Najśmiejszniejsze w mojej sytuacji jest to, że ja w sumie nigdy nie marzyłam o tym, że będę mieć dzieci. Nie chciałam być matką, a na pewno nie chciałam być w ciąży. Ciąża mnie przerażała. Odkąd pamiętam uważałam, że ciąża to stan nie dla mnie, a słysząc ludzi zachwycających się tym, że czuć ruchy dziecka przez skórę, wzdragałam się, bo dla mnie to było po prostu... straszne. Coś się w tobie rusza, coś w tobie rośnie, wysysa z ciebie energię i, hmm... wartości odżywcze. Wiadomo na koniec tego procesu dostajesz dziecko, więc nie jest to całkiem na darmo, ale nie chciałam przez to przechodzić. Byłam przekonana, że jeśli mi się odwidzi i zechcę jednak zakosztować macierzyństwa to w grę wchodzić będzie wyłącznie adopcja. Bo dzieci lubię i lubiłam zawsze, także to nie to było problemem. Tylko raczej... proces produkcji.
A później, jak każda głupia siksa ze sztampowych komedii romantycznych zakochałam się I nagle myśl o ciąży nie była już taka paraliżująca. Stwierdziłam, że w sumie fajnie byłoby stworzyć razem życie, jakkolwiek głupio to brzmi. I wtedy okazało się, że nie będzie zbyt łatwo.
Nawet nie zdziwiłam się, jak po roku starań dalej nie byłam w ciąży. W okresie dojrzewania borykałam się z torbielami na jajnikach, miałam jakieś wahania hormonalne i gdzieś tak w głębi czułam, że hipotetycznego zajścia w ciąże mi to nie ułatwi. Może stąd wziął się ten mój strach przed ciążą? Mój mózg chciał się bronić, tak żebym, gdy już nic mi z tego nie wyjdzie, poczuła ulgę, a nie rozpacz? Dorabiam sobie teraz teorie i ideologie zapewne, ale wolno mi, to mój mózg
Po roku bezskutecznych prób poszliśmy do kliniki niepłodności. Badania hormonów, badania nasienia, badania drożności jajowodów (była przekonana, że okażą się pozapychane, a tu siurpryza - wszystko OK!). W normie, w normie, w normie... Tylko AMH=0,83. Czyli wg dowodu może mam niespełna 30 lat, ale moje jajniki mają inne zdanie. No ale teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie naturalnej ciąży.
Wszystkie badania mieliśmy porobione do końca października, a na wizycie na początku listopada mieliśmy obgadać dalsze kroki. Pani doktor stwierdziła, że możemy się starać dalej przez kilka miesięcy, a jak nie wyjdzie to in vitro. Tymczasem ja z, już na tym etapie, mężem podjęliśmy wspólnie decyzję, że nie chcemy marnować czasu na "być może" i "powinno się udać" - robimy in vitro.
Dostaliśmy skierowania na kolejne badania, w tym kariotypy, na które sporo się czeka, ale rzutem na taśmę, jeszcze w grudniu 2018 rozpoczęłam stymulację do in vitro. Nie było fajnie. Ja igieł nie lubię, nie mogę patrzeć, jak wbijają się w skórę, a tu tyle zastrzyków do zrobienia. Miesiąc później i jestem fachura w iniekcji samodzielnej (co prawda dalej wbijam igłę w ciało z zamkniętymi oczami). Efekt stymulacji: 8 pęcherzyków. Szału nie ma, ale spodziewałam się gorszej lipy. Efekt punkcji: 5 dojrzałych komórek. No i fajnie, cytując klasyka. Wszystkie się zapłodniły, więc cudownie. Jedna podana na świeżo, w trzeciej dobie, reszta hodowana dalej. Do piątej doby przetrwały dwie: 3.2.2. i 3.2.3.
I teraz zaczęło się to, o czym aż tak się nie myśli, przygotowując się do in vitro - czekanie. 2 tygodnie czekania na test ciążowy.
Emocje skrajne, wsłuchiwanie się w swoje ciało, bo a nuż usłyszę, jak się zarodek zagnieżdża. To nic, że to nie ma sensu, może akurat. Tak mnie coś boli w podbrzuszu, a dzisiaj jakby mnie mdli, a jakoś spać mi się chce bardziej niż zwykle, a może jednak... Dupa. Beta nawet nie drgnęła. Noż cholera jasna, czemu to nie może za pierwszym razem wyjść, tylko zawsze pod górkę. W głowie pojawiają się myśli, że dlaczego my, dlaczego innym wychodzi a nam nie, inni mogą naturalnie, a my nie, innym wychodzi pierwsze in vitro, a nam nie... TRZASK! Mentalny policzek. A przypomnij sobie głupia babo historie tych wszystkich lasek z ovu. Jak długo one walczą, starają się, próbują, a ty byś chciała za pierwszym razem. Nie ma tak! Walcz dalej, pokaż, że ci zależy, że to nie tylko jakiś przelotny kaprys. Co ciekawe dopiero po tym pierwszym negatywnym wyniku po raz pierwszy w życiu śniłam o dziecku. Widziałam najpierw pozytywny test ciążowy, później ciążę, poród, biedne dzieciątko z nosem po tatusiu... I głupio to zabrzmi, ale chyba dopiero po tej pierwszej nieudanej próbie ja naprawdę poczułam, że chcę być w ciąży, chcę mieć dziecko, doczekać się wręcz tego nie mogę.
Także najszybciej, jak to było możliwe poleciałam na wizytę i zaczynam przygotowanie do cirotransferu. Tym razem zabieramy obie nasze śnieżynki i wierzymy, że się nie uda.
Ale jak się nie uda, to spróbujemy jeszcze raz, i jeszcze raz. Bo kiedyś udać się musi, nie?
Wiadomość wyedytowana przez autora 2 lutego 2019, 15:54
Ciężki dzień w pracy. Od czasu, jak zaczęliśmy in vitro mam problemy ze skupieniem się. W pracy zamiast myśleć o swoich obowiązkach siedzę na ovu (case in point: ten wpis). Przez to popełniam błędy. Nie lubię popełniać błędów. Ludzie się wkurzają, ja się wkurzam, generuje to niepotrzebne negatywne emocje.
No właśnie: praca. Kiedy zaczynaliśmy starania uprzedziłam mojego szefa, że mogę wkrótce zajść w ciążę i nie będzie mnie w pracy. Chciałam być fair, tak jak on zawsze był fair. Tymczasem rok minął i nic. Oczywiście szef nie dopytuje, to kulturalny człowiek jest
W momencie ruszenia całej machiny in vitro zastanawiałam się, jak wpłynie to wszystko na moją pracę. Czy będę musiała brać wolne, chodzić na zwolnienia, itp. Zwolnień ani urlopów na razie nie brałam (oprócz dnia punkcji), chociaż może powinnam. Niemniej jednak moje skupienie na pracy nie jest takie, jak powinno. Wystarczy luźniejsza chwila i moje głowa momentalnie obraca się na kwestię starań. Czy pamiętałam o wszystkich lekach, który to dzień cyklu, kiedy następny krok, jaki jest następny krok... Nie odpoczywam od tego. Na szczęście od mojej pracy nie zależą życia, bo miałabym dużo większe wyrzuty sumienia. Próbuję to zmienić, ale nie mogę, to jest silniejsze ode mnie. Źle mi z tym, bo ludzie na mnie liczą, a ja lekko zawalam.
W pracy wiedzą, że jestem w trakcie leczenia. Nie wiedzą jakiego, ale powiadomiłam ich, że biorę leki, mam problemy zdrowotne i mogę być odrobinę bardziej rozkojarzona niż przywykli. To trochę pomaga. W moim przypadku urlop jest bez sensu - trudno mnie w pracy zastąpić i nawet jeśli pracuję na pół gwizdka to lepiej, żebym była na miejscu. Dla mnie urlop też byłby raczej męczarnią, bo bym całymi dniami siedziała z telefonem służbowy pod ręką i zastanawiała się, czy wszystko jest OK. Cierpię na delikatny pracoholizm, niestety.
Niemniej wszystkim tym, którzy się zastanawiają, czy w trakcie trwania procedury powinni chodzić do pracy powiem: jeśli możecie sobie odpuścić, jeśli da Wam to spokój - weźcie urlop. Przynajmniej na pierwszy raz (i oby więce razów nie bylo trzeba). Nadgońcie zaległości czytelnicze, obejrzyjcie całego Netflixa, pobawcie się z psem/kotem/fretką. In vitro nie boli, leki z reguły nie mają obezwładniających efektów ubocznych, ale głowa jest w innym miejscu, niż zwykle. I to miejsce niekoniecznie sprzyja obowiązkom służbowym.
Wiadomość wyedytowana przez autora 30 stycznia 2019, 11:17
Okres już dzisiaj na końcówce. Muszę przyznać, że dał mi popalić w tym miesiącu, wczoraj musiałam nawet wziąć coś przeciwbólowego. Ma to sens, skoro musiało się ze mnie wymyć spasione endometrium. No ale teraz już oczy na front, 11/2 wizyta monitorująca i oby endo było ładne i hormony w normie.
Wczoraj mąż przyznał, że właśnie do niego dotarło, że oto nadchodzi nasza druga i ostatnia próba (bo bierzemy od razu obie śnieżynki) i jak nie wyjdzie to od nowa taniec pingwina. Zabrzmiało to tak ostatecznie. Moje myśli tymczasem od razu powędrowały do pytania: kiedy należy powiedzieć dość? Wiadomo - my jesteśmy teraz na początku tej drogi, pierwsza stymulacja, drugi transfer, zaledwie czwarty miesiąc "życia z in vitro", jeszcze mamy dużo sił. Ale ja dla własnego zdrowia psychicznego muszę mieć już plan B, C itd. Umówiliśmy się z małżem, że pełne próby zrobimy maksymalnie 4. Lekarze i tak są zdania, że po czwartej nieudanej stymulacji skuteczność spada, więc będziemy się tego trzymać. A później może 2 albo 3 próby z komórką dawczyni - to jeszcze punkt do obgadania, bo mąż jest nieprzekonany do dawstwa. I jak to się nie uda to koniec - kupujemy psa;) W naszym przypadku adopcja społeczna odpada; raz, że on nie chce, dwa, że wiek i staż małżeństwa nas dyskwalifikują.
Mam wrażenie, że to, że widzę przed sobą wyraźną drogę z wyraźnym końcem (czy też dwoma, bo jeden - zdecydowanie preferowany - to ciąża, a drugi to niestety bezdzietność po wielu próbach) pomaga mi zachowywać optymizm w tych staraniach. Pomaga mi to zachować spokój, nie załamywać się. Czy będzie to kosztowało kupę kasy? Oczywiście. Czy pójdą na to siły psychiczne, fizyczne i kupa zdrowia. Jak najbardziej! Ale jest plan! Wiem, co się będzie działo krok po kroku, wiem, że ewentualna porażka to tak naprawdę nie porażka, tylko przejście do kolejnego etapu!
Oczywiście wiadomo, jak to jest z planami - my swoje, życie swoje. Ostatnio śmiałam się do męża, że z naszym szczęściem to jak weźmiemy 2 śnieżynki to wyjdą nam z tego czworaczki, na co on odparł: "W sumie nie wiem, jakie my mamy szczęście".
"Zezowate" - odpowiedziałam bez chwili namysłu. Bo jak coś może nie wyjść to nie wyjdzie, ale sobie zawsze z tym jakoś radzimy i ostatecznie wychodzi na nasze. I tego się trzymamy!
Z drugiej strony w zyciu chyba chodzi tez o to, zeby byc szczesliwym. A bycie leniem mnie uszczesliwia, przynajmniej na razie. Takie samo podejscie mam do diety. Ostatnio przytylam i chce schudnac, ale ledwo po tygodniu odmawiania sobie slodyczy mam dosc i postanawiam byc gruba i zadowolona. Rozdwojenie jazni
A mimo tego, ze nic ze soba nie robie, czekam na weekend z utesknieniem. Bo wreszcie nie trzeba wstawac o 4.30, tylko mozna sie powylegiwac do 7. Bo nigdzie sie nie spiesze, niczym nie musze sie zajac. Reset kompletny. Mentalne oczyszczenie, jakkolwiek krotkie.
A z drugiej strony chcialabym to wszystko wywrocic do gory nogami. Bardzo bym chciala, zajmuje to kazda moja mysl. Chcialabym byc wiecznie zmeczona, niedospana, skupiona tylko na dziecku. Nie spodziewam sie, ze macierzynstwo to tecze i jednorozce. Wiem, ze byloby ciezko, prawdopodobnie ciezej niz mi sie wydaje. Ale kurcze, jak bardzo chcialabym juz moc przekonac sie o tym na wlasnej skorze.
Jak zaczynaliśmy się z mężem starać o dziecko myślałam, że po porodzie i macierzyńskim chętnie wrócę do tej firmy. Teraz coraz częściej myślę, że jeśli do ciąży dojdzie to może to być idealna okazja, żeby zmienić pracę. Bo po prostu mam dość. Zwłaszcza, że zainwestowałam w tę firmę siebie, dałam od siebie sporo, to nie jest tylko praca - może nie powiedziałabym, że jak druga rodzina, ale zależy mi. Ech, szkoda nerwów. Może czas po prostu zacząć myśleć o tej pracy właśnie w takich kategoriach - praca i nic więcej. Nie angażować się za bardzo, bo po co?
A tymczasem lekowanie do criotransferu przebiega chyba dobrze. Co ciekawe, gdy miałam stymulację do IVF ostrzegano mnie, że mogę czuć się pełna i mogą boleć jajniki - nic takiego nie czułam. A teraz, jak niby tylko hoduję endo mam wrażenie, jakbym miała brzuch jak balon. I niedługo chyba będę musiała zrezygnować z przytulanek z mężem, bo normalnie boli Oby to znaczyło, że macica będzie pięknie przygotowana na przyjęcie śnieżynek.
Tylko czy powinniśmy? Może należało zaakceptować prosty fakt wyższości potrzeb gatunku nad potrzebami jednostki. Ale tak naprawdę nie chodzi mi o takie altruistyczne umartwianie się nad dobrem ogółu ludzkości. Tak naprawdę boję się, że karą za tę naszą butę, za tę walkę z naturą będzie dziecko obciążone wadami genetycznymi. Boję się , że w swoim dążeniu do rodzicielstwa zapominamy o dobrobycie tego hipotetycznego dziecka. Czy będzie chciane, wymarzone, kochane? Oczywiście, bez dwóch zdań. Ale czy mogę być pewna, że będzie zdrowe, że nasze problemy z zajściem w ciąże nie odbiją się na nim? No właśnie nie. Trochę mi to spędza sen z powiek, przyznaję. Nie dość, żeby odpuścić, jeszcze nie na tym etapie, ale podejrzewam, że z każdą kolejną porażką (oby ich więcej nie było) te myśli będą coraz silniejsze.
Tak mnie na filozofowanie wzięło przy wtorku, pardąsik
Oglądałam któreś wiadomości - akurat omawiali odebranie finansowania in vitro w województwie łódzkim. Przewodniczący sejmiku z ramienia PIS stwierdził, że finansowanie in vitro to sprawa czysto ideologiczna, bo to nie jest metoda leczenia niepłodności. In vitro nic nie leczy, tylko omija niepłodność, występującą W WIĘKSZOŚCI PO STRONIE KOBIETY! Naprawdę jak to usłyszałam, to prawie się poryczałam.
To cholernie boli, kiedy słyszy się gadające głowy, wypowiadające się takim tonem eksperta na temat tego, jak in vitro to jest zachcianka i to jeszcze moralnie niegodna i zła. Tak. Jest moją wielką przyjemnością katować organizm milionem leków, robić sobie po kilka zastrzyków dziennie (jak któregoś dnia musiałam zrobić 4 zastrzyki na raz, to zemdlałam w trakcie - taka to przyjemność), rozkładać nogi przed kolejnymi obcymi ludźmi i dawać sobie wkładać różne instrumenty medyczne w najbardziej intymne części ciała. To jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej. Dobrze, że mamy władzę, która stoi na straży mojej moralności, bo sama bym się pogubiła.
Od lat mowa jest o tym, że problem niepłodności rozkłada się w zasadzie 50-50 między mężczyzną, a kobietą. Ale nie w Polsce! Nie, u nas mężczyźni są jurni i płodni, zapładniają żony i narzeczone w zasadzie samym spojrzeniem. To te złe baby nie chcą w ciążę zachodzić! Bo nie chcą być matkami! Bo kariera, bo figury szkoda, bo nie chcą odpowiedzialności! Jak można gadać takie bzdury. Jak można wypowiadać się na tak delikatny temat z takim tonem lekceważenia. Niepłodność jest w niechlubnej czołówce najbardziej niszczących psychicznie chorób (zaraz po raku i AIDS). A tu wychodzi taki buc i mówi, że woli dać 2 miliony na naprotechnologię, bo to nie jest kwestia medyczna, tylko ideologiczna?! Nie hejtuję naprotechnologii - jak komuś pomaga to super. Ale to podzielcie chociaż środki po równo, żeby skorzystali zarówno ci, którzy do in vitro nie podejdą z różnych względów, a liczą, że naprotechnologia im pomoże, jak i ci, którzy bez in vitro o dziecku nie mogą nawet marzyć.
No i oczywiście wieczny argument, że można adoptować. Można - jeśli się kwalifikujesz. Kiedyś sprawdzałam w ośrodku adopcyjnym, jakie trzeba spełniać warunki, żeby adoptować dziecko. Wyłożyłam się w zasadzie na samym początku, bo trzeba mieć poniżej 40 lat i co najmniej 3-letni staż małżeński. Na nasza trzecią rocznicę to mój małż będzie już miał 41 lat. Zresztą adopcja jest dużo trudniejsza, niż się wydaje, nie każdy się do tego nadaje.
Ale dzięki panu wszystkowiedzącemu z telewizji podjęłam jedną ważną decyzję - nie będę nigdy wstydzić się tego, że podchodzę do in vitro. Czy się uda, czy się nie uda - nie zamierzam tego ukrywać. Niepłodność to problem, ale nie jest to powód do wstydu dla mnie, czy męża. Jeśli ktoś powinien się wstydzić, to ludzie stojący u władzy, którzy nie potrafią i/lub nie chcą pomóc obywatelom, w których imieniu występują.
Nie to nie, bujajcie się, sami sobie poradzimy!
Po pracy zamierzam zabrać męża na jakiś obiad, kupić torta i spędzić wieczór na wymyślaniu marzeń na następny rok. Wiem, co będzie na pierwszym miejscu, ale na tym jednym pragnieniu życie się nie kończy. Ja miałam plan zostać mamą przed 30stką - nie wyjdzie nam to, niestety. Ale może uda się do 40stki męża. A poza tym może jakieś wakacje? Dziwnie to brzmi, ale my nigdy nigdzie razem nie wyjechaliśmy. Poznaliśmy się, po dwóch miesiącach już razem mieszkaliśmy a po niespełna roku zaczęliśmy starania o dziecko, ale nigdy nie byliśmy razem na wakacjach. Ba - nawet nie zaliczyliśmy żadnego wypadu weekendowego! Trzeba to kiedyś nadrobić. W kwietniu chcemy pojechać do Poznania na Pyrkon. Znaczy - bardziej ja chcę, a on musi Zawsze to jakiś początek.
Czas jest bardzo dziwnym zjawiskiem przy okazji starań o ciążę. Z jednej strony pędzi niesamowicie - no bo przecież dopiero mieliśmy 18 lat, a tu BACH - jesteśmy za starzy na wpadkę. A z drugiej strony każdy dzień trwa tydzień. Odmierzany 8 godzinnymi okresami między przyjmowanie kolejnych leków. Każdy miesiąc odmierzany okresem i owulacją. 2 tygodnie czekania na wizytę monitorującą przed transferem ciągną się już trzeci miesiąc Ale jak spojrzeć na kalendarz -kurczę, kiedy minął styczeń?!
Takie są efekty skupiania uwagi na tylko jednej rzeczy, jednym aspekcie życia. Zatracamy się w staraniach a w międzyczasie życie przecieka nam przez palce. A przecież posiadanie (lub nie posiadanie) dzieci nie powinno nas definiować całkowicie. Powinnam mieć jakieś swoje zainteresowania, pasje, marzenia, taki stary dobry bucket list - wszystko, co chcę zrobić do 30, 40, 50. Podróżować, skoczyć na bungee, pojechać na safari, zobaczyć piramidy - gdzie się podziały te wszystko plany? Ostatnie miesiące to takie kompletne zafiksowanie się na ciąży, że już nawet nie pamiętam kim chciałam być, jak dorosnę.
Próbuję sobie powtarzać, że muszę się wyluzować, odpuścić, skupić trochę na sobie, na tym kim ja jestem i chcę być w oderwaniu od marzeń o ciąży. To wszystko pięknie brzmi w mojej głowie, ale później i tak spędzam dnie przeglądając forum, czytając porady na polepszenie stanu organizmu i wspomaganie implementacji, itd. itp. I wiem, że mój mąż ma podobnie.
Czasami zastanawiam się jednak w jakim stopniu jego marzenie o dziecku jest tak naprawdę odpowiedzią na moje pragnienia. Ja chcę mieć dziecko, a on - ponieważ chce żebym była szczęśliwa - też bardzo chce je mieć. Dla mnie. Przychodzi mi czasami do głowy, że może tym swoim dążeniem (naszym dążeniem, ale jednak jakoś rozpoczętym przeze mnie) coś mu odbieram, jakąś beztroską radość życia. Czy to bez sensu, gadam bez sensu? Może. Wiem, że on chce mieć dziecko, nie jest mu ta sprawa obojętna. Ale wiem też, że to jak bardzo ja chcę mieć dziecko jakoś wzmacnia jego dążenie do tego, skupienie na tym. Boję się, że odbieram mu jego wolną wolę, jego samego i robię z niego takie przedłużenie siebie. Kurczę, ale bredzę.
Mam totalny mętlik w głowie, za dużo tych hormonów, robią mi wodę z mózgu
Za 3 tygodnie wszystko będzie jasne - w te albo we wte.
Dobrze chociaż, że od dziś włączam kolejne leki - jakkolwiek dziwnie to brzmi daje mi to poczucie, że coś się zmienia, coś się dzieje, idzie do przodu. Kurczę te dwa tygodnie między transferem a testem ciążowym będą straszne Jak się podchodzi do in vitro nikt nie uprzedza, że najgorsze w tym wszystkim jest czekanie. Spodziewałam się niewygody z powodu ciągłych dojazdów do lekarza i konieczności organizowania kolejnych urlopów, spodziewałam się bólu z powodu zastrzyków, badań, zabiegów, itd., spodziewałam się nawet smutku po ewentualnych niepowodzeniach. Nie spodziewałam się nudy i tego, że każdy tydzień będzie trwał w nieskończoność. Mam wrażenie, że przez miesiąc postarzałam się o trzy lata Próbuję zajmować głowę czym innym, ale jakby na dodatek, dla utrudnienia życia, mam niespotykany przypływ energii (od tego estrofemu). W pracy kocioł, w głowie kocioł, powinien mi czas uciekać jak głupi.
No ale uff, jeszcze tylko jutro, weekend i odbieramy śnieżynki.
Oczywiscie calkiem bez przebojow byc nie moglo. Ostatnio na transfer jechalam swoim samochodem, ale jako ze rzadko jeszcze do duzego miasta i poruszanie sie w duzym ruchu odrobine mnie stresuje stwierdzilam, ze tym razem sobie tego oszczedze. Do kliniki pojechalam busem i taksowka, a z powrotem stwierdzilam, ze koniecznie wracamy pociagiem, bo w busie za bardzo trzesie. I nie wiem, czy to wynikalo z tego, gdzie siedzielismy, czy po prostu sklad mial gorsza amortyzacje, ale przy kazdym zwalnianiu do stacji trzeslo niemilosiernie. A ja cala sztywnialam, zaklinajac te nieszczesne kropki, zeby sie mocno trzymaly i nie daly sie wytrzasnac.
A teraz siedze sobie spokojnie i odpoczywam po dniu pelnym wrazen. Jest piekny dzien, bezchmurne niebo, slonce swieci - wezme to za dobry omen.
To znaczy w teorii powinien wychodzić. Mam nadzieję, że oba moje kropki wprowadzają teorię w praktykę.
Czuję się normalnie, nic nie boli, nic nie ciągnie, żadnego dyskomfortu. Jednak transfer crio jest pod tym względem fajniejszy - poprzednim razem jeszcze odczuwałam ból po punkcji na tym etapie. Chciałabym móc poczuć albo podglądnąć jak tam sobie te zarodki radzą. Są jeszcze? Próbują wyłazić z otoczki? Nie obumarły? Strasznie wnerwiające jest to, że nie mogę już nic zrobić, by im pomóc. Jasne - łykam przepisane mi leki, oszczędzam się i staram się z całej siły pozytywnie myśleć, ale tak naprawdę wszystko w rękach natury. Oszukaliśmy ją, ile mogliśmy, graliśmy znaczonymi kartami, ale koniec końców od niej wszystko zależy. Mam nadzieję, że ma dobry humor
Mam nadzieję, że te delikatne skurcze i niewielki ból, jakie odczuwam to właśnie wczepianie się w endometrium Niby wiem, że lekkie bóle jajników i bóle podobne do okresowych mogą się zdarzać tak samo przy implementacji, jak przy odrzucaniu zarodka, ale wiadomo - w takiej sytuacji, gdy bardzo się czegoś chce, wszystko wydaje się być większym problemem, niż jest. Każdy drobny skurcz, a ja już mam wrażenie, że koniec marzeń. A później staram się sama sobie wyjaśnić, że przecież to jeszcze nic nie znaczy, na tym etapie przecież trudno coś pewnego poczuć.
Uff, powoli do przodu.
Mam nadzieję, że te delikatne skurcze i niewielki ból, jakie odczuwam to właśnie wczepianie się w endometrium Niby wiem, że lekkie bóle jajników i bóle podobne do okresowych mogą się zdarzać tak samo przy implementacji, jak przy odrzucaniu zarodka, ale wiadomo - w takiej sytuacji, gdy bardzo się czegoś chce, wszystko wydaje się być większym problemem, niż jest. Każdy drobny skurcz, a ja już mam wrażenie, że koniec marzeń. A później staram się sama sobie wyjaśnić, że przecież to jeszcze nic nie znaczy, na tym etapie przecież trudno coś pewnego poczuć.
Uff, powoli do przodu.
4dpt: proces implantacji jest kontynuowany, gdy zarodek wnika głębiej w endometrium
5dpt: zarodek jest już zaimplantowany
6dpt: zaczyna być produkowane HCG; robię sikańca - blada druga kreska, mąż twierdzi, że sobie ją wyobraziłam
7dpt (dzisiaj): beta - 16,8
W środę beta: 23,4
Dzisiaj: 27,1
Także skończyło się biochemmiczną. Z jednej strony sukces - tym razem zarodek się zagnieździł. Z drugiej strony oczywiście smutno, bo było już tak blisko. Teraz czeka nas dłuższa przerwa. Musimy odłożyć pieniądze na kolejną procedurę. Także przez kilka miesięcy odpocznę sobie od zastrzyków, wizyt u lekarzy i stresu związanego z in vitro.
Najgorsze, że jeszcze gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że może jednak leniuszek ruszy. Dzisiaj jak jechałam na badania rozum mówił, że to koniec, nic z tego nie będzie, zwłaszcza że od rana czuję już typowe bóle okresowe. Ale rozum rozumem, a serce ma inne podejście.
No cóż, pierwsze podejście zaliczone, bezcenna wiedza i doświadczenie zdobyte. Teraz zaczynamy kolejny etap.
I oby wynik był lepszy!
Także jeszcze walczymy
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 marca 2019, 11:02
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 marca 2019, 11:02
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 marca 2019, 11:03