wyższą. Naprawdę to wstyd tak reagować jeżeli tak długo się na te maleństwa czekało 🙄🙄 zła jestem na siebie ze tak się dałam ponieść emocjom, ale teraz już solennie obiecuje poprawę. Naczytałam się historii dziewczyn które tak niesamowicie walczą i nie maja zarodków albo mają zarodki ale ciąża nie wychodzi i teraz sobie myśle ze naprawdę jestem w super komfortowej sytuacji i tym bardziej mi wstyd ze tak strasznie spanikowałam na początku.
Przedwczoraj miałam z kolei potworny ból głowy - spóźniłam się do pracy bo nie byłam w stanie jechać autem. Kręciło mi się w glowie, chciało mi się wymiotować, dźwięki były metaliczne. Dopiero jak naszpikowalam się lekami to trochę mi przeszło ale do dzisiaj ta głowa jest jakaś nieswoja. Włosy mi wypadają jak szalone. Bolą mnie plecy w krzyżu- tam gdzie najczęściej mnie boli podczas okresu, jajeczkowania etc. Zaczyna do mnie dochodzić ze ta stymulacja, procedura jest naprawdę dużym obciążeniem dla organizmu.
Nie czuje w tym roku ducha zbliżających się świąt. Chciałabym się nimi cieszyć ale jakoś nie potrafię - wiem jakie będą życzenia i komentarze, boje się ogłoszenia ciąży przez młodszą kuzynkę która wzięła ślub w tym roku... czekam bardziej na to co ma być po świętach, wybiegam myślami bardziej do stycznia i do planowanego transferu.
Postanowienie 1: zakładam optymistycznie ze to ostatnie święta które spędzam z moim mężem bez dzidka - chce skupić się na nim (a nie na dalszej rodzinie) i żebyśmy te święta zapamiętali na długo
Postanowienie 2: zacząć więcej myśleć o świętach a mniej o transferze, wprowadzić się w świąteczny nastrój, zacząć słuchać świątecznych piosenek, kupić prezenty
Postanowienie 3: wrócić do jogi bo pomaga na stres i na plecy
Postanowienie 4: przestać żreć te żelki! Paczka dziennie to już naprawdę gruba przesada!
Śluz płodny jest, 2 dni temu pęcherzyk ładny na prawym jajniku i współżycie tez było. Natomiast nic z tego nie wynika, bo ciąży w tym cyklu i tak nie planuje. Byłam 2 dni temu na podglądzie i endometrium 7mm - do owulacji co prawda zostało jednak trochę czasu ale doktore niezadowolony- chce wspomóc to endo w sztucznym cyklu. Dostałam Estrofem i od 2 dnia miesiączki mam zacząć brać i w 10 dniu na podglad. Zgodnie z moimi obliczeniami to wypada okolo 10 stycznia. Oczywiście liczę to kilka razy dziennie ale nie chce być inaczej. Dopiero dziś pewnie będzie owulacja, okres w sylwestra (cudownie, marzenie!), wiec 10 dc wypada 10 stycznia. Oszaleje chyba z tym czekaniem. Miałam mniej myśleć o transferze a myśle więcej. Nie mogę niczym innym zająć myśli. Wegetuję i odliczam dni. Praca codziennie się ciągnie do granic możliwości. Byle tylko przeszły święta i wtedy to już będzie kwestia dni. Matko, powinnam się ogarnąć, naprawdę co ja ze sobą zrobię w te 10 dni po transferze? Gdzie moja cierpliwość? Boże dopiero pol godziny po 10 a ja już mam wrażenie ze tu siedzę 10 godzin! Naprawdę gdybym się zajęła robota to byłoby mi łatwiej, czas mijałby szybciej a nie tylko spoglądanie na zegarek i błaganie o koniec męki.
Aha i będzie długo.
Wczoraj byłam u spowiedzi - zwykle chodzę regularnie, jestem praktykującą katoliczką. Tym bardziej chciałam się wyspowiadać przed świetami - opuściłam raz niedzielną msze świętą i nie mogłam przystępować do Komunii. Rozmawialiśmy wcześniej z mężem i uzgodniliśmy ze nie będziemy się spowiadać z przystąpienia do IVF - uznajemy to za sposób podjęcia leczenia. Jednocześnie wiedziałam jakie jest stanowisko instytucji kościoła w tej sprawie i wiedziałam ze uznaje IVF za grzech ciężki. Decyzja o podjęciu procedury nie była dla mnie łatwa - nie ze względu na moje moralne wątpliwości ale na konieczność sprzeciwienia się głosowi kościoła któremu - jakby nie było - również chciałabym dochować wierności.
Skoro uzgodniliśmy ze nie będziemy się z tego spowiadać to szlam do spowiedzi z takim założeniem - jednak jadąc już na spowiedź i potem również stojąc w kolejce - poczułam silne wewnętrzne przynaglenie żeby jednak wyznać w konfesjonale przystąpienie do procedury. Mimo tego ze wiedziałam ze prawdopodobnie spotkam się z ostracyzmem, mogę być nawet wyrzucona z konfesjonału, a w najlepszym razie dostanę pewnie reprymendę i będę zmuszona podjąć dyskusje ze spowiednikiem (dużo się naczytałam w Internetach jak to wyglada). Mimo wszystko postanowiłam znieść mężnie to co mnie spotka, ponieść konsekwencje swojego wyboru, poprosiłam tylko w modlitwie: Boże proszę daj mi się spotkać z Twoim miłosierdziem - chce to powierzyć Tobie, bo to Tobie się spowiadam a nie spowiednikowi. Cała się trzęsłam ze zdenerwowania. Kiedy uklękłam w konfesjonale było mi gorąco. Na samym końcu, po wyznaniu wszystkich grzechów powiedziałam ze jeszcze chciałabym wyznać najtrudniejsze - ze końcem listopada przystąpiliśmy z mężem do procedury in vitro, a spowiednik na to:
- A uważasz to za grzech?
- Nie wiem, wiem ze kościół uważa...
- Ale ja się nie pytam co kościół uważa, ja wiem co kościół uważa, ja pytam Ciebie czy uważasz to za grzech, bo jeżeli nie to proszę nie spowiadaj się z tego.
- .... (zamurowało mnie z wrażenia, nie wiedziałam co powiedzieć)
- Pamiętaj żeby zawsze kierować się swoim osadem, swoim sumieniem, to co mówi Kościół może być dla nas wskazówką moralną ale ostatecznie musisz rozważyć w swoim sumieniu, nie trzymać się kurczowo zasad ustalonych przez Kościół bo to jest klerykalizm a przed tym ostrzega Papież Franciszek. Każda sytuacja jest inna i każda wymaga osobnego podejścia, tym bardziej jeżeli Twoja decyzja była przemyślana i przemodlona.
- W mojej ocenie moralnej to nie grzech, to po prostu leczenie....
- To dobrze to w takim razie nie spowiadaj się z tego. Chrystus przyszedł dać nam wolność i możliwość postępowania w zgodzie z własnym sumieniem. To faryzeusze chcieli ślepego posłuszeństwa prawu, nie Chrystus. Bezwzględne wypełnianie prawa jest faryzejskie bo zawsze na pierwszym miejscu musi być człowiek. Kościół dziś myśli tak, jutro inaczej. Kiedyś kościół zakazywał transplantacji. Popatrz tez na podejście innych kościołów katolickich. Spróbuj w sytuacji w której jesteś również odnaleźć wole Bożą, jego łaskę dla Ciebie, przecież on również kieruje rękami lekarzy, wiec gdyby tylko udało Wam się w tej procedurze mieć dziecko to trzeba się cieszyć i być Bogu bardzo za to wdzięcznym.....
Po prostu mnie zamurowało jak to wszystko usłyszałam. W najśmielszymi oczekiwaniach nie spodziewałam się usłyszeć takich słów w konfesjonale. Takich słów pełnych miłości i akceptacji dla moich wyborów, zaufania ze moje serce wie co robić. Byłam bardzo bardzo wzruszona. Podziękowałam serdecznie ojcu za spowiedź ale naprawdę jestem przekonana ze w tym konfesjonale spotkałam samego Pana. Nigdy jeszcze nie doświadczyłam spowiedzi tak pełnej miłości, nawet sam sposób w jaki ojciec do mnie mówił - nie był mentorski był po prostu serdeczny.
Strasznie jestem wdzięczna za tą spowiedź - bo wiem ze to wielka łaska - nie każdemu jest dane trafić na takiego spowiednika. Większość ludzi idąc do konfesjonału z IVF spotyka się z niezrozumieniem, czasem agresją, często ze złością, faryzejstwem czy klerykalizmem jak nazwał to ojciec. Dlatego chciałam się tym podzielić, napisać o tym bo wiem ze tych złych historii jest w necie dużo dużo więcej. I wiem ze dla większości moje problemy i rozterki są obce ale być może jest ktoś dla kogo ten wpis będzie jakimś wsparciem, wskazówką? Ja bym chyba chciała trafić na takie zdanie w kosciele wtedy kiedy rozważałam przystąpienie do procedury, byłam wtedy po długim leczeniu naprotechnologicznym które nie przynosiło żadnego rezultatu i zaczęłam powoli przyjmować trudną prawdę że naturalnie się nie uda. Biłam się wtedy bardzo z myślami, i IVF było dla mnie trudną decyzją ale takie wsparcie jak otrzymałam teraz w konfesjonale na pewno oszczędziło by mi miesięcy obwiniania się, pretensji do siebie samej, poczucia wykluczenia z kościoła i odrzucenia przez Boga.
W takim Kościele chcę być!
Od 4 dni biorę Estrofem i czekam na podglad jak rośnie endometrium. 13 stycznia okaże się kiedy będzie transfer. Szlag mnie trafia. Jeszcze nigdy nie byłam w takim stanie. Dni wloką się się niemiłosiernie, nie mówiąc już o godzinach, szczególnie tych w pracy. O ile w święta jeszcze jakoś udawało mi się zająć głowę czymś innym to teraz zupełnie sobie nie radzę. Mam obrzydzenie do pracy i nie chce mi się chodzić. Wszystko mnie denerwuje. Obiektywnie lubię swoją pracę ale teraz po prostu nie mogę się na niej skupić. Myśle tylko o transferze albo gorzej - o tym co będzie po transferze. Staram się nie nakręcać ale oczywiście i tak to robię 😒 odliczam dni najpierw do wizyty. Jeszcze całe 5 dni nie licząc dzisiejszego dnia a jest jeszcze przed 11! 6 nocy! Liczę ze endo już będzie ładne wtedy. I od razu umówimy się na transfer. A potem mnie czekają kolejne dni w napięciu do testowania. To się już chyba nigdy nie skończy. Co ja mam zrobić ze sobą? Jak ten czas wypełnić żeby szybciej minął? Jak skupić się na robocie a nie na wyświetlaniu w swojej głowie filmów z przyszłości? Nie umiem w to. Staram się ale jeszcze nigdy w swojej długiej i nudnej staraniowej historii nie byłam tak blisko wiec zupełnie nie potrafię zapanować nad głową. 😒
10 dzień stymulacji
Dziewczyny u mnie porażka na całej linii- miałam dzisiaj monitoring do transferu i endo ładne powyżej 10mm ale prawdopodobnie jest już po owulacji 😒 wygląda ze mogła być w 9dc! Szok i niedowierzanie 😱 pobrali mi badania i czekam na telefon. Jeżeli już po owulacji to powtórka z rozrywki w następnym cyklu. 🥺 Na dodatek okazało się ze źle sobie obliczyłam i wszystkie badania mi się przeterminowały w poprzednim miesiącu - porażka, nie wiem jak mogłam tego nie dopilnować. 😭 teraz nie wiem czy lepiej by było odroczyć żeby na luzaku uzupełnić te badania? Ale z drugiej strony już tak bardzo czekam na ten transfer! A z drugiej strony teraz będę robić badania na złamanie karku a i tak nie będą gotowe przed sobotą (w dzień który mam zaplanowany ewentualny transfer) wiec najem się tylko wstydu ze takiej prostej rzeczy nie dopilnowałam 😭😭😭
2020 to nie jest mój rok.
Czekam w napięciu na telefon jak te badania. I niech się dzieje wola nieba 😔
EDIT: mieli w razie czego zadzwonić do 18. Telefonu ani widu ani słychu ( dla pewności cały czas trzymałam przed nosem i co chwile odblokowywałam) a zatem w sobotę podchodzę do transferu. Badania dzisiaj pobrałam wiec do końca tygodnia w większości będą, pewnie się spóźnię tylko z chlamydią - może mi doktor podaruje 😔 w aptece odebrałam tonę leków i zaczynam brać już dzisiaj. Jestem niewiarygodną panikarą, nie nadaje się na matkę. 😩 Boże, nie mogę uwierzyć ze to już w sobotę. Aha teraz się dla odmiany zaczęłam martwić ze biocenoza wyjdzie źle. Wszechświat nie znosi próżni. 😒😒
Wiadomość wyedytowana przez autora 13 stycznia 2020, 19:18
Jedno jest pewne - do pisania masz dar :) jak lekko się czyta Twój tekst, powinnaś pisać książki. A co do starań to sama widzisz ile tu cierpiących dusz :D ja będę trzymać kciuki za Was i na pewno będę zaglądać :*
Witaj:) moze Twój pamiętnik nie był w zamyśle stworzony w tym celu, ale udało się Tobie mnie rozbawić :) Po części dzięki Twojemu lekkiemu stylowi pisania a po części dzięki temu, że widzę w Twoich przemyśleniach siebie i swoje zachowania (mamy podobny staż starań). Będę zaglądać i kibicować ;) "starać się" to bezapelacyjnie hasło wszystkich moich wizyt u specjalistów leczenia niepłodności :P
Czuję się podobnie, choć staram się zdecydowanie krócej. Ale najwyraźniej jestem jeszcze bardziej pospinana niż Ty i świruję, choć minął "dopiero" rok. Niedawno powiedziałam znajomej, że ma fajną córę, na co odpowiedziała - "bierz się do roboty". Nie chcąc wdawać się w szczegóły (to daleka znajoma, żadna tam bliska koleżanka) powiedziałam wymownie tylko - "żeby to u wszystkich było takie proste". Na co owa znajoma popatrzyła na mnie i powiedziała - "no co ty, nie wiesz jak się dzieci robi?"... Myślałam, że wyleje na nią sok, który trzymałam, ale w porę się opanowałam :D A tak serio, to z duszy towarzystwa, imprezowiczki, której wszędzie jest pełno, zmieniłam się w zgorzkniałą, smutną babę, nie wychodzącą z domu, żeby przypadkiem się nie napić, albo nie natknąć na kumpele w ciąży. A mąż ma mnie już dosyć ;-) A minął dopiero rok! Chyba musimy wyluzować, życie mamy jedno, trzeba się z niego cieszyć, a nie ciągle stresować i czekać...
Staram się dużo krócej, dopiero (albo aż) rok. Ale targają mną podobne emocje. Czuję ogromną niesprawiedliwość losu, całe życie kręci się wokół starań. A wszyscy dookoła w 1 badź 2 cyklu zafasolkowali...
Ech, wiem, co czujesz - mam podobnie, a dziś to już w ogóle jakiś armagedon w mojej głowie.
My z mezem staramy sie juz 3 lata po 3 mi3siacach udalo sie ale bylo poronienie potem zaszlam w ciaze pozamaciczna od roku staramy sie bezwkutecznie na lekach i powiem Ci ze nie biorac lekow zaszlam w ciaze bylam tylko na kwasie foliowym a gdy sie zaczely sterydy stymulacje itp to moj vykl oszlal najpierw byly po 34 dni cykle potem owulka tylko z nie droznej strony przez 6 miesiecy a terwz skrocilo sie wszystko i cykl trwa 25 dni aktualnie nie biore lekow nie chodze na monitoringi odpoczywam od lekarza lekow tez myslalam ze zaszkodze sobie ale ciazy nie bylo dalam sobie czas do grudnia biore leki bo ile mozna brac sterydy i byc opuchnietym brzydkim i czuc sie przy tym fatalnie byl tez epizod z mierzwniem temperatury i rzucilam termometr daleko bo celowalismy w owulke a ciazy dalej nie bylo radze dla swietgo spokoju poswiecic czas mezowi odpuscic na 2 miesiace starania naprawde poczujesz sie jakbys odzyskala nowe sily ;) nie mysl ze szkoda czasu bo ile juz razy probowalas i sie nie udalo aha i nie rezygnuj z niczego ;) chodzi o kawe silownie (co moze zaezkodzic ewentualnej ciazy)
Dziewczyny strasznie Wam dziękuję za komentarze, bo zdecydowanie się poczułam mniej samotna. I zmotywowana żeby tu pisać. I nawet trochę podniesiona na duchu, co zwykle jest niemożliwe. Fajnie że jesteście