Plusy @:
# koniec stresu i czekania
# koniec rojenia sobie kolejnych objawów
# może ta zgaga w końcu minie
# nie będę rodzić w grudniu, tylko w przyszłym roku tak jak chciałam wcześniej
# ryzyko ciąży mnogiej się zmniejsza
# więcej czasu na odkładanie pieniędzy
# więcej czasu na wydawanie pieniędzy na pierdoły
# w czwartek pójdę do spa już mam nadzieję z plamieniem
Ok, uczucie ulgi jest dominujące. 3 faza straszliwie krótka, więc będę zwracać na to uwagę w następnych cyklach. To pierwszy cykl po tabletkach, więc pewnie może to tak wyglądać. Do zobaczenia w następnym cyklu.
Trochę kulawo się wczoraj wyraziłam, ale to chyba z tych nerw... Ulga nie bo nie ma ciąży (no by mnie tu chyba nie było, c'nie), ale bo już nie muszę czekać. Bo to nie było radosne oczekiwanie, to było odliczanie każdej minuty do końca dnia. I gdybym tak miała siedzieć na szpilkach i dzisiaj i jutro, czekając na wyniki bety, to chyba bym tu skisła. No nic, pierwsze koty za płoty. Wczoraj zamówiłam sobie testy owu i ciążowe na kolejne cykle. Jak nie będą potrzebne za miesiąc to oddam potrzebującym. Używacie tych 40 + 4 z allegro? Warto było?
No i z niespodziewanych niespodzianek miałam jeszcze jedną poza @. Przed 23 do ktoś zaczął mi się dobierać do drzwi. Ja sama, w piżamie, telefon cholera wie gdzie, mogłabym na fejsie napisać na policję ewentualnie. Ale ten ktoś ma klucze. Szybko sobie myślę, że M. u rodziców, pisałam z nim 3 godziny temu, no napisałby mi, że jedzie. No to co, właściciel z niezapowiedzianą nocną inspekcją?
Drzwi się otwierają, a tam mój M. z jedną torbą "Wróciłem". Jak we śnie.
Okazało się, że jego brat, z którym miałby iść do pracy od dzisiaj w Warszawie zachorował na grypę żołądkową po świętach. A że ten wyjazd się już kolejny raz przeciąga mój M. stwierdził, że może poczekać w swoim domu, a nie u rodziców. A czemu nie napisał? A cholera wie. Mówił, że mu się internet skończył w telefonie, ale przecież smsa można bez internetu wysłać. Może myślał, że mnie przyłapie z kochankiem. Te chłopy, eh.
Wrócił i też chory zresztą. Trochę mi to schlebia, że wolał przyjechać do domu z gorączką niż dać mamusi się zatroszczyć o synusia, ale sama jestem teraz w takim stanie, że chciałabym żeby ktoś się mną zajął. Te bolesne miesiączki.
Dżuma chyba wielkimi krokami zbliża się do pierwszej rujki. Biega po nocy i drze ryja, rano to samo. W sumie tylko jak śpi to nie wydaje żadnych odgłosów. Cały czas chodzi i jęczy, wzdycha, sapie, piszczy. Gdyby ktoś myślał, że kot tylko "miau" operuje, to nie, niestety. W każdym razie mam nadzieję, że albo zdążymy przed, albo akurat po leczeniu będzie już po i będzie można kastrować. W piątek na kontrolę dopiero. Ale już widać, że jest o wiele lepiej. Nie chrapie i nie smarczy.
W dodatku Dżuma dzisiaj narobiła w pościel, więc jedyna kołdra do prania, został nam jedyny koc. I Dżuma od dzisiaj przez pięć dni na proverze, 3-4 dni później kastracja. Mam nadzieję, że już bez wpadek pójdzie wszystko ładnie. Strasznie się bidula męczy.
Swoją drogą, z takim kotem strasznie łatwo wyciągnąć leki/recepty od lekarza i to są normalne ludzkie leki. Po Dżumie już mam małą apteczkę lekarstw, których nie zużyła (mi. na chlamydię, przeciwzapalne sterydowe), provera dołączy, bo dostałam 10 pigułek, a mam dać jej 5. Jakbym z nią tak obeszła wszystkie przychodnie w okolicy to miałabym całkiem ładny zbiorek. Bo kot u weterynarza zachowuje się zawsze tak samo, więc w to czy ma ruję czy nie lekarz musi mi wierzyć na słowo. W sumie mogłam spytać na cholerę mi daje 5 więcej, bo więcej rujek nie przewiduję, no ale cóż. Może kiedyś się przydadzą komuś do czegoś.
Jutro znowu sama na jakieś 2-3 tygodnie. Byleby M. trafił na owulację.
No i znowu zostałam sama. Pamiętam jak M. pierwszy raz wyjechał ponad pół roku temu, do Danii, w zasadzie z dnia na dzień, bo dowiedział się o wyjeździe tydzień przed. Na miejscu okazało się, że nie ma internetu, po dwóch tygodniach padła mu Polska karta, więc kontakt już tylko listowny nam został. Nie no, na szczęście był z moim bratem, więc rozmawialiśmy przez jego telefon, a potem kupił sobie kartę duńską. Ale pierwsze trzy dni przebeczałam. Przez te 7 tygodni co go nie było schudłam z 55 do 49 kg, nie mogłam spać, do tego miałam na głowie piątkę kotów (w tym umierającą Dżumę). Każda rozmowa kończyła się płaczem. Mówiłam mu, że psychicznie drugiego wyjazdu już nie udźwignę, że ma już więcej nie jechać. Do tego na samym finiszu, bo w dniu, w którym M. wracał, rano w łazience zawalił się sufit. Mieszkanie całe wysprzątane, na błysk, a tu sru, gruz i kurz wszędzie (właściciel chyba chciał zaoszczędzić na remoncie, bo zamiast zrobić konstrukcję i podwieszany sufit, to po prostu przykleił płyty do sufitu, mózg ). No i M. wrócił i po 2 tygodniach znów pojechał. Przez te dwa tygodnie wydarzyło się kilka rzeczy, które poprzestawiały nam trochę w życiu (negatywnie). Kolejne 7 tygodni sama. Tym razem M. miał internet, więc jakoś to poszło. Dalej nie było wszystko w porządku, ale dało się żyć. Nie wiem, mój ojciec od 19 lat jeździ na statki, pierwszy kontrakt trwał 6 miesięcy. Jak moja mama sobie radziła bez internetu i telefonów? Po jakimś czasie chyba przestaje się tęsknić, nie wiem.
Teraz to nie jest wioska w Danii, tylko Warszawa, gdzie mogę sobie dojechać każdego dnia jak mnie dopadnie tęsknota. Ale to wciąż nie jest idealna sytuacja. Mieszkanie ma tam wynajęte do września, więc to nie jest tymczasowa sytuacja. Szczerze mówiąc zaczynam się zastanawiać po co przenosiliśmy się do większego mieszkania, skoro i tak wciąż mieszkam sama. Póki co nawet nie wiem na jakiej zasadzie będzie wracał do domu. Na weekendy, na tydzień? Nie wiem też do końca po co nam te wyjazdy, gdyby pracował na miejscu też spokojnie byśmy mogli sobie żyć. Tylko moja mama cały czas powtarza "daj chłopu zarabiać pieniądze jak chce".
Jak w ogóle przy nieregularnych cyklach starać się o dziecko w takich warunkach? Eh, zaczyna do mnie powoli docierać, że w tym roku może się w ogóle nie udać... Bo co, jak owutest pokaże plusa, to mam wskakiwać w Polski Bus i pędzić? Bez sensu...
Do tego Dżuma coraz bardziej wariuje, czołga się, drze się i już zdążyła się po raz 4 od wczoraj zlać w łóżko. Niech ta provera zaczyna działać, bo oszaleję razem z nią.
Po masażu relaksacyjnym i dermomasażu ud siadłam przed komputerem z piwkiem i się dalej relaksuję. Zaraz włączę sobie jakieś House of Cards. Przy wyborze zabiegu najpierw postawiłam na liposukcję ultradźwiękową ud, ale jak pani obejrzała moje nogi to się skrzywiła i powiedziała "ale pani tu nic nie ma". No dawno mi nikt tak humoru nie poprawił. Za to dermomasaż bolał, teraz mam siniaki i malinki na udach. Dobrze, że M. nie ma, by bym się musiała tłumaczyć.
Pani masażystka też sprzedała mi kolejny śmieszny zabobon do kolekcji. Mają być z narzeczonym świadkami na ślubie pary, która będzie świadkami na ich ślubie. Podobno nie wszystkie parafie zgadzają się na taki układ, bo wierzy się, że świadek będzie kolejny w kolejce do ślubu. Najbardziej mnie rozbawiło to, że parafie nie zgadzają się żonatego/zamężną świadka/świadkową z powodu ZABOBONU. Coś pięknego.
Postanowione, 8 kwietnia jadę na weekend do M. Co prawda będzie to 12-14 dc, więc dziecka z tego na pewno nie będzie, ale przynajmniej z tęsknoty nie umrę. Teraz tylko - co zrobić z kotami.
Przedwczoraj i wczoraj widziałam się z moją przyjaciółką. Wczoraj spędziłyśmy cały dzień na wsi, u jej mamy. Nigdy jeszcze nie widziałam tak dobrze urządzonego domu. Jak już za kilka lat się z M. będziemy przeprowadzać na swoje, to chyba zaproszę Panią I. żeby pomogła mi urządzić mieszkanie. Połączenia kolorów i stylów, o których sama bym nie pomyślała, że mogłyby do siebie pasować. Ma też napisaną książkę, swego rodzaju autobiografię - taki zbiór anegdot. Rewelacyjnie się czyta. Jak tylko wyda ją w końcu to będę polecać.
Fajnie tak czasem wyleźć z tego domu i zająć się czymś innym niż pracą i obowiązkami domowymi. No ale cóż, dzisiaj wracam do sprzątania.
Kolejny dzień na luzie. Chociaż dzisiaj już jednak coś zrobiłam zamiast gnić w piżamie przed komputerem. Zabrałam Dżumę do weta, Pani doktor powiedziała, że możemy spokojnie poczekać ze sterylką na za tydzień, ale muszę dać jej w piątek proverę żeby nie weszła znów w rujkę. Do tego znowu spuchła, tym razem na brodzie.
Okazało się też, że Pani doktor ma uczulenie na sierść amstafa. To się dopiero nazywa poświęcenie dla pasji.
Potem spontanicznie postanowiłam, że czas coś zmienić i przed zakupami pomaszerowałam do salonu fryzjerskiego, który jest w klatce obok. Jutro o 12 ścinam włosy. Zapowiedziałam skrócenie końcówek, ale jeszcze nie wiem, może poszaleję nieco bardziej. Zobaczymy. Zrobiłam sobie też manicure. Bez koloru, bo dopiero się uczę samego manewrowanie pilniczkiem i nadawania odpowiedniego kształtu i długości paznokciom. Na lakiery przyjdzie czas. Tak, jestem trochę opóźniona w rozwoju pod tym względem. Podobnie mam z makijażem, którego nie noszę, bo nie umiem. Ale biorąc pod uwagę to, że wszyscy dają mi 16 lat, to chyba aż tak bardzo go nie potrzebuję.
Po roku samodzielności muszę przyznać, że jestem pełna podziwu dla samej siebie. Trudno mi uwierzyć w to, że rok temu nie potrafiłam ugotować zwykłego rosołu (bez kostki, bo na kostce to każdy potrafi ), czy gulaszu, a teraz sama modyfikuję przepisy. Jasne, wciąż się uczę i wciąż zasięgam porady u ojca kucharza, albo szukam przepisów w internecie, ale jest na pewno lepiej niż gorzej. Jeszcze trochę muszę się kopnąć w tyłek z moim lenistwem do sprzątania, ale jestem na dobrej drodze do zostania perfekcyjną kurą domową. Dajcie mi jeszcze rok.
Bilet kupiony, w piątek o 12 wyjazd do Warszawy. Idziemy z M do klubu wieczorem, a potem cała sobota i niedziela razem. Mam nadzieję, że na owulację nie będę musiała do niego jechać tylko sam przyjedzie.
Na weekend byłam w Warszawie, oczywiście już przed wyjazdem się zgubiłam. Wmówiłam sobie, że mam autobus o 12:05, a był o 12:30. No ale lepiej w tę stronę. Najlepiej się zaczęło robić jak musiałam dotrzeć z jednego punktu do drugiego już w Warszawie, zupełnie sama. Generalnie orientację w terenie mam taką sobie, więc jestem w szoku, że mi się udało dotrzeć do M. Powrót to już w ogóle hard core, bo podrzucili mnie tylko na przystanek (jechali od razu do pracy) i musiałam sobie radzić sama. Pojechałam z Sulejówka na Młociny bez wpadek. Ale dobrze, że mnie puścili samą. Teraz jak przyjadę do M. następnym razem, to trafię sama.
W domu nie aż tak źle jak myślałam, że będzie. Koty jedynie zepsuły dzbanek z filtrem i zalały kuchnię, a tak to ok. Obawiam się, że przyjaciółka, która do nich przyjeżdżała nie zwróciła uwagi na to, że koty nie mają wody w misce, a cały weekend jadły suchą, więc kiepsko. No ale cóż, jak im nalałam to się nie rzuciły, więc raczej strasznie odwodnione nie są. Zjadły mięsko, wymiziały się o mnie i poszły spać. Mam wrażenie, że Dżuma podrosła przez te dwa dni, ale pewnie to halucynacje od tego smrodu, który zastałam po powrocie do domu. No, ale kuwety wyczyszczone, okna otwarte, pranie prawie zrobione, jeszcze muszę odkurzyć, podłogi pomyję jutro, a dzisiaj wieczorem spotkanie z przyjaciółmi. Nie wiem czy dożyję. Prysznic mnie trochę orzeźwił, ale wciąż jestem bardziej senna niż przytomna.
Nie wiem czy owulka była, czy nie. Dzisiaj pewnie będę pić piwko, więc jutro też tempka nic mi nie powie. Zrobię dzisiaj pierwszy test owu, zobaczymy co tam będzie. Pewnie nic ciekawego.
Dzisiaj w końcu się za siebie wzięłam. Połowicznie. Byłam w mięsnym, chciałam kupić jakąś wędlinę, czy coś. Chciałam wybrać coś innego niż zawsze biorę, bo już mi się przejadło. I jak zwykle to samo - pochylam się nad ladą, patrzę na te półki, mrużę oczy. Za cholerę nic nie widzę. Więc wzięłam jak zwykle to samo. Przecież nie będę prosić kobiety, żeby mi opowiadała po kolei co tam ma i robiła z siebie debila nieumiejącego czytać. Odniosłam zakupy do domu i poszłam prosto do Vision Express. Przemiła pani mnie zbadała, wyjaśniła co i jak. Wadę wzroku ustaliła mi na -1, czyli nie tak znowu mało. Dawno, dawno temu po badaniu wyszło mi -0,25, ale moja mama nie chciała z tym nic robić, bo po co. I tak dobrze, że mi zgryz wyrównała, bo wyglądałabym jak Melanie Martinez, albo i gorzej.
Tak więc w przyszłym tygodniu odbieram mój nowy, lepszy wzrok.
Z innych newsów - Dżuma już po zabiegu kastracji, dzisiaj o 15 ją odebrałam. Chyba ma się całkiem dobrze. Muszę pilnować żeby nie jadła, jutro zabieram ją na kontrolę i antybiotyk, a za 10 dni zdjęcie szwów i jak to powiedział pan doktor "zapominamy o sprawie". Mam nadzieję, że pójdzie tak gładko. Ma kaftanik, więc sobie nic nie rozdrapie, ale trochę ją chyba drażni to wdzianko.
A cyklowo? No dupa blada. Cykl na straty, bo nie ma starań. Nawet mi się testów owu nie chce już robić... Eh.
Jak zwykle gdy już odpuściłam na 100% i pogodziłam się z porażką pojawia się światełko w tunelu - M. przyjeżdża dzisiaj i zostaje do poniedziałku. Teraz tylko żeby owu przyszła szybciej...
Nie pospałam za bardzo w nocy. Dżuma się wierciła, popiskiwała sobie przez sen i w ogóle. Jest przeurocza jak się tak tuli i mizia, ale litości, nie o 3 w nocy.
No, dawno nie pisałam, ale w sumie nie było o czym.
Ten cykl jest na pewno na straty. Bardziej mnie ciekawi jak będzie wyglądała faza lutealna gdy biorę magnez, b6 i castagnus. Poprzednio wszystko ładnie się wyciągnęło już w pierwszym cyklu, więc kto wie. Może i tym razem się uda to naprawić. Następny cykl też raczej będzie bez starań takich hardcore'owych, więc też do obserwacji. Jasne, nie będziemy się zabezpieczać, ale jak się nie uda trafić w owu, to nie będę płakać. Mamy czas, nigdzie mi się nie spieszy.
Cieszę się, że owu w tym cyklu była szybciej, to chyba dobry znak. Co prawda tylko 2 dni szybciej, ale to zawsze coś. Może w następnym cyklu jeszcze szybciej przyjdzie. Byłoby fajnie.
No nic, idę coś zjeść i ogarnąć mieszkanie.
Póki co nie zanosi się na @, ale nie chcę zapeszać. W poprzednim cyklu gniotło mnie w brzuchu już od 5 dpo. Najlepsze jest to, że teraz nawet nie wiem kiedy powinnam testować. Ale jeśli do 12 dpo nic nie zacznie się dziać, to chyba zrobię test dla świętego spokoju.
M. przyjechał na majówkę. Dzisiaj będziemy jechać do moich rodziców. Muszę tylko trochę dom ogarnąć, bo trochę zrobiliśmy wczoraj bałagan.
Dzisiaj jest mój 4 dzień z ograniczaniem spożycia mięsa. W sumie wczoraj zjadłam dwa kawałki pizzy z kurczakiem i salami, i dzisiaj trzeci. Jak na moje dotychczasowe odżywianie to całkiem nieźle. Mięso do każdego dania, było. Wegetarianką raczej nigdy nie zostaję, bo za bardzo lubię kiełbasę z grilla, ale takie ograniczenie na pewno wyjdzie z korzyścią dla zdrowia.
Temp poszła w dół, ale w przeciwieństwie do dwóch poprzednich dni - dzisiaj żadnych bóli. Miałam skurcz w brzuchu, ale to raczej nie miało nic wspólnego z narządami rodnymi. Na upartego czuję lewy jajnik. Ale to mocno na upartego. No nic, zobaczymy jak to pójdzie dalej. W końcu poprzednio @ przyszła pod wieczór. Jeśli nie przyjdzie, a jutro temp skoczy znów to zrobię test.
Za sprzątanie ostatecznie wzięłam się dopiero dzisiaj, po wyjściu M. Oglądałam w międzyczasie film "Kupiliśmy zoo" i co chwilę miałam łzy w oczach. I to w najbardziej absurdalnych momentach filmu. Hormony chyba dają mi trochę popalić. Poza tym jest wszystko w porządku. Mam tylko nadzieję, że jeśli @ jednak przyjdzie to jak najszybciej - w piątek jadę do Warszawy i nie chcę zacząć krwawić w busie... Ewentualnie sobie odpuszczę wyjazd. W ogóle, jeśli @ nie przyjdzie do czwartku wieczorem to w piątek pójdę na betę, bo trochę trudno mi będzie uwierzyć w to, że castagnus, b6 i magnez aż tak mi wydłużyły fl...
Ostatecznie się nie udało, ALE wydłużyła mi się faza lutealna. Taki prezent na urodziny też jest całkiem spoko.
Do Warszawy w końcu i tak nie pojechałam. Wczoraj miałam urodziny, więc stwierdziłam, że skoro i tak we wtorek się widziałam ostatnio z M, to jakoś dożyjemy do następnego weekendu - a ja spędzę trochę czasu z rodziną. Poza tym jazda busem 5 godzin z okresem to trochę słaba opcja.
Mam nadzieję, że owu przyjdzie wtedy kiedy ją przewiduję, czyli jakoś 28-30 maja, bo wtedy planuję jechać do M i było by po prostu idealnie. Mam strasznie dziwne przeczucie, że w tym cyklu się uda. Pewnie to przez to, że fl się wydłużyła, teraz biorę jeszcze wiesiołek. No jakby mogło się nie udać? Oczywiście nie mam jeszcze ciśnienia, bo i tak planowałam zajść w czerwcowo-lipcowym cyklu, ale nie obrażę się jak uda się szybciej. W dodatku wczoraj dowiedziałam się od bratowej, że jednak będzie kolejny bobo u nich, więc nie chciałabym zostać w tyle.
Staram się pozostawać optymistką, chociaż te tygodnie czekania na zabranie się do pracy trochę mnie przytłaczają. Podobnie jak i to, że mogę nie trafić w owu znowu. Mam nadzieję, że skończą tę pracę w Warszawie szybko i M. wróci do domu.
Długo nic nie pisałam, chociaż dużo się działo przez ten czas. W maju straciłam pracę, znalazłam nową, ale ponieważ warunki trochę się pogorszyły i kasy zrobiło się mniej postanowiliśmy przerwać starania. Trochę się podłamałam, odsunęłam od siebie wszystko co przypominałoby mi o tej porażce i zaczęłam myśleć o przyszłości.
Zaczął zbliżać się termin przedłużenia umowy najmu z właścicielami mieszkania, M. dalej siedział w Warszawie. Wtedy pewnego dnia dał mi znać, że jego tata zrezygnował z pracy i wrócił do domu, a jego brat/szef nie będzie mu już opłacał mieszkania. Kolejna kłoda pod nogi. W pracy dobrze mi szło, pierwsza podwyżka na horyzoncie, zaczęłam czuć się w nowym mieszkaniu jak u siebie w domu, miałam już nawet swój ulubiony pub w pobliżu, gdzie spotykałam się ze znajomymi raz na jakiś czas. Taki już etap zapuszczania korzeni i ogarniania, że do tej podstawówki pewnie pójdzie mój potomek, a tam potem do liceum. No bo na pewno kupimy mieszkanie gdzieś tutaj, no bo gdzie. A tu nagle coś takiego. W zasadzie w ciągu godziny podjęłam decyzję o przeprowadzce. Wszystko zostawiłam za sobą, nową pracę, przyjaciół, rodzinę, nawet moją ukochaną bratanicę (skubana już BIEGA i mówi "Ala"!). Podziękowałam właścicielom mieszkania za współpracę, podziękowałam szefowej za pracę, spakowałam cały mój dobytek (trzy pełne kursy Grand Vitarą), zarzuciłam koty na plecy i pojechałam do Warszawy.
Mój M. na pocieszenie kupił mi żelazko, deskę do prasowania i odkurzacz, żebym się nie nudziła. Powoli oswajam się z sytuacją. Oczywiście, czuję się samotna, znudzona, wykiwana przez świat na każdym froncie no i generalnie chujowo.
Z kwestii fizycznych, jeśli szanowny czytelnik zajrzy w moje wykresy zobaczy, że ciało też robiło mi psikusy przez te kilka miesięcy. Cykle każdej długości, dziwne plamienia i krwawienia śródcykliczne. Dopiero ten cykl jakoś się trzyma kupy. Oczywiście pomijając bóle jajników i wysyp pryszczy na mojej twarzy. Nigdy nie miałam takich problemów z cerą. NIGDY. Nawet w okresie dojrzewania. Nie wiem czy to hormony, czy klimatyzacja, czy źle dobrane kosmetyki. A może fatalna dieta? Mam wrażenie, że odkąd nie przebywam po 12 godzin dziennie w klimatyzowanym, zakurzonym pomieszczeniu, jest jakby lepiej. Ale nie wiem czy to nie jest złudzenie. Czekam, obserwuję. Jeśli w tym cyklu nie będzie żadnych niespodziewanych plamień czy innych cudów, a moja twarz wróci jako tako do normy, to póki co odpuszczę wizytę u lekarza. Od następnego cyklu zacznę mierzyć temperaturę żeby zobaczyć na czym stoję w kwestii fazy lutealnej. Póki co po prostu będziemy się kochać jak nam będzie pasowało. Może bez stresu i bez zbyt wygórowanych oczekiwań samo zaskoczy. A może nie. Jak zwykle - nigdzie mi się nie spieszy.
Do następnego.
Już prawie dwa tygodnie od przeprowadzki, cera dalej w opłakanym stanie. Odstawiłam matująco-wysuszający krem i przestawiłam się na natłuszczająco-nawilżający. Ostatnio gdzieś usłyszałam, że jak skóra jest zasuszona to może się bronić produkując nadmierne ilości sebum. Może to mój problem? Tych matujących kosmetyków zaczęłam używać zaraz po tym jak wyskoczył mi dwa pryszcze więcej przed okresem niż powinny. Może za szybko.
Zauważyłam jednak, że problem wyprysków znikł całkowicie z głowy i na plecach też już nie ma takiego dramatu. Wcześniej to była dla mnie największa zagadka i nowość. Może faktycznie problemem była klima i kurz.
Plamień dalej nie ma w tym cyklu, więc chociaż taki sukces mam.
Ale jedno wiem na pewno - woda tutaj jest milion razy lepsza niż w Gdańsku.
Trochę się pozmieniało. Poszłam do szkoły, znalazłam pracę (znowu klimatyzowane pomieszczenia...). Zaraz zresztą jadę na zajęcia. Mam każdy dzień zawalony do granic, więc nie ma też czasu na zamartwianie się staraniami. Czy w ogóle czymkolwiek. Tak na dobrą sprawę to według prawa Murphy'ego to byłby idealny moment na zajście w ciążę. Bardziej wyluzować i odpuścić już nie możemy. Chyba, że byśmy się zaczęli znowu zabezpieczać.
W Warszawie chyba jeszcze długo nie poczuję się jak w domu. Przemieszczanie się przychodzi mi już z dużo większą łatwością niż na początku, ale tęsknota za Gdańskiem wzmaga się. Mieszkam tu już półtora miesiąca, a jeszcze drugie tyle mnie czeka do wizyty w domu. Dopiero na święta... W dodatku to drugie święta jak jesteśmy z M razem, ale też drugie osobno. Nie wyobrażam sobie nie pojechać do domu, a też wiem, że M będzie chciał jechać do siebie. On też rzadko widuje rodzinę, a do tego ma jakiś konflikt z ojcem. Może atmosfera wigilijna jakoś im pomoże się pogodzić. Do tego mamy trzy koty, które trzeba będzie zostawić na te 2-3 dni całkowicie same, bo nawet nie znam tu nikogo, komu mogłabym zaufać na tyle, by dać mu klucze. Nie mamy jakichś bogactw w mieszkaniu, ale chyba za bardzo bym się martwiła o to, czy koty nie uciekną. Jedna mi już tutaj zwiała i przesiedziała cały dzień na klatce schodowej... Tak więc... siebie sprawdzam dwa razy, a co dopiero obcą osobę. Zresztą, kogo? Sąsiadów nie widujemy. Ludzi z pracy prawie nie znam, ze szkoły dziewczyny mieszkają daleko, też ich prawie nie znam.
No i kolejny problem. Nie mam pojęcia kiedy testować. Poprzedni cykl trwał 20 dni, wcześniejsze to w ogóle była jakaś czarna magia (a, plamienie już zupełnie przeszło). Generalnie średnia wychodzi tak 35-40 dni. Mogłabym też czekać aż może @ przyjdzie i w ogóle o tym nie myśleć, ale jak widać nawet przy ekstremalnym wypełnieniu kalendarza nie sposób nie myśleć o tym w ogóle. Zwłaszcza jak objawów @ nie ma prawie w ogóle...