No więc zgodnie z moimi przeczuciami @ przyszła wcześniej. No i dobrze, i tak czułam że ten cykl jest stracony.
Mierzenie temperatury jest dobre, pozwala zaoszczędzić kasę na sikańce - kiedy wiem, że tempka spada -nie sikam na test ciążowy, nie szukam drugiej kreski wpatrując się pod światło, nie robię sobie nadziei do ostatniej chwili i nie wylewam morza łez. W zeszłym cyklu było mi bardziej przykro, niż teraz.
Prawdopodobnie moja tarczyca potrzebuje trochę czasu na wyrównanie, dopiero od 1 cyklu biorę letrox. I serio, szanuję to.
Niemniej w tym miesiącu mam dziwne przeczucie, że było blisko. Kilka dni po owulacji napierdzielał mnie brzuch jak nigdy, miałam jednorazowe plamienie (klasyczna smuga różowej krwi). Może zarodkowi nie udało się zagnieździć? Podobno w 50% przypadków to się nie udaje. Cóż, przyroda, selekcja naturalna. W końcu każda kobieta chce urodzić zdrowie dziecko.
Poza tym cieszę się, że nastał nowy początek cyklu bo od razu czuję się lepiej (oczywiście po przyjęciu odpowiedniej dawki tabletek przeciwbólowych).
Dziś skończyłam pracę o przyzwoitej porze (rzadkość u mnie i wykorzystałam ten czas na uzupełnienie zakupów spożywczych). Wykupiłam pół arsenału warzyw w LIDLU. I trochę się zdziwiłam, jak świeża makrela okazała się być makrelą ROZMROŻONĄ. Kupiłam więc świeżego dorsza. Zrobię Mężowi na obiad, o męże trzeba dbać.
Serio stwierdziłam, że trzeba dietę urozmaicić. Dla samego samopoczucia, bo uważam z rozżaleniem że dieta na wpływa na zdolność poczęcia - z moim obserwacji tak wynika.
No więc postanowiliśmy z Mężem, że robimy Syna. Sprawdzę, czy to ściema z tą szybkością plemników X i Y. Z tym, że Syna ponoć trzeba robić w samą owulację. Z życia znam przypadki kobiet które eksploatowały swoich mężów przez cały cykl i rodzą same dziołchy.
Tak więc trzeba będzie się wyposażyć w testy owulacyjne. I próbować. I próbować. Do oporu!
Nastrój mam nadal obniżony. Czemu? Może dlatego, że dawno nie miałam normalnego, luźnego weekendu a jestem introwertykiem i potrzebuję odpocząć od dużej ilości ludzi. Zwłaszcza toksycznych. Chociaż tych staram się zlewać, nawet nie komentując ich docinek, bo po cholerę mam się zniżać do ich poziomu upadlania innych. Nie mam z tego satysfakcji. Do tego dochodzi moja niecierpliwość, która towarzyszy mi zawsze w momentach przełomowych w moim życiu. Po prostu już marzę o przeprowadzce i życiu po swojemu. Powinnam cieszyć się każdym dniem, ale nie umiem. Wielka krzywda mi się nie dzieje, ale mam cholernie silną potrzebę autonomii.
Do tego spotykają mnie obecnie typowe docinki "życzliwych", o których do tej pory czytałam.Oczywiście w towarzystwie. Czyli:
- "co wy się tak opieprzacie, że dziecka jeszcze nie ma"
- "nawet młodsza siostra cię wyprzedziła"
- "ile jeszcze będziecie czekać"
- itd itp
Na szczęście zawsze ktoś bardziej wyrozumiały z zażenowania odezwie się i powie "a mają jeszcze czas", albo mąż odbąknie że dorabiamy nogi i trochę nam jeszcze zejdzie.
I to tłumaczenie, że ludzi pytają tak z dobroci serca, bo doczekać się nie mogą. Serio kurwa?
Teraz jako tako to znoszę, ale jeśli starania mi się przedłużą to pewnego dnia (jak trafią na gorszy) i wyjdę na stół i obwieszczę, że sorry ale moja macica nie współpracuje ze mną. Albo jajniki. Albo cholera wie co.
Potem stwierdzą że jestem agresywna i niewychowana. Kurtyna.
Także ten. Rozumiem teraz frustrację innych kobiet.
Wiadomość wyedytowana przez autora 28 listopada 2016, 15:13
Zastanawiam się, czy w tym 5 już cyklu starań uda się wreszcie przeżyć owulkę bez stresu.
Bo w pierwszą owulkę wypadł nasz ślub i wir imprez towarzyszących (poprawiny poprawin i takie tam), potem podróż poślubna, zrąbane TSH, a w 3 i 4 cyklu starań mega silny stres w pracy, który zdarza mi się bardzo rzadko. Jeśli w tym miesiącu coś mi się zrąbie, to przysięgam - w styczniu podczas owulacji robię sobie wolne i basta.
Napizgało śniegu, takiego ciężkiego. Wczoraj po wyjściu z pracy chciałam odpalić auto (aby się zagrzało) i zrobiłam to przy otwartych drzwiach. Okazało się, że miałam włączone wycieraczki i cały śnieg z przedniej szyby zgarnęło mi do samochodu. K8&&*&.
Na drogach też fajnie. Z obawy o własne życie jechałam z prędkością 30-40 km/h.
Od niedzieli zaczynam robienie testów ovu. Boję się trochę, że mój osłabi swoją armię sobotnią imprezą. Jakoś się tym nie przejmuje, twierdzi że powinnam wyluzować. Pewnie tak. Chłopu łatwo powiedzieć, a babie trudno zrobić. Bo co z tego, że sobie obiecam, jak i tak nie wyluzuję? Śledzę objawy, wydaje kasę na badania, zastanawiam się co jeszcze, bo intuicja cały czas nie daje mi spokoju, że coś jest nie teges.
Poza tym jest piątek, a praca umysłowa idzie mi jak krew z nosa. Jeszcze jutro na kilka godzin muszę się pojawić w pracy, ale soboty z reguły lecą mi szybko.
Od dziś czuję kłucie w jajnikach. Testy owulacyjne wychodzą negatywne. Nie ogarniam śluzu bo z rozciągliwego zrobił się kremowy, a wykres temperatury wygląda jak snake.
Jednym słowem dupa. Albo inaczej - zobaczymy. W styczniu i tak planuję powtórzyć badania hormonalne, odwiedzę endo i gina. Pewnie dostanę w tym roku rózgę od św. Mikołaja.
Chciałabym zobaczyć te dwie kreski w końcu, ale czuję że to jeszcze nie w tym miesiącu .
Skończyły mi się testy owulacyjne, zleciałam pół miasta powiatowego aby kupić następny komplet. I na darmo bo u mnie testy nie wychodzą, mimo że robię je o godz 12, nie piję i nie sikam 3 godziny przed testem i co? I nic. Zawsze jaśniejsza kreska. Śluz płodny się skończył. Zero objawów ze strony jajników. No nic. Dupa.
Do tego chciałam kupić 2 komplety różnych firm, a okazało się że z tego wszystkiego wzięłam jeden komplet testów ovu i 1 test ciążowy. cholera
Chyba nie ma sensu tracić nerwy na te testy.
I libido mam jakieś nie teges. Może to ze zmęczenia. Gdyby mąż mnie zachęci to serduszkowanie już bardzoo mi się podobna ale z inicjacją serio jestem skaputniała. Wiem, że za dużo pracuję ale to dla mnie obecnie sposób żeby za dużo nie myśleć i nie frustrować się pewną prywatną sytuacją. Wierzę, że pewne problemy są przejściowe.
Niemniej ostatnio ciąglę czuję, że wciąż muszę sama zbierać się do kupy garść, bo ogrania mnie brak motywacji i zniechęcenie. Ale tak już było wiele razy w momentach przełomowych w moim życiu i wiem, że kiedyś będzie lepiej, dużo lepiej.
A dziś w pracy do 19. Od 9.
Wiadomość wyedytowana przez autora 8 grudnia 2016, 13:35
W tym cyklu czas szybko mi leci (nie napalam się, tak jak we wcześniejszych).
Bilans weekendowy jest taki, że nie odpoczęłam - nie miałam czasu. Zaniedbuję ostatnio tę sferę życia niestety, co bardzo odbija się na moim zdrowiu psychicznym. Dobrze, że w poniedziałki pracuję w domu bez ludi, to w końcu się troszkę wyciszę. Niewypoczęty introwertyk jest marudą - i ja właśnie taka jestem.
Ovu wyznaczył mi początkowo owulkę na 14 dc czyli Mikołajki, ale potem zmienił zdanie i jednak dał 15 dc. Przerywaną linią oczywiście, przez te negatywne testy owulacyjne. Czytałam w interentach opinię jakiegoś profesora, który stwierdził że te testy obarczone są wysokim błędem. Chcę w to wierzyć, będzie mi lepiej.
Poza tym jestem nastawiona na pakiet badań hormonalnych na początku cyklu czyli przed świętami i wizytę u ginekologa w styczniu. Zacznę nowy rok od przeglądu podwozia.
Tymczasem układam sobie w głowie scenariusze zachowania przy świątecznym stole, kiedy z zaczną się wypominiki czemu to ja w ciąży nie jestem. Chyba się nakręcam, ale nic asertywnego nie przychodzi mi do głowy. Może poćwiczę przed lustrem szeroki uśmiech nr 5 i jakieś słowa wypowiedziane tonem łagodnej łani, że właśnie wykańczamy małego dziedzica, a że robimy to dokładnie to jeszcze trochę na zejdzie. A może jak zaczną głupio gadać, to pora wyjść do ubikacji? Albo w ogóle wyjść?
Co do weekendu to był nieco mniej standardowy.
Piątkowy wieczór spędziłam samotnie, ponieważ Małżonek był na "wigilijnym spotkaniu z kolegami", czyt pili alkohol. Zdążyłam obejrzeć 1/2 Atlasu chmur (film trwa 3 godziny). Od 4 lat przymierzałam się do tego film więc chociaż zaczęłam go oglądać. Potem pojechałam odebrać małżonka, który był "gotowy" i kilku pijanych facetów. Modliłam się, żeby nikt mi w samochodzie nie haftował.
I ogólnie doszłam do wniosku, że chłopów nie ma co puszczać w samopas, bo mimo 3 dych na karku ich poziom konsumowania alkoholu jest porównywalny do eksperymentujących 15latków, którzy nie wiedzą kiedy przestać. Reszty zdarzeń nie komentuję nawet.
W sobotę pracowałam do 15, potem zakupy, pieczenie ciasta marchewkowego (test nowego piekarnika) oraz pierniczków (z jakiegoś przepisu, przypadkiem bezglutenowgo). I zrobiła się północ,a o 6 trzeba było wstać i jechać na szkolenie.
Jak na złość w niedzielę rano strasznie mnie pogoniło i to tuż przed wyjściem. I strasznie bolała mnie głowa i żołądek. Miałam też mdłości. Obwiniam wino wypite wieczór wcześniej. Dawno nie miałam takiej reakcji.
Na szkoleniu siedziałam półprzytomna, ale nie żałuję że na nie pojechałam. Żałuję tylko, że zgodziłam się jechać z Małżem do centrum handlowego, na tzw bezcelowe łażenie (tak, mój Małżonek lubi chodzić po sklepach dla sportu, poprzymierzać, powybrzydzać a dla mnie to starta czasu, kiedy mam go tak mało).
Poprzytkaliśmy się, kiedy zaczął mi dokuczać, że stoję taka nieuśmiechnięta i zwrócił mi uwagę w sklepie przy ekspedientce w sposób, który podniósł mi ciśnienie.
Faceci mają taką głupią manierę, dokuczając kobiecie w momencie, kiedy ona ma gorszy dzień, czyli nie jest kwitnąca, roztjutjana i roześmiana. Boli to ich ego i zamiast taką przytulić, to wbiją szpilę. Ciężko mi pojąć logikę tego zachowania.
Niemniej w końcu z niedzieli na poniedziałek w końcu się wyspałam. Pora zaczynać nowy tydzień, także znowu spróbuję się zdyscyplinować.
Wczoraj zrobiłam badania i wyszły fajnie:
Progesteron 18,57 ng/ml N: 1,83-23,9
Prolaktyna 17,46 ng/ml N: 4,6-23,3
TSH 0,935 (2 mies temu było 4,3)
Żelazo 188 ug/ml N: 33-193
Homocysteina 8 mikromoli/l
Czekam jeszcze na AMH.
Uszczęśliwił mnie wynik prolaktyny, zwłaszcza że przed badaniem musiałam odbyć marsz (nie znalazłam niestety odpowiednio blisko miejsca parkingowego). Prolaktyna nigdy w życiu nie wyszła mi tak nisko tzn w normie
Jak spadła? Endokrynolog przepisał mi magnez z potrójną dawką witaminy B6. Brałam dwie miesiące w pierwszej fazie cyklu.
TSH też ładnie spadło, co daje nadzieję.
Progesteron w normie. Zbadam jeszcze na początku cyklu, bo kiedyś miałam lekko podwyższony. Ale to było świeżo po odstawieniu tabletek anty.
Tak mnie wczoraj ucieszyły te wyniki, jakbym co najmniej była w ciąży.
Tymczasem mam już pierwsze objawy PMS. Trochę pobolewa mnie w podbrzuszu, jestem nerwowa ale nie mam doła. Z resztą ta nerwowość nasilają mi niektórzy klienci. Muszę być mistrzem opanowania w pracy.
Mam dość stabilną tempkę w drugiej fazie cyklu. Będę obserwować. Nie chcę robić za wcześnie testu, ani się pozytywnie nastawiać, co by świąt nie przepłakać z rozczarowania. Poza tym mam w planach kolejne badania i przeglądy lekarskie na początku roku.
Przeczucie że znowu się nie udało, szyjka robi się miękka a ja mam objawy PMS (albo jest piątek).Temperatura spada. Do tego pełnoobjawowe PMS, smutek i poczucie niesprawiedliwości tego świata. Po prostu o tej porze cyklu więcej mnie boli. Więcej się wkurzam. I pracuję za dużo. Straciłam rachubę i chyba za późno powiedziałam pewnym rzeczom NIE.
Po Świętach ogarnę to bardziej.
Czasem mnie boli że innym tak łatwo wszystko wychodzi a ja na wszystko muszę zasłużyć.
Tak wiem, życie jest niesprawiedliwe ale i tak jest dobre.
Zrobiłam test mega czuły test ciążowy (10mIU) i wyszedł negatywny. Biel wizira bez śladu cienia cieni cienienów, nawet pod kątem. I powiedziałam o tym Mężowi. Łzy stanęły mu w oczach. Prosił, abym nie robiła żadnych testów tyko czekała na to co będzie.
Teraz żałuję, że nie zachowałam tej wiadomości dla siebie. Wiem, że liczył na prezent świąteczny - te dwie kreski. Chyba nie tym razem.
3 dc
Prezentu świątecznego nie ma, widać byłam niegrzeczna. Nie mam załamki, bo spodziewałam się, że nie wyszło.Myślałam, że bardziej mnie to zaboli. ale intuicja podpowiada, że jeszcze nie czas, ale że niebawem się uda. Raz tylko prawie się rozkleiłam w sklepie, gdy leciało "lilililaj..." Uciekłam stamtąd. To było w dniu kiedy przyszła @.
Dobrze, że @ przyszła przed świętami, bo akurat dzisiaj podjechałam sobie na badania hormonalne. Będę miała pakiet. I przy okazji Męża zaciągnęłam w końcu, bo od 3 lat się nie badał. Nie boi się, po prostu zabiegany jest. On potrafi gapić się w igły i probówki przy pobieraniu krwi. Ja nie mogę, odwracam zawsze głowę.
Chyba za często robię te badania, bo pielęgniarka kojarzy mnie już z imienia i nazwiska. A codziennie przecież ma po kilkanaście osób.
Poza tym moja miesiączka wygląda "lepiej". W ostatnich miesiącach miałam dużo skrzepów i było "brunatniej" a teraz bez skrzepów i normalna świeża krew. Brzydko o tym pisać, ale piszę właśnie ku pamięci. Poza tym całe to forum jest o śluzach i innych kobiecych sprawach.
Poza tym nauczyłam się oceniać szyjkę. Już wiem, kiedy jest miękka, średnia, kiedy otwarta
No i mam przypływ energii, taką większą moc. Pamiętam, że w zeszłym cyklu przedokresowy dół został w prawie całym cyklu, czułam się jakaś wypruta.
No więc nie poddaję się. Chcę urodzić potomka we wrześniu. Wtedy obchodzę 29 urodziny. Czekam na koniec @ i biorę Męża w obroty. Kropka.
FSH 6,57 mIU/ml N: 3,5-12,5
LH 5,20 mIU/ml N: 2,4-12,6
Estradiol 35,98 pg/ml N:12,4-233
Progesteron 0,33ng/ml N: 0,057-0,893
DHEA-SO4 472,20 µg/dl N: 98-340 !!
Testosteron 74,21 ng/dl N: 8,4-48,10!!
O testosteronie wiedziałam. I tabletki anty na niego nie działały - no spadł minimalnie, ale nieistotnie. DHEA-SO4 zawsze było w normie a tu taka niespodzianka.
Endokrynolog podejrzewał już kiedyś zespół nadnerczowo-płciowy (mój 17-hydroksyoryprogesteron jest podwyższony kilkukrotnie w stosunku do norm). Inny ginekolog-endokrynolog stwierdził swobodnym tonem "to musi być guz".
Co mi do cholery jest?
Wychodzi na to, że wszelkie starania i wykresy mogę sobie potraktować rekreacyjnie. W Internecie mało jest info na ten temat, poza tym strach to czytać.
Nie mam już siły się nad tym zastanawiać. Czekam do wizyty w styczniu, bo nie oczekuje happy endu
Święta zleciały, nastrój miałam dość zmienny, ale nie chciałam się dołować. Czasem mam napady smutku.
Były to nasze pierwsze "podwójne święta", tzn pierwsze małżeńskie
Nikt mi nie dogryzł, ale w niemal wszystkich życzeniach usłyszałam wzmiankę na temat rozmnażania.
Odpoczęłam od pracy na tyle, że z miłą chęcią do niej wracam. Bo świątecznego czasu nie mogę nazwać jednoznacznie chwilkę wytchnienia.
Oprócz miłych spotkań trzeba odbębnić też te dla zasady, wyczekując godziny wyjścia. Niestety. Do tego czasu trzeba posłuchać fachowych wypowiedzi na temat polityki, medycyny (lek na raka jest, ale koncerny to ukrywają, a kij z tym ile jest rodzajów nowotworów o różnych mechanizmach działania), żywienia (jaka ta żywność chemiczna jest), zdrowia (po co się badać, człowiek jest zdrowy dopóki wyników nie zobaczy) itd. itp.
Ze zadziwieniem nieraz obserwuję beztroskę innych ludzi, ich luźne podejście do życia, wychowywania dzieci i w ogóle. Czasem im tego zazdroszczę.
I dlatego moje postanowienie na przyszły rok, to bardziej się oszczędzać, więcej dbać o siebie i nie przemęczać się. Nie wiem jeszcze czy tak umiem. Nie wiem, czy to zaskutkuje ciążą, ale przynajmniej będzie mi lżej w życiu. I jest tańsze od tych wszystkich badań.
Człowiek jest schematyczny.
Czytając bloga towsrodku.pl odkryłam, że mam typowe emocje, reakcje i przemyślenia charakterystyczne dla kobiet starających się o dziecko. I to na prawdę zmienia życie, pamiętam że kilka miesięcy temu inaczej podchodziłam do życia.
I okazuje się, że to typowe, że na wieść o ciąży w bliskiej rodzinie/otoczeniu rozum podpowiada, aby się radować a serce pęka (a logika dalej podpowiada, że przecież mnie nie ubędzie od cudzej ciąży).
Człowiek żyje od okresu do owulacji, od owulacji do testowania. Tłumaczy sobie że odpuszcza, ale nie odpuszcza bo dalej o tym myśli. Po prostu tak jest.
Pamiętam ten moment, dzień w którym przelazła @ dowiedziałam się, że moja siostra jest w 2 ciąży (a kilka mies wcześniej zarzekała się, że 1 dziecko starczy). Zero wspomagania, leczenia, badań, śledzenia cykli. Badania hormonalne tragiczne, lekarze zdziwieni że zaszła i utrzymała.
Zapytała mnie po co biorę wiesiołka.
Czyli szał staraniowy też ją minął, bo chyba niemal każda kobitka wie do czego to.
To jasne, że dopada człowieka poczucie niesprawiedliwości. Ona wiedziała, że tuż po ślubie będziemy się starać. Jednak się przeliczyła, że przejdziemy ciążę równolegle.
I przebywanie wśród rodzin z dziećmi może być przytłaczające. Co dla mnie dziwne, nie wszystkie rodziny z małymi dziećmi działają tak na mnie. Do jednych lubię jeździć, innych nie cierpię. Serio.
Teraz myślę, co zrobić, aby nie zwariować. Jak to wyważyć? Bo wiem, że dzięki mojemu zamiłowaniu do robienia badań w porę wykryłam podwyższone TSH i prolaktynę, które obecnie są w normie. Hormony jajnikowe wydają się ok, tylko te androgeny.... Wszędzie podają, że wpływają na owulację i rozregulowują cykle, a u mnie jest wszystko jak w zegarku. Co do dnia mam cykle 27-28 dniowe.
Biorę się w garść. Od wczoraj wprowadziłam w życie mój plan: wysypianie, łagodne ćwiczenia (pilates), umiarkowane godziny pracy i odpuszczanie.
Ciąża to coś co nadejdzie kiedyś, a ten międzyczas trzeba wykorzystać na własną korzyść.
Teraz muszę wymyślić, jak wyjść tego schematu staraczek. Najgorsze jest ponoć alter ego cierpiące na niepłodność - to ono nie cierpi kobiet w ciąży, głupich żartów o staraniu itp.
Odczuwam pierwsze efekty większej ilości snu i przyjmowania wiesiołka - mam RUJĘ. Tak pieszczotliwie nazywam dni płodne. Wczoraj nie mogłam skupić się na niczym sensownym, zachowywałam się jak kotka w rui i wyczekiwałam tylko momentu . Byłam jak Niagara, brzydko mówiąc. Mężowi takie coś się podoba. Podrywałam go, kiedy piekliśmy sylwestrowe ciasto marchewkowe i malinowe muffiny orkiszowe - bez cukru, na ksylitolu. Swoją drogą, muszę znaleźć tańsze źródło tego słodzidła. Eleganckie nam te desery wyszły. Będzie można jeść bez większych wyrzutów.
W zeszłym cyklu byłam tak zmęczona, że moje libido nie istniało.
Organizm odradzał rozmnażanie w warunkach przepracowania. Jakie to mądre.
Biłam się z myślami, czy robić testy ovu. Wkurza mnie to ograniczanie płynów przez 2 h, a potem wgapianie się w wynik, który u mnie z reguły był negatywny. A tu dla odmiany wysikałam pozytyw! Podradowało mnie to. Jest duża szansa, że owulacja puka do mych drzwi.
A tak odnośnie życzeń. Nie wiem, czy ktoś mnie czyta czyta, czy nie ale i tak napiszę: każdej osobie, która to widzi, życzę wytrwałości bo to podobno 90% sukcesu(jakiegokolwiek), pogody ducha, czerpania z bycia tu i teraz, dbania o siebie (jak same tego nie zrobicie, to nikt niestety Was z tego nie wyręczy), życzliwości w otoczeniu i tego co najważniejsze dla nas - doczekanie zdrowego potomka!
Byłam u nowej ginekolog. Odniosłam wrażenie, że czuła się początkowo nieco przytłoczona ilością przedstawionych badań, a wykresy już chyba całkiem ją zaskoczyły. Zażartowała, że za dużo wiem.
Ale moje wyniki niczego nie wyjaśniają. Mam nie potwierdzone WPN (bo nie byłam hospitalizowana, poddawana testom z obciążeniem itp), ale z drugiej strony o wpn mówi się, kiedy 17oh progesteron wynosi powyżej 5, a ja mam 12. No i te podniesione androgeny.
Lekarka uznała, że wyniki hormonów jajnikowych mam idealne. Tak, jakby nic sobie z nadnerczy nie robiły. Cykle regularne, wykresy ładne.
Na usg lewy jajnik wygląda jak w pcos, a prawy jest ładny. Stąd mogę mieć różne miesiączki, raz bardziej obfite, raz mniej.
Stwierdzono płyn w zatoce douglosa i endometrium typowe dla fazy lutealnej, czyli jest szansa, że owulacja była.
W sumie nie wiadomo, czemu ciąży nie ma.
Mam się postawić na monitor owulacji w przyszłym cyklu. I skonsultować z endokrynologiem dalszy cel leczenia i ewentualną diagnostykę. Bo ze strony ginekologicznej pozostało mi HSG (o których niechcący naczytałam się wiele złego tu na forum - wiem, że cholernie boli) i histeroskopia macicy.
Po wizycie miałam mieszane uczucia. Myślałam, że mi ulży. Poczułam się trochę jak nadgorliwiec.
Dostałam dołka i poczułam, że MUSZĘ nabrać większego dystansu. Uporać się z emocjami, zająć sobie głowę odpowiednio.
Ulżyło mi, jak to wszystko opisałam. Bo w otoczeniu słyszę tylko "daj spokój, a nic ci nie jest", albo "wyluzujesz, to będzie dobrze", a mąż twierdzi że to zależy tylko i wyłącznie od mojego nastawienia.
Tak, czy siak już bardziej dbam o siebie. Pracuję solidnie, ale się nie przepracowuję jak wcześniej (12-13h na dobę).
Staram sie przebywać więcej na świeżym powietrzu. Wysypiam się. W sumie to śpię jak zabita.
Kiedy się stresuję od razu mówię stop i karcę się: "po cholerę ci to?"
Lekarka powiedział stanowczo, że szansa na ciążę jest - uspokoiło mnie to.
ALE muszę dowiedzieć się co mi dokładnie jest, bo taką ciążę prowadzi się inaczej (podobno pojawiają się zaburzenia elektrolitowe).
Czuję w kościach, że to wszystko potrwa. Bez żalu nastawiam się na to.
Także teraz mi lepiej. Ten pamiętnik jest jak konfesjonał myśli.
7 dpo czyli zaczyna mi się PMS (wczoraj nakrzyczałam na kota - miał całe łóżko, dwuosobowe a wywalił się na 50 cm kwadratowych mojej białej bluzki, która czekała na włożenie do szafy).
Mogłam dziś pracować zdalnie w domu. Zwłaszcza, że jest cholernie zimno (temp. dochodzi do -20, chyba wszyscy to odczuwają). ALE wolałam się ewakuować i pracować w ciszy. W spokoju. To działa na mnie kojąco. Nic mnie nie rozprasza. W samotności nawet nie odczuwam tego cholernego PMS. I zrobiłam WSZYSTKO, co sobie na dziś zaplanowałam. A normalnie w poniedziałki nieraz pracuję do godz. 22-23 bo ciągle ktoś mi przerywa i mnie rozprasza.
Wkurzają mnie pytania, zwłaszcza babci: kiedy jedziesz, na ile, kiedy wrócisz etc. Wiem, że to z troski, ale ja stara baba nie lubię się tłumaczyć z każdego kroku - potrzebuję więcej niezależności. Marzę o jak najszybszej wyprowadzce. Docenię ten dom. Każdy kąt tam docenię.
Nie mogę się doczekać, aż z namaszczeniem będę mogła wstawiać pranie, piec zdrowsze wersje deserów, kombinować z potrawami - i nikt się nie będzie czepiał, że "wymyślam" :)Ta nadzieja sprawia, że nie mam jeszcze depresji.
Cykle mi teraz szybciej lecą.
Na początku kiedy staraliśmy się o dziecko to byłam strasznie napalona - odstawię antykoncepcje i zajdę, nie? Przecież tyle ludzi wpadło.
A tu człowiek z premedytacją kocha się w dni płodne i DUPA.
A potem idziesz do znajomych i dowiadujesz się, że czyjaś siostra zaszła w ciążę, bo wydawało jej się, że dni płodne już się skończyły. Ludzie zachodzą w ciążę od jednego niezabezpieczenia.
Ale jak na staraczkę przyjęłam to dość spokojnie - już jakiś czas temu skapnęłam się, że życie jest niesprawiedliwe.
Jednak z moich obserwacji wynika, że te kobiety zachodzące w ciąże od tak, podchodzą bardzoo beztrosko do życia i z reguły nie przemęczają się, czyt: kariery nie robią, często w ogóle nie pracują lub pracują 4-6 max 8 h dziennie.
Dlatego ja też podchodzę luźniej i bardziej sensitive sobie pracuję.
Kiedy się nie przemęczam, wracam mi kreatywność - kolejny plus.
Poza tym myślę, co by tu zrobić, aby nie ocipieć od tych starań. Bo przecież żyć trzeba.
Znalazłam też taki cytat:
"Wielokrotnie od myślenia robiłem się smutny, a od działania nigdy". (E. Gaskell)
Zaplanowałam obiady na cały tydzień. Jadę na zakupy. Zajęć mi nie braknie. Do końca stycznia na pewno będę miała grafik napięty jak baranie jaja.
Robiąc rutynowe badanie TSH i FT4 pokusiłam się o betę - dokładnie 9 dpo. Wyszła 19,44.
Cieszę się i troszkę boję jednocześnie, bo jest tak bardzo wcześnie... Wiem, że wszystko może się wydarzyć.
Wynik mnie zszokował, sprawdzałam online w pracy.
W piątek zrobię powtórkę i zobaczę jak przyrasta.
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 stycznia 2017, 20:05
Już od początku tej ciąży czułam strach i niepewność. Ciągle sprawdzałam, czy nie plamię. Do tego dopadło mnie potworne przeziębienie i leczyłam się ludowymi metodami: imbir itp.
2 dni przed pierwszą wizytą u lekarza zaczął się mój koszmar, ból i strach,co dalej. Obyło się bez łyżeczkowania, chociaż przez chwilę byłam w szpitalu, gdzie usłyszałam: to była ciąża biochemiczna. Była beta, przez chwilkę przyrastała (więc później jej nie badałam już, stąd nie przewidziałam co mnie czeka).
Organizm uporał się sam. Obyło się bez łyżeczkowania.
Dałam sobie czas na smutek i płacz. Ciąża trwała krótko, ale mimo to czułam się, jakbym straciła kogoś bliskiego. Wszyscy wkoło mówili: nie przejmuj się, jeszcze zajdziesz w ciążę, ciesz się że nie później itd. Chyba lepiej, żeby wtedy nic nie mówili. Bo nawet jeśli mieli rację, mi to nie pomogło w momencie, kiedy przeżywałam to najmocniej.
Teraz już wszystko ucichło.
Myślę o tym, ale nie boli już tak jak wtedy.
Zastanawiałam się czy nie będę czuła strachu przed kolejną ciążą.
Po tym wszystkim trochę zdystansowałam się do starań:
Już nie myślę obsesyjnie w którym dniu cyklu jestem i kiedy będę w końcu testować.
Już nie boli mnie widok ciężarnych, małych dzieci i wiadomości o ciążach.
Zajęłam się szczerze innymi rzeczami, bo czytam książki, koncentruję się na pracy, rozglądam się za wystrojem wnętrz. A wcześniej tak nie było.
Wiadomo, myśli się.
Stwierdziłam, że będę dbała o to, co zależy ode mnie. Np. mierzenie tempki to skarbnica wiedzy, wiele się dzięki temu nauczyłam. W tej pechowej c.b. w dniu poronienia temperatura gwałtowanie spadła.
Za to mam inny mały problem - żałosne niskie tsha - 0,007. Jak Dżejms Bond. Odstawiłam letrox. Mam to kontrolować.
Mimo wszystko postanowiłam się trzymać pozytywnych afirmacji: wyobrażam sobie, że mam dużych brzuch, jestem w zdrowej ciąży i wszystko jest super.
Póki co tyle.
Dzięki, też się trzymaj.
Do mnie tak samo babcia mówiła, że jeszcze młoda, że jeszcze zobaczysz... Starsze pokolenia tego nie zrozumieją, w ich czas zachodziło się w ciąże od samego ściągnięcia portek.
Podejrzewam, że ludzie tak gadają, bo nie wiedzą co powiedzieć. Ktoś, kto tego nie przeżył, nie zrozumie.
Tak jak mówisz, cycki do przodu i trzeba się podnieść.