X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe CUD POCZĘCIA z pomocą Bożą - "przepis" na cud c.d . BĘDĄ BLIZNIETA!
Dodaj do ulubionych
1 2 3 4

4 maja 2015, 16:20

35 t. 6 d. 90 % ciąży!!!

Ale miałam sen nad ranem...
Śniło mi się że dostałam smsa od Męża (zresztą w realu też dostałam, bo często rano do mnie coś pisze jak dojedzie do pracy) że nie pojechał do pracy tylko Tato zawiózł go do szpitala, bo "się zaczęło".
Potem śniło mi się, że minął jakiś czas i dostałam kolejnego smsa, że Zosia już jest na świece, jest śliczna i ma wielkie stopy.
i było mi tak masakrycznie smutno, że on sobie sam ją urodził!
Beze mnie!
A ja nie miałam nawet jak pojechać do szpitala (ponad 20 km) własnej córki zobaczyć bo nie miałam auta i autobusy nie jeździły, i nie dość że mnie przy tym nie było to jeszcze o tym, że Mąż ją urodził się z smsa dowiedziałam!
Obudziłam się normalnie przygnębiona.

Napisałam to wszystko Mężowi, a On bardzo przytomnie odpisał "Oj słońce, mogę Cię tylko pocieszyć, że nie ma szans żeby Cię to ominęło!"

co w sumie mnie cieszy:)
Może to jakaś metoda na pogodzenie się ze straaaszną wizją porodu - jeszcze straszniejsza wizja, że Mąż rodzi sobie sam!:)

A z innej beczki. Kiedyś znajoma niedługo przed narodzinami swojego trzeciego dziecka zorganizowała frytki party, żadne baby shower, poprostu spotkanie towarzyskie, póki jeszcze można jeść smażone i spotykać się w gronie większym niż 5 osób:P
Był to genialny pomysł, i postanowiłam go powielić.
Tym samym wczorajszy dzień upłynął nam na Frytki Party, połączone ze świętowaniem naszej rocznicy ślubu, z ową znajomą i jej dzieciakami i Mężem, moją jedną siostrą która przyjechała sama, drugą, która przyjechała z kolegą i trzecią która przyjechała z chłopakiem. I było bardzo sympatycznie, było mnóstwo frytek, różne inne pyszności, tort rocznicowy, i w ogóle czuję że moje akumulatory towarzyskie się trochę naładowały:)

Także pozytywnie:) o!

11 maja 2015, 13:19

36 tydzień 6 dzień

W piątek byłam na wizycie u gina.
OCh jak ja się cieszę! Wyleciałam z gabinetu chyba na jakiś skrzydłach :D
po pierwsze - Mała jest zdrowa! wszystko jest super, przepływy, wody płodowe, jej organy... no wszystko!
po drugie - Mała jest Mała! w sensie nie gigant po Mamusi (miałam prawie 4 kg...i takiej wagi się bałam po wcześniejszych usg) a raczej w ślady Tatusia idzie (3200 przy urodzeniu). Wg mnie to tak w sam raz:)
teraz ważyła 2.5 kg, pani dr na poród szacuje tak właśnie 3 kg - 3.5 kg, choć bliżej 3 kg bo...
po trzecie - do czerwca raczej nie dotrwamy!
do terminu porodu mam obecnie równo 3 tyg i jeden dzień (2 czerwca), Pani dr nie sądzi bym 3 tyg dała radę, mam się szykować na mniej czasu.
Szyjka jest już mocno skrócona (ale mam się nie martwić bo jak na ten etap jest to ok) i miękka. Rozwarcia jeszcze nie ma, ale główka jest już mocno przyparta i szyjka jest dobrze przygotowana, tak że "jak akcja się zacznie powinna się ładnie potoczyć"
Miałam takiego banana na gębie:) taka byłam radosna i podekscytowana!
JUŻ NIEDŁUGO SPOTKANIE Z ZOSIĄ!!!!!
Mąż wybałuszył oczy i w lekkim szoku siedział:P wiadomo, faceci chyba inaczej traktują te terminy, czerwiec to czerwiec :) ale no cóż, czasu coraz mniej!

hehe i co najlepsze - 19 maja mam obronę pracy magisterskiej. Jak powiedziałam to pani dr to zrobiła oczy :)
Sama nie wiem jak niby ja to zrobię, bo ledwo chodzę, od kilku dni wyraźnie czuję że Mała jest jeszcze niżej, tak, że chodzę jak kaczka, jakbym autentycznie miała coś między nogami. Bo w sumie mam. Jej głowę:P
Siusiam jeszcze częściej, nie sądziłam że to możliwe w ogóle, ale tak jest! teraz częstotliwość wizyt przypomina bardziej zapalenie pęcherza!... i o ile w domu mówi się trudno, tak w trasie jest to masakra. a na obronę muszę jechać do rodzinnego miasta 180 km.
Nie mam sił i sprawności by do sklepu czy na spacerek się wybrać, a mi się obrony zachciało ;P no ale fajnie byłoby urodzić jako mgr, niech Zosia ma wykształconą Mamę.
No i odpuściły mnie duszności, oddycha mi się trochę lepiej:) Nawet katar już tak bardzo nie dokucza:D

Ale żeby nie było za różowo... moje hemoroidy które były uciążliwe, nieprzyjemne i niekomfortowe wczoraj stały się koszmarem. powstał jakiś jeden guzek, i tak okropnie boli, nie mogę siedzieć, chodzić nic... więc choć wstydzę się okropnie i nie mam na to ochoty to nie mogę wytrzymać z bólu i wiem że żadne maści i czopki mi już nie pomogą, więc schowałam wstyd do kieszeni i idę jutro do proktologa. Pierwszy raz w życiu. Oby i ostatni.
Oby mi pomógł... niech choć trochę mi to zaleczy bo tak się rodzić nie da:P
Ha! jak mnie kulka na tyłku boli i chodzę po ścianach zachowując się jak pępek świata, to co mają powiedzieć kobietki zaraz po porodzie, z naciętym kroczem, hemoroidami, krwawieniami i poranionymi sutkami, niewyspane z małym dzieckiem??!?!?!
tak kochana, ty się szykuj a nie zrzędzisz.

Zobaczymy czy taka mądra będę jutro u proktologa.

20 maja 2015, 18:25

38 t 1 d

No niestety Agusia246 miała rację w swoim komentarzu. Proktolog nic nie pomógł:(
Okazało się że zrobił mi się zakrzep, mówię wam, ból masakryczny! Siedzieć się w ogóle nie dało, a wszelkie poruszanie się bardzo bolesne. Ryczeć mi się chciało. Lekarz chciał mi to naciąć, ot tak, od razu, na wizycie. Że niby po tym natychmiastowa ulga. Tyle tylko że byłam prywatnie, i na tę wizytę musiałam wybulić 150 zł, co nie jest mało, a za to nacięcie chciał prawie 400zł! No błagam tuż przed porodem mam naprawdę masę wydatków i perspektywa wydania pół tysiąca na tyłek to jakaś abstrakcja!
Zwłaszcza że zapowiedział że po nacięciu owszem ulga, ale podczas porodu niemal na bank się odnowi. Spytałam co będzie jak tego nie zrobię, stwierdził że może się zrobić ropień, ale możemy spróbować to potraktować jakimiś specyfikami żeby się rozeszło. No jasne że chciałam spróbować. Więc zalecił maść, którą i tak już się smarowałam, i nasiadówki z kory dębu, o której to korze huczy cały internet kiedy go zapytać o hemoroidy.
Więc zapłaciłam 150 zł za wiedzę którą już i tak miałam :/. Tak mnie ta wizyta i bezsilność sfrustrowały że płakałam całą drogę do domu.
A po powrocie dawaj tę korę. Okazało się że należy ją parę minut gotować, w efekcie robi się taki wywar ciemnobrązowy, który wygląda jota w jotę jak wywar z obierek cebuli do farbowania jajek na wielkanoc. I dokładnie tak wyglądałam, normalnie jak jajko! wyobraźcie sobie wielkie okrągłe babsko, z okrąglutkim brzuchem jak moczy dupsko w małej misce robiąc z siebie pisankę...;/
i ta frajda 3 razy dziennie.
Najważniejsze że pomogło. Nie od razu, ale powolutku, po paru dniach ból zaczął ustępować. W sumie od czasu do czasu dalej boli, ale jako tako zaleczona jestem, groźba nacinania się oddaliła. Powrócę do niej niechybnie po porodzie.

taka to przygoda na ostatnie chwile ciąży.

Doktorka która zapowiadała że jestem już taka niemal gotowa na poród zrobiła mi ogromną nadzieję, że to już! Że zaraz! Tymczasem dnie mijają i cisza. Ech...

No ale dobrze, Zosia miała przykaz poczekać do 19 maja do obrony.
I... Ha! Jestem obroniona!
Jestę MAGISTRĘ! :D:D:D:D:D:D:D udało się, jest 5 na dyplomie:D
Było okropnie stresująco, wiadomo pytania, potem bardzo miło, bo jednak podołałam z odpowiedziami, potem zachwyty że o będzie córka, o Zosia, o jakie ładne imię...:P
i już.
Hurra!

W każdym razie po obronie ostatnie wizyta u ginki, ja z nadzieją że po tych stresach to ja już co najmniej mam rozwarcie na 3 cm i lecę rodzić, a tu nic. W sumie od ostatniej wizyty nic się nie zmieniło, Mała jest tylko jeszcze niżej.
I ma 3.400 kg.
A my z Mężem: -COOOO?!?!?!
Pani przestraszona -a ile było ostatnio?
A my że 2.500!
Na co ona, że rzeczywiście to jest niemożliwe. Pomierzyła jeszcze raz dokładnie i tłumaczy, że główka jest tak nisko, że moje kości już bardzo przeszkadzają mierzyć,
więc uważnie zmierzyła jeszcze raz i wyszło 2.950. No już lepiej. Ale dla mnie to i tak mega dużo - pól kg w dwa tygodnie?

Zosiuniu kochanie chodź tu już do nas!
Tu jest fajnie! serio. Czasem jest słońce, czasem deszcz, ale wszystko to Ci się spodoba.
Cała rodzina nie może się już Ciebie doczekać!


Wiadomość wyedytowana przez autora 25 maja 2015, 13:41

24 maja 2015, 18:51

38 t 5 d

Odliczanie trwa!
Do porodu wg mnie zostało... 8 dni.
Mam podstawy by obstawiać 1 czerwca:)
Czy się sprawdzi?

Zobaczymy:)

na razie kompletna cisza, symptomów porodu nie mam absolutnie żadnych.
Ginka tak straszyła że to już zaraz ale wygląda na to, że Zosia jest słowna i wylezie 1 czerwca.

Jestem już taka zniecierpliwiona...:P
Ale nie ode mnie to zależy więc czekamy:D

Wiadomość wyedytowana przez autora 25 maja 2015, 13:42

25 maja 2015, 14:07

38 t 6 d


7 dni do porodu

Pierwszą myślą jak się obudziłam o tej czwartej było "o cholera dostałam okres" Bolało mocno, promieniowało aż do kolan. Często jak mam okres, to mam tzw Wrażenie Pustych Kolan. Nikt tego nie kuma poza jedną moją siostrą która też to ma. Pozostałe nie mają. To takie bolesne uczucie jakby kolana były wypełnione watą albo w ogóle puste. Towarzyszy bólom okresowym. No więc obudziłam się z naparzającą macicą i pustymi kolanami i myślę "okres". Zacisnęłam mocniej oczy żeby zasnąć i przespać ból, może się obędzie bez tabletek. Ale z reguły się nie obywa, bolało, tak falami, więc pół przytomna próbuję skojarzyć gdzie mam jakiś ibuprom max.
I coś mi świta że nie mogę ibuprofenu.
Czemu to ja nie mogę? tylko paracetamol jak już?
A no przecież... Zosia.
ZOSIA! o kurdę. Ja w ciąży jestem. O kurdę! na końcu już! O KURDĘ! JA MAM SKURCZE!!!!
Czyżby...? :D:D:D:D
Zaraz oprzytomniałam.
uruchomiłam aplikację i zaczęłam mierzyć.
i od razu wiedziałam że to jakaś ściema tylko, bo nieregularne były że hej. Co 10 min, co 7, co 15, co 5, co 3....
ech... to pewnie po wczorajszym wywoływaniu. Bo choć wiem, że urodzę 1 czerwca, co mi szkodzi stosować 3XS? Sprzątanie, spacer, sex:)
No więc to pewnie po wczorajszym wieczornym trzecim S te skurcze.
Upewniwszy się że to tylko ćwiczenia spokojnie czekałam na rozwój wypadków znacznie się uspokoiwszy. Po godzinie się wyciszyło samo.
Ale już coś wiem.
Wiem, że skurcze bolą jak paskudny okres. podobno "przepowiadacze" nie bolą. Tiaa... skoro "to" nie boli to co w takim razie boli? i jak bardzo? :/
Ze ciężko czasem wyłapać kiedy się zaczyna i kończy skurcz, bo jak są często, tak co 3 min, to się trochę zlewają w ciągły ból i to jest nie fajne.
Jestem typem "nie dotykaj mnie nic do mnie nie mów zostaw mnie" podczas skurczu. Mąż akurat przez sen chciał się przytulić, to była ostatnie rzecz na jaką miałam chęć. Zamykam się w sobie zaciskam oczy i usta i nieruchomieję, i nie chcę być dotykana. Jest zatem nadzieja że obejdzie się bez scen i dramatyzmu i darcia się wniebogłosy na porodówce:P
Wiem jeszcze jedno, chyba najważniejsze. Wystarczy że zauważyłam że Zosia się nie rusza, a wszystko inne przestało mieć znaczenie. Że boli, jak długo, jak mocno... nie ważne. Ważne było tylko czy z Maluszkiem wszystko dobrze?
I w nosie miałam że to fest bolało, bo chciałam tylko mieć pewność że Zośka się trzyma.
Jak wreszcie dała o sobie znać znów mogłam przeżywać swoje małe dramaty, zagłębiać się w analizie skurczy i poddawać przerażeniu że poród będzie straszny:P

Bo będzie. Nie ma się co oszukiwać. Ale na końcu zobaczę wreszcie Zosię!
więc w sumie nie mogę się doczekać:)

7 dni! równo tydzień!
Jupi!

A jeszcze dopowiem, że jestem jakaś jednocześnie przerażona i dziwnie spokojna. Może przerażona, bo jestem tylko kobietą, zwykłą zwyczajną, a przede mną poród... :/
A spokojna, bo wszytko zawierzyliśmy Bogu.
I św. Gerardowi, ponoć jest patronem matek rodzących i opiekunem dobrych porodów, więc bardzo Go poprosiliśmy o pomoc.
Z Bożą pomocą musi być dobrze. Po prostu musi. Jestem tak wyraźnie prowadzona przez Najwyższego przez całą tą ciążę, że ufam że i finał przejdziemy razem.
Amen!

Wiadomość wyedytowana przez autora 25 maja 2015, 14:13

30 maja 2015, 17:31

39 t 4 d

do porodu wg bożych zapowiedzi 2 dni.

Rozwarcie na 3 cm.
No ale z takim rozwarciem to można sobie i cały tydzień chodzić i dłużej. Dopóki nie ma akcji skurczowej nie ma stresu. Wody się trzymają, więc położna puściła nas do domu. To było wczoraj, jak pojechaliśmy na kontrolę. Ot tak, brzuch mnie bolał, różnie kuło ale jakoś niejednoznacznie. Pojechaliśmy rzucić okiem co tam. Ku mojej radości Pani powiedziała ze mam 3 cm. To chyba nieźle, prawie bezboleśnie, jeszcze tylko 7 cm:) Więc kazała czekać na akcję skurczową, wrócić do domu, porządnie się kochać z Mężem, rano po śniadaniu zjeść całego ananasa:)
Pani się zapaliła że może więc się już w nocy spotkamy, albo jutro, że to już... że niedługo...
Ale ja to już słyszałam. Nie raz. I co? Wyobrażam sobie jak Zośka siedzi w brzuchu i ma ubaw z Mamusi, Tatusia, ginekolożki, położnej i wszystkich liczących na szybsze wyjście. Wyobrażam sobie jak puka się w czoło, że o co nam chodzi skoro ona się umawiała z Górą na 01.06.

w nocy skurcze się pojawiły
Nieregularne co 3-11 min. Trochę podsypiałam, trochę czuwałam i je liczyłam. Były godziny że wyciszały się zupełnie.
Napisałam rano do położnej, no nic, kazała czekać.
Cały dzień wygląda tak że skurcze są.
Mniej bolesna, krótsze, ok 30 sek i takie solidne, porządnie bolące, ok 1 min.
też co ok. 3-17 min.
I tak niemal cały dzień zleciał.
Do szpitala jeszcze nie jedziemy, bo skoro są tak nieregularne, i cały czas choć bolą to są do przeżycia, więc chyba bezsensu. Zosia między skurczami fika, uspokaja mnie, kochana moja.
Zaraz wejdę do wanny, zobaczę czy się wyciszą czy wzmogą.

Proszę kochane o modlitwę, żeby wszystko dobrze się potoczyło:)

Nie wiem kiedy znów tu zajrzę.
ściskam mocno!

3 czerwca 2015, 17:11

Rzeczywiście, ma wielkie stopy:)

Zosia Maria przyszła na świat siłami natury 31 maja o 3.35, 10 pkt, 53 cm, 3280g.

Jest najprawdziwszym CUDEM!

Wiadomość wyedytowana przez autora 3 czerwca 2015, 17:13

11 czerwca 2015, 12:07

PORÓD

ostrzegam, opis będzie drastyczny i dokładny.

Jak widać jeszcze parę godzin przed porodem pisałam sobie tu o skurczach.
No i właśnie, skurcze. Uczono nas że te porodowe poznam po tym że:
są regularne
nasilają się, są coraz mocniejsze,
po prysznic nie przechodzą,
trwają około minuty.
W trakcie nie można ani mówić ani iść ani śmiać się.
A i tak (uwaga pani ze szkoły rodzenia) nikt nie wytrzymuje w domu tak długo panie przyjeżdżają dużo szybciej, jak tylko coś poczują, jak przyjedziemy ze skurczami co pół godziny czy co 15 minut to i tak jesteśmy kozaki. To sobie wzięłam do serca.

Moje skurcze były zupełnie nieszablonowe. Nieregularne, jedne mocne, potem jakieś tak słabe że nawet nie wiedziałam czy sens je zapisywać, znów mocne aż nie mogłam się ruszyć. No i krótkie były, po ok pół minuty.
Poszłam pod rzeczony prysznic po tym wpisie i ustały na jakieś 40 minut. Potem wróciły. Stwierdziłam że takie zabawy to i parę dni mogą trwać, zanim organizm zdecyduje się że to już. Udaliśmy się na spacer, mieliśmy iść też na jakiś obiad, ale mocno bolało, to wolałam zjeść w domu i nikomu nie stękać w knajpie. Na wieczór siedliśmy do filmu, a po nim Mąż poszedł spać a ja pod prysznic, bo już zmęczona byłam tymi skurczami, chciałam znów trochę je wyciszyć na noc.
było jakoś przed północą.
Prysznic był przełomowy. Nie tylko nie wyciszył, ale wzmógł wszystko. Jak wyszłam z łazienki nie mogłam usiąść, chodziłam tylko w kółko postękując, a skurcze były co ok. 5-8 min.I solidnie bolały. Nie było wątpliwości że coś jest na rzeczy. Tylko czemu były takie nierówne, krótkie, i niektóre słabe niektóre mocne? Obudziłam Męża i mówię że dzwonimy po położną. Położna powiedziała (była godzina 1) że może poczekamy do 2, czy nie zrobią się regularne. Wytrzymałam może 10 min? Następny telefon, tym razem Mąż, bo ja już nie mogłam z bólu. Położna powiedziała że sama zwątpiła w tę godzinę i że o 2 widzimy się w szpitalu. Dopakowaliśmy co nie było jeszcze spakowane, ja się przebrałam w jakiś dres i pojechaliśmy. W samochodzie skurcze były co 2-3 min i modliłam się żebym zdążyła do szpitala. Dojechaliśmy o 2.06. Na wejściu Położna mnie zobaczyła i natychmiast kazała się przebierać w koszulę do porodu. W czasie przebierania podpisywałam jakieś papiery, tylko najważniejsze bo na całą papierologię nie było czasu, to dokończył Mąż. Ja od progu sepleniłam o znieczuleniu, i gdzie mam podpisać żeby dostać. Zawsze uważałam że jestem cienki bolek jeśli chodzi o ból, poród jest masakrą, i po to są znieczulenia żeby z nich korzystać. Więc żeby nie było że już za późno czy coś to już mówiłam że chcę. Pańcia wysłała mnie do jakiegoś lekarza gbura na usg, waga szacunkowa 3200 g, rozwarcie na 5 cm, wszystko w porzo. Zaczęłam się trząść, telepało mną mimowolnie. Wiłam się na tej leżance z bólu na skurczu. A bez skurczy... było spoko. Przerwy się zrobiły dużo dłuższe, lekko po 5 min, niektóre nawet chyba dłużej (bo nadal nieregularne), no i nie każdy skurcz bolał tak samo. Bywały takie naprawdę do przeżycia. Pani patrzyła na mnie jakoś podejrzliwie, i poprowadziła na ktg. A wcześniej jeszcze badanie - na skurczu owszem 5 cm ale na luzie 8 cm. Szyjka super zgładzona. Jak tylko wsadziła rękę chlusnęły wody (do dziś się zastanawiam czy one tak do końca same chlusnęły...) i to megaaaa napędziło akcję. Tzn. z zewnątrz niby nic się nie zmieniło, ale mnie tak zaczęło boleć!!! Podpięła mnie pod ktg a ja nie mogłam uleżeć na łóżku, bolało STRASZLIWIE. To nie trwało długo, pół godziny? Ale na skurczach wpijałam się w rękę Męża myślałam że zjem swoje palce, poduszkę albo jego rękę. I sapałam że chcę znieczulenie. Pani pobrała krew i wysłała na badanie, zawiadomiła też anestezjologa, ale cały czas odradzała. Mówiła że to parę godzin, że wytrzymam, a zzo spowalnia i po co. Łatwo mówić, ja marzyłam żeby to się skończyło. W dodatku tętno Małej coś szalało i skakało i co chwila spadało poniżej normy i włączał się alarm. Pani mówiła że "jeszcze jest na granicy" i "jeszcze nie mam się martwić, w razie co zrobimy cc, ale na razie jest dobrze". A ja oczywiście bardzo się zestresowałam. Po ktg siusiu, lało się ze mnie krew z wodą, i znów badanie. I...!O dziwo! Jakim cudem?! Rozwarcie 10 cm! Czyli ten straszliwy ból to był ten słynny kryzys 7-8 cm. Niektóre kobiety mają to przez kilka godzin a ja.. pół godziny z 5 do 10!
Pańcia w szoku, Mąż też, ja nie dosłyszałam w bólu, więc ja nie. Byłam półprzytomna, jak w jakimś innym świecie. Pańcia mówi że teraz to max dwie godziny, i naprawdę znieczulenie jest bezsensu. Ale ja uparta. Koniecznie zachciało mi się do toalety. Pańcia mówiła że to główka napiera i na pewno to parcie to nie kupa. Ale mi się wydawało że muszę, i pani dała mi 5 minut na kupę. Nic nie poszło. Więc mówię że chcę lewatywę, dla komfortu drugiej fazy. Pani się zgodziła, i... to był nasz błąd. To jest jakiś dramat jak to wspominam teraz. Bo lewatywa też przecież przyspiesza akcję porodową... u mnie już i tak błyskawiczną. Siedziałam sobie na kibelku, gdy nagle, zaczęły się bóle parte. I to było tak silne, tak rozdzierające, tak okropne... to co się działo z moim ciałem... nie miałam żadnej kontroli, to się działo samo, Zośka sama zaczęła wychodzić. Byłam przerażona, tak się bałam, nie byłam gotowa, płakałam. Zawołałam Panią, poprowadziła mnie na łóżko porodowe, i wołała że mam nie przeć, że jeszcze nie, zaczęła wołać ludzi, zbiegli się lekarz i inne panie, a ja nic nie mogłam zrobić, nic, nie miałam żadnej kontroli. Chlustała krew. Lekarz zaczął szukać tętna Małej i nie mógł dłuższą chwilę znaleźć. Coś strasznego. W końcu znalazł... uf. Przyszedł następny skurcz party, pani cały czas wołała żebym nie parła! Ale jak?!?! Czułam jak ogień rozrywa mnie od środka. Zośka wychodziła n przekór wszystkiemu. Pańcia powiedziała że musi mnie naciąć, i choć dużo rozmawiałyśmy przed porodem o ochronie krocza to wiedziałam, że to konieczne, bo było za szybko, krocze nie zdążyło się zaadoptować. W następnym skurczu Zośka wyskoczyła. Była 3.35.
Położyli mi ją na brzuchu.
Tyłem do mnie.
Widziałam tylko obślizgłe, szare plecki i dupkę.
Była cieplutka. Mokra. Zwinięta jak precelek.
Szary ciepły obślizgły precel. Coś wspaniałego i niesamowitego.
I zabrali ją na badania, Mąż poszedł z nią.
Mówi się, że jak już położą Ci dziecko na brzuchu, to o wszystkim się zapomina, ból mija etc...
Ten kto tak mówi chyba nigdy nie był szyty.
Okazało się, że rozerwało mnie od środka. Krwawiłam za mocno, Pańcia i lekarz zaniepokojeni zbadali łożysko - było całe, i mnie - miałam pękniętą pochwę. Nie szyjkę a pochwę. No i nacięte krocze. Szycie, tam wewnątrz, było dramatem. Wiłam się na łóżku i skakałam pod sufit z bólu, jedna pani trzymała mnie za jedną nogę, druga za drugą, w środku skupiony lekarz szył i szył i szył... Myślałam że to się nigdy nie skończy. Bardzo się trzęsłam.
Przynieśli mi Zosię, ale ja tak się trzęsłam i wiłam, że szybko ją zabrali. Do Męża.
Po wszystkim leżałam wystraszona, zszokowana, roztrzęsiona. Pani ratowała mnie kołdrami i kocami, Mąż skarpetkami, dali mi gorącej czekolady i kroplówkę. I nic, ze mnie nadal były wystraszone zwłoki z ciśnieniem 80/40.
Położna zaczęła przystawiać Małą, ale chyba odczuła mój stres, bo jakoś nam nie szło. Ale zaczęłam się uspokajać, to jakoś chwyciła i pięknie zassała.

Poród trwał niecałe 4 i pół godziny, tak z naszych zapisków skurczy wywnioskowała położna, z czego w szpitalu jedynie 1,5 h. Parte - 15 min. Tak naprawdę parte były jakieś trzy - pierwszy - rozerwało mi pochwę, drugi, wyrzyna się główka i konieczne jest nacięcie, trzeci - Zosia na świecie.

Wszyscy zachwyceni że tak szybko, że jak fajnie.
Wg mnie wcale nie fajnie, byłam przerażona i niegotowa na tak szybką akcję, nawet nie miałam jednego skurczu, który mogłabym spokojnie przeżyć, skupić się na oddechu, poskakać na piłce. To było jakieś szaleństwo.
Ale przecież jakby było dłużej, wcale by chyba mniej nie bolało? Tylko po prostu tej męki było by więcej? Podziwiam kobiety rodzące po kilkanaście godzin.

Ja mam traumę.
Fakt, z każdym dniem patrzę na to przychylniej. Personel spisał się rewelacyjnie, porodówka była pusta, cała dla mnie. Mąż kochany, lekarz cierpliwy, zszył mnie ładnie.
No i najważniejsze - Zosia zdrowa. Położne nie mogły się nachwalić, że jaka ja wytrzymała, odporna na ból, tyle wytrzymała w domu, a poród to jak u wieloródki, bo pierworódki tak szybko nie rodzą. Och ach, bez znieczulenia, rach ciach.
Może.
Ale ja traumę jeszcze mam :)

Uff... Dobrze było wreszcie to z siebie wyrzucić!

12 czerwca 2015, 00:31

Ballerinkko na szycie dostałam znieczulenie. Podobno. Miejscowe. Podobno miało pomóc. eee... Nie pomogło.

Sosenko nie umiem dodawać tu zdjęć. Zresztą... Jakoś wolę chyba bez zdjęć.
A jeśli chodzi o wygląd Zosi, to po pierwszej wizycie moich sióstr, a ciotek Zosi nasłuchałam się epitetów jakimi w zachwytach i miłosnym uniesieniu Ją okraszały.
a mianowicie "Gacek", "Zgredek", "Skrzacik", "Nietoperek" i "Benedykt XVI":)
Także łatwo sobie można wyobrazić, jak nasza Mała wygląda:)


POŁÓG
Chciałabym napisać o połogu. O porodach mówi się dużo. Człowiek jest jako tako na to przygotowany. Słyszy się dobre i złe opowieści.
Ale połóg to temat tabu.
Zostałam postawiona przed faktem dokonanym, bez uprzedzenia, i to było trudne, bolesne zetknięcie się z rzeczywistością.
A jak zaczęłam o tym mówić, okazało się że to normalne, że każda kobieta to przechodziła, że tak to wygląda, czasem gorzej. I że jedyna rada, to zacisnąć zęby, i wytrwać, bo w końcu ból minie i będzie lepiej.
Zła jestem, bo wolałabym być uprzedzona. Przygotowana. Bardziej niż przez lakoniczne wzmianki w głupich portalach o "spadku formy, czyli baby blues" czy "okresie regeneracji trwającym około 6 tygodni", czy "problemach z karmieniem, wynikających ze złego przystawienia Maluszka", itp.
Połóg.
Nie mogłam uszyć ani ręką ani nogą. Bolało mnie krocze, szycie w środku, szycie na zewnątrz, do tego krwiak w kroczu, bo Zośka za bardzo się pchała, i mi takie coś wyczyniła, no i odbyt, a jakże, hemoroidki. I cewka moczowa, bo byłam cewnikowana tuż po porodzie.
Próbowałam po kilku godzinach zrobić siku, okazało się że to szczypie tak niemiłosiernie, że musiałam robić siku polewając się wodą. Trwało to tydzień. Tydzień bez normalnej możliwości zrobienia siku. Tyłek miałam tak obrzęknięty że czułam jakbym miała jeden pośladek a nie dwa, i zupełny brak zwieraczy. Wypróżnić nie mogłam się przez 4 dni - tak byłam przerażona parciem. Po prostu nie mogłam się przemóc. Pomogły dopiero czopki glicerynowe i laktuloza. Krwiak wchłania się długo i boleśnie. Szwy bolą jak cholera. Człowiek chodzi jak kaczka i absolutnie nie jest w stanie siedzieć. Chodzenie też boli, stanie dłuższą chwilę, o noszeniu Malucha można zapomnieć. Byłam słaba i w sumie mogłam tylko leżeć. A i tak płakałam z bólu. I z rozpaczy, bo "spadek formy" okazał się być załamaniem, widzeniem w czarnych barwach, przerażeniem że sobie nie poradzę, że to mnie przerasta, co skutkowało histerycznym płaczem. Zosię mi podawali i zabierali. Na karmienie. Cycki po trzech dniach wyglądały jak dwa arbuzy. Bolały, miałam strupy na brodawkach, które przy każdym karmieniu rozmiękały i odrywały się, krew płynęła, potem musiałam smarować je mlekiem i wietrzyć. Więc chodziłam (czyt. leżałam głównie) topless wietrząc brodawki. I przed każdym karmieniem musiałam przygotować piersi przez masaż i namaczanie w mleku.Jak położna zapytała na wizycie domowej jakie kupki robi Mała nie potrafiłam odpowiedzieć. Bo jej nie przewijałam ja, tylko Mąż lub siostra.
Nawet nie wiedziałam jakie kupy robi moje własne dziecko.
Karmienie jest dramatem, bolesnym dramatem i walką, ale to chyba temat na osobną epopeję.

To były straszne dni. Ten pierwszy tydzień. Teraz jest lepiej, ale też kiepsko.

A najgorsze, że podobno każda tak ma, ale o tym się nie mówi.
To "trzeba przejść", bo "kiedyś minie".
Myślę że pewnym dramatom mogłam zapobiec, przede wszystkim powstrzymać morze strachu, jakbym była przygotowana.
No ale nie byłam.
Teraz jestem mądrzejsza. Może ktoś inny skorzysta z mojego doświadczenia, siostry? przyjaciółki? ktokolwiek, kto nie został ostrzeżony. Bo ja będę mówić, że to straszne, a nie tylko "o już po porodzie? jak super! Mała przesypia noce?":P

13 czerwca 2015, 14:34

Na zakończenie negatywnych wpisów dwa słowa o karmieniu.
Potem, obiecuję, zaleję Was morzem pozytywnych aspektów ostatnich dni:)

Wszędzie trąbi się, że sednem sprawy jaką jest karmienie, jest prawidłowe przystawienie dziecka.
Jak będzie źle ssało, będzie bolało.
Jak wspominałam Zosię położna przystawiła tuż po porodzie. Na początku Mała była spięta i nie wiedziała czego się od niej oczekuje, ale Pani cierpliwie przykładała, tłumacząc mi co i jak, aż w końcu Zosia "zaskoczyła".I od razu ssała dobrze.
Na sali potem jak już leżałam przyszła kolejna pani, i znów na spokojnie tłumaczyła, pokazywała i wpychała Zośce pierś do buzi, mimo że Mała ewidentnie nie była głodna, a i ze mnie niewiele leciało. Pojedyncze krople. Ale wiadomo - siara najcenniejsza dla dziecka, no i pokarmu nie będzie dopóki nie będzie ssania, więc przystawiać trzeba. Więc jak tylko Mała się budziła (bo głównie spała) podstawiałam jej cyca.
I wiecie co? szło nam ekstra! Mała naprawdę od początku przystawia się prawidłowo. Usteczka wywinięte, brodawka złapana z otoczką itp. itd.
I kupy robiła, położne zadowolone że widocznie coś tam ze mnie leci.
A jednak, do domu wróciłam ze zmasakrowanymi piersiami. Dlaczego? Bo nikt mi nie wytłumaczył że pierś też trzeba przygotować. Usłyszałam tylko żeby przed karmieniem wycisnąć kroplę mleka i posmarować brodawkę, co czyniłam, po karmieniu zaś wszystko zasychało samo. Tylko coraz bardziej i bardziej bolało. Myślałam że tak musi być i trzeba zacisnąć zęby.
Ale jak mnie położna środowiskowa na wizycie patronażowej już w domu zobaczyła to załamała ręce.
Piersi płonęły, paliły, bolały, były nabrzmiałe, myślałam że to nawał i już chciałam wysyłać Męża po kapustę. Pani wytłumaczyła że same piersi mają się świetnie, problemem są brodawki. One zasychały, robiły się takie skorupkowate, i jak przystawiałam Małą z tą jedną kroplą mleka, to one i tak były suche i twarde, i Ona ssąc (owszem, prawidłowo, i co z tego) maltretowała je i one pękały. Zaczęły mi się robić strupy, leciała krew. Mała te suche brodawki i strupy w czasie jedzenia namakała, częściowo odrywała, i potem one zasychały na nowo, i Ona przy następnym gwałtownym ssaniu rozrywała wszystko na nowo. I wszystko pękało, coraz bardziej w głąb brodawki. Ból nie do opisania. A zaciskanie zębów to nie sposób.
Dopiero więc położna w domu wytłumaczyła, że to trzeba niemal non stop w tych pierwszych dniach trzymać w mleku, i namaczać, porządnie namaczać. Nie tylko smarować, ale moczyć i masować brodawkę przed samym karmieniem. I całą pierś delikatnie rozmasować żeby pobudzić wypływ. A samą brodawkę, tego dzyndzla, tak pouciskać, jakby "złamać", zmiękczyć, i dopiero taką rozmemłaną podać dziecku. Wtedy Mała siłą swych żelaznych szczęk już mi krzywdy nie zrobi.
A tymczasem, niestety, póki się nie zagoi, będzie bolało. Smarować smarować i jeszcze raz smarować własnym mlekiem. Żadne lanoliny tak nie pomogą jak mleko. No i uparcie rozmemływać przed karmieniem , choć to boli, to lepiej rozmemłać samemu niż żeby robiła to Mała.
Miała rację, po kilku dniach strupy zaczęły odpadać, a pod nimi ukazały się już zaleczone brodawki. Strupy też kazała usuwać, jak już się będzie dało, delikatnie na mokro, czyli za pomocą mleka:)

To tylko jeden z problemów przy karmieniu. Inne to zastoje, nawały, zapchane kanaliki, zapalenia... mnie to ominęło, i miałam tylko swój mały wielki dramat z brodawkami. Mały, bo inne mają gorzej, wielki, bo wyłam z bólu nad tym biednym dzieckiem i łzy na nią kapały jak ssała. Bałam się karmienia, jak przychodził czas na jedzenie aż mnie w środku skręcało, bałam się Małej i jej szczęk. W momencie jak chwytała byłam cała spięta i spanikowana, bo to był tak przeszywający ból że aż mną wyginało, pierś podawać jej musieliśmy z Mężem we dwoje, bo Mała naturalnie też się denerwowała i to był cyrk. Po każdym karmieniu byłam spocona jak mysz.
No ale się zagoiłam i jest lepiej.

Karmienie nadal mnie boli. Brodawki mimo przygotowań czasem bolą, bo kurczę, ale to jest mega delikatna część ciała! A Malutką guzik to obchodzi:P Jak mnie jeszcze czasem ugryzie (co się zdarza jak już się naje, zwalnia prawidłowy chwyt i nagle łapie tak płytko żeby sobie tylko rekreacyjnie pociumkać, a ja nie zdążę uciec) i ból jest nie do zniesienia, odciągam laktatorem i podaję mleko butelką, dając piersi parę godzin chociaż na zagojenie. I smaruję mlekiem.
Ale nie cierpię butli używać, bo nawet z tych z najwolniejszym przepływem za szybko leci i Mała się krztusi, doprowadzając nas do zawału.

No to tyle:)

Apeluję! Kobiety! przygotowujcie piersi przed podaniem dziecku! :P
Życzę każdej karmiącej udanej i bezbolesnej przygody z karmieniem!

13 czerwca 2015, 15:50

Czas na pozytywy!!!

1. Poród w dużej mierze w domu. Na spokojnie, ze spacerem po jakimś terenie pałacowym, gdzie akurat mnie przycisnęło i szukałam toalety między skurczami (słynne oczyszczanie przed porodem?), a jak zaczęłam się domyślać że coś się święci z pysznym domowym obiadkiem, bo wszak trzeba mieć siły na wielogodzinne męki. Sami, z Mężem, z własną łazienką i prysznicem, z dobrym filmem i wygodnym łóżkiem. Dopóki nic niepokojącego się nie dzieje, super jest rodzić w domu:)

2. wsparcie Męża - Tak się cieszę że się czasy zmieniły! że poród rodzinny jest normą! Bez Męża nie dałabym rady. Był wspaniały.

3. Własna położna. Temat kontrowersyjny, dla mnie bezdyskusyjny. To była najlepsza decyzja, "wynająć" położną. Świadomość że jest ktoś kto zajmie się Tobą od początku do końca, choćby to miało by parę godzin - niesamowita. I to wcale nie było parę godzin, mogłam dzwonić do niej przed porodem, spotkać się, pogadać, poznać techniki "wywoływania", liczyć na nią podczas porodu i cały pobyt w szpitalu, a także jeszcze po powrocie do domu.
Przykład? leżę na sali załamana że jestem opuchnięta, pokiereszowana, że zamiast podwozia mam dramat. Przychodzi "moja" położna spytać co tam, opowiadam jej, więc zagląda w krocze. I słyszę radosny okrzyk "ależ to jest super! Naprawdę pięknie! Tu się wszystko pięknie goi!" Widzi moją minę i mówi; "Ty mi nie wierzysz? Ja Ci pokażę! masz lusterko?" nie miałam. "to ja załatwię. Ja ci muszę pokazać, ze tu się pięknie goi! że jest dobrze!" i wychodzi. Nie ma jej z pół godziny, słyszę jej głos na korytarzu, co chwila ktoś o coś ją pyta, zabiegana jest, pewnie zapomniała. Nagle wpada na salę.... z ogromnym lustrem wielkości co najmniej pół metra na pół metra, pewnie buchnęła je ze ściany z jakieś łazienki, i dawaj ładuje mi je między nogi! Szalona:) ale miała rację, odczucia miałam straszne, a wcale to tak strasznie nie wyglądało. Rzeczywiście się goiłam:) bardzo mnie tą akcją uspokoiła:)

4. W ogóle personel szpitala. Lekarz gbur - ten od usg przy przyjęciu do szpitala. On mnie potem szył. W trakcie szycia coś do niego gadałam, przepraszałam że tak skaczę, prosiłam żeby ładnie zszył... bo się boję, bo to boli, potem dziękowałam za wyrozumiałość do tak krnąbrnej pacjentki.
I co się okazało, to wcale nie był gbur. Codziennie (!) po obchodzie jak już wszyscy wyszli on sam jeszcze do mnie przychodził zapewnić że naprawdę będzie dobrze, i to się pięknie zagoi. Że szycie pochwy to nic strasznego, że jest dobrze.
Panie od laktacji - miałam w planie porodu że chcę konsultację, i chyba ktoś to czyta - bo przyszła pani tłumaczyć i pomagać przystawiać. Panie pomagające dojść do siebie, wziąć pierwszy prysznic... Wszyscy pomocni. Na każde zawołanie.

5. Szybkie wyjście ze szpitala - urodziłam w niedzielę o 3.35, we wtorek w południe już miałam wypis, bo Mała zdrowa, za dużo nie straciła na wadze, a żółtaczka w normie (miała 9.9 a wypisują od 10!:P)

6. Położna środowiskowa! Anioł nie kobieta! Tyle się przed porodem zastanawiałam na co mi to, jakaś baba w domu, co jeszcze w krocze będzie mi patrzeć. O ja głupia! ileż wątpliwości ona rozwiała! ile pomogła! wszystko tłumaczyła, pokazywała, pierwsza wizyta prawie 4 godziny trwała:) A jak kąpała Małą, to to było niesamowite, jakby mi dziecko zaczarowała, tak anielskiej i rozmarzonej miny u malucha jeszcze nie widziałam:) Zosia była w siódmym niebie! i tak sobie ją w rękach przerzucała, i masaż zrobiła, no Mała zachwycona! i ja też! rozczulona doszczętnie:) potem na każde zawołanie była, już w sumie 4 czy 5 razy. Super babka.

7. Sen Zosi - Kochana moja tyle śpi, że daje mi czas na regenerację:) spokojnie przesypia ciągiem w nocy 4 godziny.

8. Spokój Zosi - płacze tylko jak jest przewijana i głodna jednocześnie.

9. Zdrowie Zosi - jak na razie wszystko w porządku! pępek odpadł równo po tygodniu, Mała ma się dobrze, jest pogodna i spokojna. I wali gigantyczne, piękne zdrowe kupy:P

10. Apetyt Zosi - Mała ciągle by jadła. i pięknie się zaokrągla. Pani położna mówi że będzie z niej Pyza. I dobrze!

11. Rzeka mleka. Jakoś mleko szybko się pojawiło, i mam go w sporych ilościach, ku memu zdumieniu, bo w ciąży zasadniczo była susza. Teraz cała jestem wiecznie w mleku, kapie ze mnie jak ona płacze, nawet jak tylko pomyślę o karmieniu. Skrzętnie zbieram do muszli laktacyjnych to co kapie z jednej piersi jak karmię drugą, i tego jest po 60 ml na dzień! i mrożę. Tak się cieszę że nie mam dylematów z dokarmianiem, z tym czy jest głodna, czy się najada, czy trzeba mm. Mała je ile chce i wisi na cycu ile chce. W nocy co 3-4 godziny, w dzień nawet co pół, jak chce. i widać dobrze nam tak!

Jest super!!!!

23 czerwca 2015, 23:25

Malutka ma już trzy tygodnie!!!
jest wspaniała śliczna rozkoszą spokojna grzeczna i taka kochana!
jest silna, podnosi główkę leżąc na brzuszku, próbuje pelzac, porządnie odpycha się nogami. Polozna zachwycona ze taka silna, zdrowa, donoszą dziewuszka:)
Czasem bezwiednie się uśmiecha,najczęściej do cyca, zabawnie to wygląda, ja nie mogę z bólu juz klne pod nosem i nagle ona jak pijana wywala oczy i się uśmiecha... a mi serce topnieje w sekunde. Wszystkie jej minki zresztą są boskie:)

Karmienie boli.
potwornie.
łykam apap za apapem jak cukierki, co jest oczywiście bezsensu. Myśleliśmy ze może to kwestia złego przystawianią się Małej wiec udaliśmy się dziś po pomoc do poradni laktacyjne. Pancia owszem dala parę wskazówek i poprawiła ustawienia Zosi, ale boli jak cholerę nadal, i wygląda na to, ze to jednak głębsza kwestia. Podejrzewamy bakterie albo raczej grzyba jakiegoś, bo to tylko brodawki tak naparzaja, podczas karmienia ale też po, przez dłuższy czas. A same brodawki są juz zagojone w sensie żadnych ran, nie mam też zastojow ani nic w tym stylu.
Długo tak nie pociagne wiec trzeba to szybko jakoś zaleczyc bo z wariuje z bólu. Czasem już nie wyrabiam i odciagam laktatorem i podaje mleko butla, bo ssanie Małej sprawia mi tyle bólu.
Malutka pięknie przybiera. W dniu wypisu miała 3.180 tydzień temu u pediatry miała 3.400 (z pielucha) a dziś (na golasa) 3.512!!! Tuczymy się tuczymy:) i wyraźnie zaokraglamy:)
Mój najwspanialszy skarb!

4 sierpnia 2015, 13:19

2 miesiące i 4 dni

Zosia skończyła dwa miesiące!
na szczepieniach które były tydzień temu była mierzona i ważona. wzdłuż rośnie niesamowicie! ma już 63 cm czyli 10 cm urosła odkąd jest na świecie!
Waga nie jest już tak imponująca, bo 4.5 kg. Hm no michelinem nie będzie, ale na piersi o to trudniej niż na mm.
No bo nadal się karmimy wyłącznie cycem. Po licznych problemach i załamkach powoli wyszłam na prostą, odstawiałam maście i stopniowo zmniejszałam ilość karmień z użyciem laktatora i butli. I karmiłam ot tak jak zawsze marzyłam - dziecko głodne to bach! wyciągam cyca i już. Bez żadnych wspomagaczy, bóli, leków, maści, laktatorów itp. Ciut czasem bolało ale do przeżycia. I tak było tydzień aż dopadł nas...
SKOK ROZWOJOWY + KRYZYS LAKTACYJNY! cudne połączenie razem:P

Mała marudna, niespokojnie śpi, rzuca się przy cycu, płaczliwa, stękająca i najchętniej tylko na rączki.
A jedzenie? Kiedyś niemal idealnie co 3 godzinki, pod wieczór ciut częściej by na noc zrobić sobie przerwę nawet 5, raz 6 godzin.
Nagle, z dnia na dzień cyc co godzinę, max co półtorej, a czasem... co pół godziny. był moment nawet że woła "leeee" na mleko, przystawiam, skończyła jeść, ponosiłam ją do odbicia chcę odłożyć a ta "leeee!!!!" jakby tydzień nie jadła!
gdyby nie to, że temp. nie ma, jak akurat nie je to jest pogodna, i czasem się uśmiecha, i że poczytałam o tych skokach i kryzysach zawczasu, pewnie biegałabym przerażona po lekarzach. tzn. mam nadzieję że to to, bo jak nie to, to ja nie wiem! w najgorszym momencie naprawdę już płakać mi się chciało że mam cyce puste, że ona już nie ma co ciągnąć więc gryzie, i że tak się nie da. i w najgorszej chwili wyciągnęłam mleko zamrożone kiedyś na wszelki wypadek, i dałam jej po jednym "karmieniu" 50 ml żeby dojadła i dała mi dłuższą niz 20 minut chwilkę na regenerację:)
cyce mi odpadają przy takiej częstotliwości karmień bolą jak nie wiem co, sutki mam takie zaognione, mocno różowe, jak miałam po wyjściu ze szpitala na początku naszej przygody. Wszędzie piszą że to trwa parę dni no i parę dni minęło a końca nie widać!

CHUSTA!
poza tym chustujemy się. Tzn podejmujemy nieśmiałe próby, nigdy nie była w chuście dłużej niż godzinę, bo mam takie okropne przekonanie że ona się tam gotuje:( mam chustę tkaną.mam wrażenie że może wiążę ją za mocno, a ponoć za mocno się nie da, jak wiążę słabiej żeby nie było tak masakrycznie ciasno i gorąco to boję się że jej zrobię krzywdę bo nie będzie odpowiednio zabezpieczona główka i kręgosłup. Wszak ponoć główki nie trzyma (ponoć, bo mój babsztyl już wg mnie główkę trzyma! strasznie silne ma mięśnie karku i w ogóle jest silna:) no ale do 3 miesiąca i tak zabezpieczam tę główkę na wszelki)
No i nie wiem jak z tą chustą, idea świetna, widzę że mała lubi, i fajnie przysypia w chuście, ale jak potem wyciągam ją taką zmiętoloną, poodbijaną na nóżkach i rączkach i całą przepoconą to nie wiem co myśleć;/
macie doświadczenie w tym temacie? poradzicie coś?

4 września 2015, 16:26

Zosia ma już 3 miesiące!

Jest wspaniała i cudowna.
Z umiejętności które nabyła i mnie napawają dumą i radością:
Pięknie trzyma główkę,
chętnie i całkiem długo leży na brzuszku
przewraca się z brzuszka na plecy przez lewą i prawą rękę
leżąc na pleckach przewraca się na boczek
grzecznie zasypia i śpi w swoim łóżeczku

a co mnie trochę niepokoi i martwi:
jest bardzo cichutka. niemalże milcząca. nie głuży, nie grucha nie gaworzy, nie piszczy. śmieje się nieraz całą gębusią ale bezgłośnie. odzywa się baardzo rzadko. nieśmiałe ggh jest może raz na dzień. a po 10 minutach mówienia do niej "A gu gu!" czasem, naprawdę rzadko się zdarzy że cichutko powtórzy "ag..."

hm. A ponoć w tym wieku dzieci to już gaduły?
Mam się martwić i niepokoić? że tak całe boże dnie jest milcząca?

jeszcze trochę mnie martwi że mało wyciąga ręce po zabawki i ich nie chwyta.
A może już sobie wmawiam?

jest bardzo drobniutka, leci uparcie na 10 centylu i mimo że karmimy się co godzinę - półtorej to nie wychodzi poza ten 10 centyl. Po opisanym poprzednio skoku tak już zostało - je prawie ciągle, nie wróciła do dawnej normy jedzenia co 3 h.
Lekarz już mnie straszy że jeśli taka częstotliwość karmień się utrzyma (po 14-16 na dobę) tzn że Mała jest ciągle głodna, moje mleko jej nie wystarcza i trzeba będzie dokarmiać:(

a ja nie chcę mm, tak walczyłam o to karmienie piersią!
nie wiem co o tym myśleć?

a karmienie co godzinę jest naprawdę męczące, jestem uwiązana i nic nie mogę zaplanować, nigdzie się "wyrwać" bez Małej. nie ma niestety w tym żadnego rytmu, nawet jeśli się zdarzy że pośpi dłużej w dzień albo zrobi sobie przerwę np 2,5 h to nie jest to rutyną i nie mogę tego przewidzieć aby ten czas wykorzystać i zostawić ją np z Mężem a samej wyjść chociażby na spacer.
Ona sama nie jest męcząca, jest grzeczna i kochana, po prostu mam czasem ochotę przejść się sama, rozumiecie?

pozdrawiam Was gorąco:*

Wiadomość wyedytowana przez autora 4 września 2015, 21:56

8 września 2015, 12:35

Byliśmy u pediatry bo Mała zaczęła robić bardzo śluzowate kupki i parę dni pod rząd popołudniem bolał ją brzuszek przez czas około godziny. Podkurczała nóżki, popłakiwała, wiła się, prężyła. Potem nagle przechodziło. Normalnie objawy typowe jak na tę słynną kolkę niemowlęcą, ale w takim wieku by się zaczęło? po skończonym 3 miesiącu?
Lekarz wysłuchał dokładnie nas, osłuchał i wybadał Małą dokładnie (jest pediatrą neonatologiem, więc choć mi osobiście średnio podpasował staram się Mu ufać)i stwierdził że to może być jak najbardziej kolka, bo to wcale nie powiedziane że musi się objawić w pierwszym miesiącu, może i do 6 m-ca życia (!!!). Ale on obstawia że to raczej powrót z wakacji, zmiana wody, klimatu (byliśmy na wakacjach nad morzem a wróciliśmy na Śląsk) i pogorszenie się flory bakteryjnej w jelitkach. Zalecił probiotyk, lżejszą dietę (do tej pory jadłam beztrosko wszystko, łącznie z grillem na wakacjach... wyrodna ze mnie matka?) i parę dni obserwacji. Jak nie minie to wracamy.
Jeśli to owa słynna kolka bez powodu, to możemy jakieś kropelki etc, ale i on i my wiemy, że to średnio pomaga, chyba głównie rodzicom bezradnym i patrzącym na męki dzidziusia, pragnącym zrobić coś, cokolwiek by pomóc.
wysłuchał też naszych obaw co do cichutkiego sposobu bycia Zosi i spojrzał na nas z politowaniem i specyficznym uśmieszkiem. Mała miała badanie przesiewowe słuchu, reaguje na dźwięki, jest ruchliwa i pogodna a gadanie to kwestia indywidualna, niektórzy szybciej niektórzy później, i może to nie typ gaduły.
Zosia trochę za dużo zaciska piąstki i skręca się w jedną stronę więc mamy skierowanie do neurologa.

hm. to tyle. śpi tu sobie obok mnie mój Cud Pompejański, moja Kruszynka, mój Zegareczek (te krótsze drzemki idealnie po 30 min z zegarkiem w ręce!:P)
Waży już 5.600 kg, wiem wiem, dla was to pewnie nie jest imponujące, w Jej wieku dzieciaki ważą i po 7 kg, ale dla nas to postęp:) przybiera regularnie, to najważniejsze!
a nawet rzadziej ciut je, po ok 11 razy na dobę, dla mnie to już ulga, choć pediatra twierdzi że optymalnie było by 8 razy. e tam.
Ewela dziękuję za radę z książeczkami:* Będę jej więcej czytać.
ściskam!

8 września 2015, 23:29

jakaś rozpisana ostatnio tu jestem:)

taka sytuacja; Zosia zjadła sobie mleczko z piersi, a po godzinie przyszedł jej czas na drzemkę. Marudziła i marudziła więc hyc ją do łóżeczka i próbuję uśpić. A Ona na to zaczyna cichutko płakać z "le". Słowo wyjaśnienia: Otóż jest płacz na jedzenie i płacz na wszystkie pozostałe sprawy. Płacz na jedzenie to "lee, lee", na pozostałe sprawy to taki typowy, zwykły płacz. I Ona tak na mnie patrzy i "lee lee". A ja nic. Myślę sobie o nie moja panno! jadłaś dopiero co! po prostu chcesz cyca do zaśnięcia. nie musisz tak często jeść. inne dzieci jedzą po 8 razy a nie 80. spróbuj zasnąć...
i uparcie głaszczę jej główkę i uparcie otulam kocykiem.
A Ona nadal patrzy takim smutnym wzrokiem, z takim smutkiem, rozczarowaniem i niezrozumieniem. I to swoje "lee... leee..." a ja nic.
Ale Ona tak patrzyła tymi swoimi sarnimi oczami (ma ooooogromne oczy), tak pytająco, tak smutno...
i się wkurzyłam.
autentycznie.
na tego głupiego pediatrę.
ze mi wodę z mózgu robi.
Co to znaczy że optymalnie jest 8 karmień?!
To jest małe ale mądre stworzonko. nie kieruje Nią nic poza elementarnymi potrzebami.
Widocznie potrzebuje mnie i mojego cyca często. Nawet co godzinę. Choćby było 24 karmienia na dobę trudno.
Dziecko mnie potrzebuje, woła, komunikuje swoją potrzebę a ja głupia udaję że nie słyszę i że nie rozumiem.
Co bym uzyskała wymuszając dłuższe przerwy? Po co ja chcę Ją podporządkowywać? I pod co?
Spłonęłam wstydem, zaraz ją wzięłam w ramiona a Ona zjadła ze smakiem i oczywiście w sekundę po jedzeniu spała.
To było głodne dziecko. Nie wiem czy rzeczywiście mleka, czy bliskości Mamy. Po prostu głodne cyca. Nieważne.
A teraz - Szczęśliwe dziecko.
Głupia matka unieszczęśliwiająca dziecko dla optymalnej wizji pediatry.
ech.

Nie żebym była jakąś fanką rodzicielstwa bliskości, bo nie jestem. Kurdę, ale fanką intuicji jednak warto być.
i głosu serca.

10 listopada 2015, 14:41

Zosia ma 5 miesięcy! i nawet 10 dni:P

Sto lat mnie tu nie było, a szkoda, bo warto notować te wszystkie cudowności jakie mnie spotykają - Zosia tak szybko rośnie, tak szybko się zmienia!

jest już takim ekstra bobasem do całowania pieszczenia podrzucania i wygłupów. Już nie jest kruchą kruszynką którą czule i delikatnie przekłada się z miejsca na miejsce.

To też było urocze, ale ten etap też jest super. Robię jej miliony pierdzioszków, łaskoczemy ją i wygłupipamy się a Ona ciągle się śmieje. Ma przepiękny uśmiech!

Wczoraj było szczepienie Mała ma już 7 kg. Je po ok 8 razy dziennie. Tak nagle z dnia na dzień (dokładnie od 6 paź hehe) przestała jeść tak strasznie często a zaczęła w większymi odstępami. Niesamowite to jest. Sama nagle tak zrobiła, i cieszę się że nie ingerowałam w to całe karmienie, nie zmuszałam. Potrzebowała przez pewien czas jeść często, to jadła, teraz już nie potrzebuje i super! Cieszę się że dzieje się to jej własnym rytmem.
Dwa razy zdarzyło jej się przespać noc - ciągiem 7-8 h. Tak to budzi się co ok. 3-4 h.
Przestała obracać się z brzuszka na plecy - ściemniara ściemnia że nie umie:P i tylko leniuszek woła jak się znudzi żebym ja ją przeturlała. Uczę ją uparcie żeby to robiła sama, i powoli znów się przekręca, ale to od wielkiego święta.
Zabiera się za pełzanie powoli, ale baardzo powoli.
Ostatnio ma jakieś problemy z zasypianiem. Wróżę kolejny skok rozwojowy.
Ma jedną cechę którą kocham jak nie wiem co a wszyscy się nad tym rozczulają - Zosia zawsze ale to ZAWSZE budzi się z uśmiechem. Jak tylko z łóżeczka czy gdzie akurat tam śpi dobiega głos że się obudziła zaraz wszyscy lecą bo jak tylko się nad nią pochylić to zapuszcza takiego rogala, tak pięknie się uśmiecha, z jeszcze lekko zaspanymi oczkami, ale z taką autentyczną radością że kogoś widzi, że wszyscy chcą być tymi którzy ją powitają:) Rodzina ją uwielbia. Ja ją uwielbiam. Tatuś ją uwielbia!
Zaczęła gadać! tak po swojemu - rewelacja. Oj długo musiałam na to czekać:)
Jest, i mówię to z ręką na sercu - najgrzeczniejszym dzieckiem jakie w życiu widziałam.
Pogodna. Grzeczna. Zdrowa. Rozkoszna. Ładnie bawi się sama. Super bawi się z ludźmi.
To naprawdę nasz Anioł!

23 listopada 2015, 00:48

5 miesięcy i 23 dni.

ZĘBY!!!!

Zęby w natarciu. Dwie jedynki dolne. Naraz! wyłażą i wyłażą i wyleźć nie mogą. Stąd problemy ze spaniem, rzucanie się przez sen, totalne rozregulowanie, płacz, marudność, wierzganie się przy piersi i nerwowe karmienia, stękanie, jęczenie i rozpaczliwe wpychanie wszystkiego do gardzieli.
Pomaga ociupinkę jakiś żel na dziąsła, ale szałowy nie jest, i schłodzony gryzak. Na razie, a najgorsze dopiero na nas czeka, bo owe jedyneczki powoli idą, są pod skórą jeszcze, dopiero dwie białe plamki mamy, czyli zasadnicze wyrzynanie przed nami. Ktoś się orientuje i podzieli się doświadczeniem ile trwa ten etap od jasnych plamek tuż pod skórą do ulgi że "jest pierwszy ząbek!"?
oj niełatwo niełatwo.
Jak akurat nie boli Zosia nie przestaje się do nas uśmiechać. Jest taka słodka że szok. Chociaż obecnie chciałaby być tylko na rączkach, i czasem cierpliwości już mi brak :( Szczególnie wieczory, za dnia jest spoko. Leżenie na piankowych puzzlach i zabawki - fe. Spacery w wózku - fe. Wesoło grająca karuzela - fe. Rączki Mamusi i Tatusia - ekstra.
Przewraca się super z pleców na brzuch, z brzucha na plecy leniuch nie chce, umie, ale woli wołać Rodziców:)
Nauczyła się robić pierdzioszki buzią i z zamiłowaniem je robi opluwając solidnie całe otoczenie.
Lubi książeczki. Hm, albo ja je lubię i jej czytam, a ona z zaciekawieniem ogląda :)

BASEN :D
Byliśmy też na basenie na zajęciach dla niemowlaków i to było takie super!!! Maluch na basenie to jest niesamowicie słodki widok, myślałam że się rozpłynę z zachwytu i dumy:P Zosia mega grzeczna i zadowolona, tak że Pan instruktor brał ją żeby pokazywać kolejne ćwiczenia - i dobrze że On je pierwszy robił bo ja miałabym problemy z uwierzeniem że Zosia to polubi - a tak się nie zastanawiałam bo Pan ją hyc pod wodę a Zosia zachwycona - Zosia zaliczyła nurkowanie z obracaniem pod wodą i takie tam atrakcje. W ogóle zajęcia - genialne. Pan miał różne zabawki, konewki, piankową matę na której dzieciaki pływały leżąc na brzuszkach, cały repertuar fajnych ćwiczeń no zachwycona jestem! Będziemy to powtarzać na pewno!

Przymierzamy się do kupna nowej spacerówki, bo te wózki 3w1 są tak koszmarnie ciężkie że nie daję rady, i perspektywa tachania tego podwozia i siedziska i Zosi i torby mnie przeraża. Temat spacerówek jest przeogromny i nie wiem jak się w nim połapię. Jest sens na zimę przenosić się na spacerówkę czy lepiej przemęczyć się z gondolą do wiosny?
Mam nadzieję że jest.

pozdrawiam czytających serdecznie!

Wiadomość wyedytowana przez autora 23 listopada 2015, 20:26

1 stycznia 2016, 23:59

7 miesięcy razem!

wysmarowałam wielki wpis ale mi skasowało.
więc krótko:

tamte objawy okazały się być trzydniówką a nie zębami - lekki stan podgorączkowy a na 3 dzień wysypka

ząb pojawił się dziś! pierwszy! lewa dolna jedynka

Zosia nauczyła się pełzać

jest taka przeurocza! taka już duża Dziewczyneczka!

na czubku głowy mogę nawet zrobić jej miniaturowego kitka:D:D:D

kocham ją jak nie wiem co!

11 stycznia 2016, 01:02

7 miesięcy i 11 dni Zosi

Młoda ma apetyt i chętnie i dużo je. Słoiczki oraz moje własne zupki czy deserki. Dałam jej też np kaszę jaglaną z jabłkiem i bananem. BLW znam, dużo o nim czytałam ale mi się nie podoba i nie zamierzam stosować. Rozbieranie dziecka do pampersa, oklejanie całej chaty czym się da tylko po to żeby brzdąc mógł rozsmarowywać brokuła po stole, krześle, włosach, sobie, mnie i wetknąć go sobie w ucho jest nie dla mnie. Wg mnie jedzenie to jedzenie a zabawa to zabawa. Jest czas posiłku, ubieram Zosię w kubraczek, karmię, ona ślicznie zjada, jak już nie chce to naprawdę to widać, umiem to odczytać i nie wciskam jej nic na siłę, kończymy jedzenie i tyle. Podstawą wciąż jest kp. Staram się podtykać jej nowe smaki i nie widzę niczego złego w papkach. dla mnie to logiczne - płynne mleko, potem przeciery i papki, potem grudki potem całe kawałki. Logiczne stopniowe przejście. To jakieś takie naturalne dla mnie właśnie, a BLW jest nienaturalne - po mleku nagle dziecko dostaje pokarm stały.

Zosia próbuje siadać - szczególnie w gondoli, łapie się za krawędź i podciąga mały łobuz. Znów zaczęliśmy szukać spacerówki, bo wtedy temat uciekł, teraz mamy już pietra i się sprężamy.

Zauważyłam, że Ona nigdy nie marudzi. Jest Aniołem Cierpliwości. Wszystkie te momenty, które jak przyuważyłam u innych dzieci wzbudzają niezadowolenie, Zosia przyjmuje ze spokojem i cierpliwością. Ubieranie, nawet wąskie rękawy i gubienie paluszków. Nakładanie czapek. Niefortunne trzymanie w kąpieli, niewygodne nosidło, irytujący kombinezon, głód przy przedłużającej się podróży. Niesmaczną wit D. Wszystko dzielnie znosi. Mało co wyprowadza ją ze spokoju ducha i powoduje płacz. Doceniam to, jak bardzo jest radosna i pogodna. Uwielbiamy z Mężem jak siedzimy np na kanapie lub przy stole a Zosia ze swojego kącika z zabawkami przypełza do nas, tuż pod nogi, i zadziera głowę tylko po to, by obdarzyć nas łobuzerskim uśmiechem. My się zachwycamy a Ona wraca się dalej bawić. Przepięknie się uśmiecha, tak łagodnie, beztrosko. Mąż często powtarza, jak Zosi śpi i uśmiecha się przez sen, lub jak tak radośnie się bawi i uśmiecha do nas "spójrz na Nią. To jest szczęśliwe dziecko". Myślę że ma rację. Ośmielam się stwierdzić, że Zosia jest radosnym, zdrowym, szczęśliwym dzieckiem. I ja też jestem bardzo szczęśliwa. A Zosia jest naszą wielką radością. Teraz rozumiem co to znaczy "pociecha", często się życzy "pociechy z dzieci". No więc właśnie Zosia - nasz cud, jest naszą pociechą.

W ciągu dnia na ogół spokojna, wręcz czasem na tle innych rozrabiaków apatyczna Zosia zdaje się chłonąć otoczenie. Kolory dźwięki masę bodźców. Obserwuje i chłonie. A wszyscy się dziwią jaka Ona spokojna. Przed zaśnięciem za to wszystkie te emocje z Niej uchodzą, szaleje po całym łóżeczku, wygłupia się, śmieje, wierci. Wtedy sprawdza się motanie - nie stosowane za noworodka teraz jest zbawienne. Otulam mocno kocykiem rączki i nóżki, albo w ogóle zawijam w rożek (tylko po bokach bo na długość oczywiście się już nie da) i Zosia jak tylko poczuje że jest opatulona odwraca głowę na bok i już śpi.
Chyba że jeszcze nie jest śpiąca a ja położę Ją za wcześnie, wtedy niczym David Copperfield magicznie się uwalnia i szaleje dalej. Wtedy otulam znów. Albo zaśnie albo znów się uwolni. Czasem podejść jest kilka. Uspokaja się momentalnie przy Celine Dion Beauty and the Beast. Puszczałam Jej ten utwór jeszcze jak była w brzuchu. Jest na niego jakoś zaprogramowana. Mogę sobie śpiewać kołysanki albo odtwarzać cuda wianki i nic. A Celinka - jak zaklęcie - w mig Zosia spokojna. Niesamowite to jest.

Ona tak szybko rośnie! tak szybko!
Nie mogę się napatrzeć na te nóżki, łapki, szyjkę :) Tak uroczo wygląda w śpioszkach, tak słodko pełza i podnosi pupkę do raczkowania. Tak szybko to się zmienia. Tak szybko dzieci wyrastają z tego stanu. ach za szybko! Ale nie da się zatrzymać czasu.
więc staram się robić zdjęcia i nakręcać filmiki, i chociaż tu zapiszę co się da.
o moim kochanym Cudzie.
1 2 3 4