Od dziś do terminu porodu zostało nam 100 dni Oj, będzie się działo przez ten czas, oj będzie...
Mąż jeszcze do nas nie dojechał - cały czas w drodze, wyjechali z opóźnieniem. Nie muszę chyba pisać, jakie to było dla mnie i dla Synka rozczarowanie, bo nerwy i emocje mamy napięte już do ostatnich granic.
No cóż - ale za to wielka radość z powitania go, wciąż przed nami
Powinnam z okazji "studniówki" zrobić jakieś podsumowanie, ale szczerze - nie mam sił, bo wypadłoby ono dość blado... Nie załatwiłam tak na 100 % żadnej ważnej rzeczy związanej z ukończeniem doktoratu i przygotowaniami do przyjścia na świat Tygryska.
Mam tylko nadzieję, że następne 2 miesiące przyniosą kilka ważnych finałów w moim życiu: złożenie pracy i remont poddasza. A za około 100 dni kolejny wielki finał
Ciekawe ile na serio zostało dni do porodu... Czuję, że mniej niż sto. Czas zacząć się ogarniać z tym wszystkim.
Dziś przede wszystkim Wielki Dzień Powrotu Męża Ładna "studniówka", czyż nie?
A Mąż dziś startuje z remontem, tzn. wpierw z planem zakupów i kosztorysem, a później już z konkretnymi pracami na poddaszu.
Moi chłopcy są boscy, obaj! Tyle mam dzięki nim radości
Wiadomość wyedytowana przez autora 19 września 2016, 00:11
- Mamo, a dzidziuś mi coś powiedział, jak głaskałem brzuch.
- Tak? A co ci powiedział?
- Powiedział, że mnie kocha.
No tak Nie dziwi mnie to nic a nic, bo my się wszyscy kochamy
Mówię, że dobrze, ale tak na serio... obecnie nie mam czasu na swoje "samopoczucie".
Show must go on...
10 minut po północy poszedł mail do promotorki. Oczywiście spodziewam się, że ona na 100% będzie kręcić nosem, czyli znów będę musiała coś poprawiać i dopisywać, ale mam już to epicko w dupie.
Zaliczyłam mega bezsenność z powodu straszliwej gonitwy myśli (tak jak wtedy, gdy dostałam stypendium i dowiedziałam się, że jestem w ciąży). Nie wiem czy łącznie spałam ze 3 godziny. Fizycznie jestem dętka totalna, ale psychicznie spoko
Zasiadam do bibliografii i "papierologii". Jeszcze jakieś 10 dni orki i może dobrnę do etapu druku i oprawy... Pochwalę się wszystkim znajomym dopiero wtedy, jak już złożę pracę w Dziekanacie.
Póki co cicho sza...
Wyjadam Synkowi słodycze i batoniki, słodkie jak cholera (BTW nie miałam pojęcia, że to takie mordoklejki są!). Piję litrami colę, by jakoś funkcjonować, a przecież nigdy nie kupowałam napojów gazowanych, a już zwłaszcza coli (!).
Tonę w wyrzutach sumienia. Nieustannie. Zaledwie ułamek z nich dotyczy tego, co napisałam powyżej. Płakać mi się chce. Wszystko rozpierdzielone. Nic nie skończone, tylko kasa się kończy. Mam straszny żal do samej siebie.
DOKTORAT POSZEDŁ DO DRUKU
http://i1271.photobucket.com/albums/jj626/malame99/210814godz1330ianikropkiwi1180cej_zps63ceec78.jpg
Brak mi słów na opisanie tej ulgi, jaką poczułam wychodząc z kampusu bez sterty dokumentów i wielkich tomów rozprawy. Mimo zaawansowanej ciąży poczułam się lekka jak pióreczko
Do ostatniej chwili były nerwy - pisałam załączniki do 5 rano, a jak już wszystko było gotowe to standardowo drukarka odmówiła posłuszeństwa... Dobrze, że Mąż uspokajał mnie i był ze mną, bo nerwy niepotrzebnie zepsułyby mi ten wyjątkowy dzień.
Jestem szczęśliwa.
Dziś w nagrodę leżę sobie w łóżku do południa I mam wszystko "gdzieś"!
Wczoraj o 12 w południe zaczęłam życie po "życiu". Oby ten cudzysłów zniknął raz na zawsze Dalsza procedura jest taka, że 10 września zbiera się komisja, która "podaje" mój doktorat na Radę Wydziału (17 września). Potem praca jest wysyłana do recenzentów, którzy mają min. 2-3 miesiące na napisanie opinii. Jeśli obydwie recenzje będą pozytywne, to ustala się termin egzaminu kierunkowego, a jesli go zdam to dwa tygodnie później następuje publiczna obrona... Ciekawe czy to wszystko się uda i skończy zakończy się szczęśliwie?
Wiadomość wyedytowana przez autora 19 września 2016, 00:14
Wczoraj zaczęłam pakować torbę do szpitala i ogarniać ciuszki dla Tygryska. Żyję dość intensywnie i aktywnie i jakoś dziwnie nie martwię się tą skróconą szyjką (według badania ma tylko około 15-20 mm).
W piątek mam wizytę u ginekologa to dowiem się więcej
A teraz zmykam na zakupy, bo trzeba dokupić to i owo na tą szpitalną moją wyprawkę. Ahoj moje miłe koleżanki!
Ładnie podziękowałam za porady - listę "ich" rekomendacji wraz z cenami traktuję jako cenną nauczkę. Mogę teraz na spokojnie bez wyrzutów sumienia zacząć szukać NAPRAWDĘ POTRZEBNYCH RZECZY w internecie.
DZIEWCZYNY - NIE DAJCIE SIĘ ZWARIOWAĆ, RACJONALIZUJCIE KAŻDY ZAKUP, PORADŹCIE SIĘ KOGOŚ, KTO MA JUŻ DZIECI. ZAKUPY DLA DZIDZIUSIA I DO PORODU SĄ MEGA PRZYJEMNE, ALE WARTO ZACHOWAĆ ZDROWY ROZSĄDEK I NIE ULEC EUFORII!!!
Na domiar złego następna wizyta dopiero za 4 tygodnie - czuję, że do tego czasu zacznę się martwić...
Z dobrych informacji: dzidziuś jest już ułożony główką w dół i waży 1880 gram.
Rośnij mój maluszku! Mama musi sobie czymś poprawić nastrój, bo taka jakaś oklapnięta jest
Starszak przeziębiony, nie był w przedszkolu. Marudzi.
Torba do szpitala spakowana w 3/4 (resztę dołożę tuż przed porodem, bo to takie rzeczy, które są non stop w obiegu). Ubranka dla Tygryska posortowane. Już dwa prania zrobiłam. Reszta rzeczy czeka na słoneczko i wolną suszarkę.
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 września 2014, 19:12
Martwię się tym, że nie zdążymy - że malowanie i lakierowanie przypadnie na czas ostatnich tygodni, że nie ułożę ubranek i rzeczy Tygryska, że będę musiała ze starszakiem się ewakuować do Rodziców, że przez to poród może wypaść w innym szpitalu, niż to zaplanowałam....
A syndrom wicia gniazda nie daje mi usiąść spokojnie na tyłku. Ciągle planuję co, by tu podgonić, zrobić itp. Już nawet zadeklarowałam naruszenie żelaznych rezerw finansowych byle tylko dało się coś przyspieszyć, choć nie wiem czy jest to rozsądne posunięcie.
Sama nic nie zrobię. Chorego męża nie da się nawet obsztorcować, bo widzę jak się męczy - fizycznie i psychicznie dętka. Na profesjonalną ekipę remontową nas nie stać. Mam nos na kwintę.
Tymczasem zaczęły mi cierpnąć nogi w czasie snu - dostaję bolesnych skurczów łydek. Wczoraj oparzyłam sobie dłoń. Przysypiam w trakcie dnia. Jakoś taka mało efektywna jestem ostatnio.
Waga pokazała plus 8 kilo od początku.
Powinnam zacząć uczyć się do egzaminu, bo Rada Wydziału jutro zatwierdzi recenzentów i praca zostanie im wysłana, ale chce mi się tylko spać. Taka prawda.
Dlatego zaczęłam uczyć się do egzaminu kierunkowego.
Niestety wczoraj pod oczy podszedł mi niesamowity gniot - film nieporozumienie. Piszę o tym, by ostrzec wszystkie matki - nie oglądajcie "Bejbi blues" Katarzyny Rosłaniec!!!, bo was po prostu szlag trafi. Wiem co mówię, bo mnie trafił. Obejrzałam do końca tylko po to, by z przekonaniem dać mu jedną gwiazdkę na filmweb.
Skończyłam prać i prasować ciuszki dla Dzidziusia, czekają na koniec remontu i przemeblowanie.
Co poza tym? Muszę w przyszłym tygodniu jechać do Warszawy (czyli przez pół Polski) ugadywać sprawę wydania książki, odbyć serię rozmów "biznesowych", na które nie wiem czy jestem gotowa...
A na sobotę 27 września zostałam zaproszona na rozdanie nagród w konkursie poetyckim. Ciekawe czy coś wygrałam? Pewnie dostanę dyplom honorowy czy coś takiego
No i niestety dorobiłam się w tej ciąży żylaków warg sromowych. To zapewne od tego wysiadywania przed komputerem przy pisaniu doktoratu. Nie wiedziałam w ogóle, że istnieje coś takiego jak żylaki sromu!!!
Koleżanka, którą też to dotknęło pociesza mnie, że to po porodzie znika w jakieś 3-4 miesiące. Ale ona nie rodziła naturalnie, tylko miała cc, a mnie te żylaki kurde bolą, więc przy porodzie siłami natury może być różnie. Muszę się chyba poradzić położnej, czy nie da się z nimi czegoś zrobić.
W dzień najważniejszych spotkań okazało się, że przyczajone w piersiach od 5 miesiąca mleko postanowiło się obficie wylać na mój elegancki strój (jedyny jaki zabrałam). Ratowałam się wkładkami higienicznymi - dowcipnie, czyż nie?
Cieszę się, że wróciłam do domu i mogę chwilę odsapnąć. W domu trwa remont.
A ja dziś rano dzwoniłam do szpitala, w którym mam zamiar rodzić, by zdementować plotkę, że trwa tam remont i nie przyjmują porodów. Co za idioci tworzą takie plotki? Zapewne konkurencja... A dziecko tak mnie kopie po jakichś więzadłach, że chodzę zgięta w pół, no w zasadzie nie chodzę, ale przesuwam się od krzesła do blatu itp.
Wiadomość wyedytowana przez autora 26 września 2014, 09:41
W każdy poniedziałek czytam sobie o rozwoju dzidziusia w danym tygodniu ciąży i oglądam mini video z jego życia płodowego. W zeszły poniedziałek wyczytałam: "Masz kłopoty z pamięcią? To normalne. Ten nieprzyjemny efekt przejściowego kurczenia się komórek mózgowych ustąpi po porodzie."
No mam nadzieję, że ustąpi, bo ostatnio odnoszę wrażenie, że nie jestem sobą. Zapominam co mówiłam, co robiłam i co powinnam jeszcze zdziałać. Nie mogę się wysłowić. Wizytę w Warszawie rozpoczęłam od pomylenia kierunku jazdy autobusu - zamiast na Saską Kępę pojechałam na Stare Bemowo, co kosztowało mnie godzinną przejażdżkę po rozkopanej stolicy. Z koordynacją też u mnie nie najlepiej. Nie wiem gdzie mam żołądek i środek ciężkości. Przytyłam 9,5 kilo i trudno mi żwawo się poruszać, a przecież ważyłam w swoim życiu więcej (zanim przeszłam na dietę). Tym razem zadyszka i zmęczenie to sprawa anemii, a bóle "podwozia" to radośnie przeciągający się Dzidek, który kopie mnie tu i ówdzie, np. akurat jak niosę pełny kubek gorącej herbaty i fik-mik rozlewam wtedy wszystko na podłogę, bo muszę zgiąć się w pół.
Do tego doszło ogólne niechciejstwo (zwłaszcza rano) to "echo" spania, które nie daje efektu wyspania się. Trzy razy budzi mnie pragnienie, trzy razy potem wysikuję to, co wypiłam, przekręcam się z boku na bok trylion razy, przechodzi przeze mnie syn i pakuje się nam do łóżka, o piątej/szóstej rano przychodzi kot i drepcze po mnie bo chce iść na pole. O chrapaniu męża i turbulencjach syna w łóżku już nawet nie wspominam...
Tak, myślę sobie, że to jest przygotowanie do życia z niemowlakiem.
O drugiej ciąży mogę z całą pewnością powiedzieć tyle: jest inna. Kupiłam raz gazetę o dzieciach, karmieniu itp, ale tylko dlatego, by nie nudzić się w autobusie i pociągu. Nie umiem się włączyć w ten nurt "tiutiania" nad każdym objawem ciążowym. Chyba można to przeżyć tylko raz, bo potem gania się za tym pierworodnym dzieckiem.
Co jeszcze innego, w ramach podsumowania na początku 34 tygodnia?
W pierwszej ciąży wymiotowałam i chudłam w pierwszym trymestrze, w drugiej obeszło się bez wiszenia nad wc, apetyt też mam znormalizowany (czasem zjadam coś dodatkowo, bo czuję się winna względem Dzidka, że nie mogę zjeść całej normalnej porcji). Nadal, tak samo nie przepadam za mięsem. Tylko świeżo usmażony kotlet jest w stanie mnie czasem poruszyć, ale wędlina i inne mięsne specyfiki to już nie bardzo. Piję dużo - maniakalnie wodę mineralną z tabletkami musującymi (multiwitamina na zmianę z wapniem i wit. C) i litrami wciągam mleko, podkradam nawet dziecku kakao.
Kiedy tylko mogę to zdejmuję biustonosz, wkurza mnie wszystko co ciśnie mnie w przeponę. Pokochałam wsuwane buty - najlepszy zakup to tenisówki bez sznurówek, ale za to z gumką! Zdarzyło mi się usiąść w sklepie na podłodze i tak wybierać produkty do koszyka, bo nie byłam w stanie stać, ale nie jest to dobre rozwiązanie, bo potem trzeba się dźwignąć do góry...
O dziwo przestałam martwić się tą moją skróconą szyjką. Nie myślę o niej prawie wcale, bo za wyjątkiem opisanych wyżej ekscesów wynikających z aktywności Tygryska, czuję się dobrze. Cieszę się, że od początku trzymam się z daleka od forum ciężarnych, bo te wszystkie komplikacje nie są na moje nerwy, a wbrew pozorom zdarza się ich sporo.
Wczoraj byliśmy z wizytą u brata męża. Szwagierka zapytała mnie czy ma być poród SN czy CC. Moja odpowiedź, że boję się CC i wolę, aby skończyło się na SN wywołała zdziwienie. Patrzyli na mnie jak na kosmitkę. A ja na serio na myśl o umówionej cesarce mam pietra - cykor jestem i tyle. Oczywiście wiem, że w razie potrzeby strach nie może mnie zblokować przed podjęciem słusznej decyzji, ratującej zdrowie i życie Dzidka, ale wolałabym oczywiście nie musieć podejmować takiej decyzji.
Podziwiam kobiety, które dobrowolnie zgadzają się na operację - w sensie nie biorą pod uwagę SN. Choć z drugiej strony czasem one nie mają wyboru (wskazania medyczne) lub czasem boją się nieprzewidywalności przy SN... każdy ma tam jakieś swoje lęki, strachy i oczekiwania. Ja akurat boję się operacji.
Tyłek mi odpada, czas wstać i zrobić coś pożytecznego. Może jak się poruszam, to spojenie przestanie boleć?
Hi, hi - czyli ułożyłam ubranka Tygryska w szafkach i spakowałam torbę na wyjście ze szpitala. Miałam przy tym pewne dylematy, bo aura robi się paskudna, a do listopada pewnie będzie jeszcze gorzej. Słyszałam, że po Wszystkich Świętych ma spaść śnieg, brrrr... Poza tym dla pierworodnego spakowałam onegdaj tylko rozmiar 56 i biedaczek jechał do domu z podkurczonymi nóżkami, przez co moja mama na mnie nakrzyczała
W ogóle te przygotowania do porodu otworzyły mi jakąś szufladkę w głowie ze wspomnieniami, której nie otwierałam przez te 4,5 roku. Powróciły jak bumerang wspomnienia trudów karmienia przez pierwsze dni, zanim syn nauczył się ssać płaskiego cycucha. Przypomniałam sobie, z jakim zdziwieniem oglądałam własny biust podczas nawału pokarmu - jakby był obcym ciałem przyklejonym omyłkowo do mnie. Powróciły niezapomniane wrażenia po nacięciu krocza i już zaczęłam się zastanawiać, czy dorobię się kolejnej niefajnej, kłopotliwej blizny? Czy moja szyjka z pęknięciem w ogóle wytrzyma drugi poród SN, czy mam naszykować się na krwawą jatkę i szycie?
Póki co wróżby lekarza i moje lęki nie sprawdziły się: nie musiałam leżeć, nie byłam na zabiegu założenia pessara. Aby dzidziuś był donoszony zostało mi 18 dni, a potem to cykanie zegara stanie się na serio głośne
Fajny ten taki niepowtarzalny czas oczekiwania - emocji dostarczają nawet zwykłe czynności: próba wyjścia z wanny, ubieranie getrów, skarpet i butów, zapisywanie komu mam dać znać, że zaczął się poród itp.
No i znów mam zadyszkę z niczego, siedząc na kanapie. Ech Dzidek Dzidek, Ty to mnie przećwiczysz!
No i na koniec taki news, że pogodziłam się z faktem, że remont nie będzie skończony na czas. Popłakałam się w poniedziałek, a nawet pokłóciłam się z mężem, a potem postanowiłam machnąć na to ręką. Nie w takich warunkach oboje się wychowaliśmy, a było nam fajnie w zagęszczeniu I niczyja wina w tym, że w budowlance kasa idzie jak woda i kończy się szybciej, aniżeli sam remont. C'est la vie. Będziemy pokoje na górze urządzać powoli, a pierworodny i tak zapewne by nie chciał sam spać w pokoju na górze. Są ważniejsze rzeczy aniżeli remont, ot co.
A tu moje wczorajsze dzieło. Pierwsze dwie półki to rozmiar 56, dwie dolne to 62, a w drugiej szafce kocyki, pieluchy, rożki, zabawki itp. Wszystko czeka na Tygryska. Obie torby spakowane. Muszę jeszcze kupić staniki do karmienia i proszek do prania, resztę będę "zamawiać" u rodziny jako prezenty
I znów fotki http://i1271.photobucket.com/albums/jj626/malame99/dscf0166_zpsacc53f01.jpg
http://i1271.photobucket.com/albums/jj626/malame99/dscf0168_zps6b76e7f1.jpg
Koło południa stwierdziłam, że bez konsultacji z lekarzem się nie obejdzie. Pojechałam z mężem szpitala w Roztoce, tam gdzie zamierzam rodzić.
Lekarz mnie zbadał i Dzidka też (KTG). Szyjka faktycznie krótka, ale twarda i zamknięta trzyma się mocno. Nikt mnie o żadne papiery i formularze nie pytał - wszystko odbyło się na spokojnie, nie czekałam na lekarza ani na położną - jest tam cisza, spokój, mały ruch, bardzo kameralnie. Na koniec dostałam receptę na leki krwiotwórcze - lekarz domniemywał, że to anemia plus tzw. szok ciśnieniowy i stan lękowy w wyniku złego samopoczucia. Mam zażywać też magnez, bo brzuch robił się twardy i napięty. Mam zdać raport lekarzowi prowadzącemu.
Wróciłam do domu ze znaczną ulgą - bałam się chyba najbardziej tego, że skoro nie wiem co mi jest, to siedzenie w domu będzie ryzykowne, choć ostatnią rzeczą jakiej chciałam to zamieszanie wokół mojej osoby.
Przy okazji niechcący zrobiliśmy Babci test z opieki nad Małym - poszło jej dobrze
Wiadomość wyedytowana przez autora 19 września 2016, 00:21
Dodatkowo powtarzam sobie: jak nie teraz, to kiedy?
Sprzątam więc dawno zapomniane kąty i wyrzucam stare graty - tylko tempo mam kilka razy wolniejsze niż zwykle, więc lista zadań kurczy się dość powoli. Myślę, że do samego porodu będę miała co robić
Tymczasem znów wykańcza mnie pełnia księżyca - już trzy noce zarwane i deficyty w śnie narastają. Nie zdziwię się jak następną pełnię spędzę na porodówce, bo spać i tak nie będę mogła...
Dziś na wadze pokazało się równo 72.1 kg - to waga od jakiej zaczęłam odchudzanie w kwietniu 2013 roku. Znamienne nieprawdaż? - że na początku 9 mies. ciąży ważę tyle samo. Daje mi to do myślenia ad. tego, jak się niepostrzeżenie i niechcący można zapuścić...
Umówiłam się na niedzielę z mężem do kina, a na wtorek do fryzjera. W planach mam także wesele koleżanki 18 października. Rozważam także jeszcze jeden wypad do Krakowa, ale z dnia na dzień mija mi ochota na telepanie się tam busem, wiec w sumie nie wiem jak to wyjdzie.
A na koniec zdanie, które mi się przyśniło: Tygrysek urodził się (sic!) 6 listopada, bo poszliśmy z Mężem na kompromis - jego data urodzenia to 11.11 a moja to 06.06.
Ciekawe czy to był sen proroczy???
Przyznam, że te wieści mnie zdumiały i trochę zmartwiły - Dzidku, proszę posiedź jeszcze w brzuchu, urośnij i doczekaj do listopada, co?
Pocieszam się, że w pierwszej ciąży chodziłam z podobnym rozwarciem prawie 2 tyg. Może tym razem też się tak uda?
Muszę jakoś wyczarować (szybciej niż myślałam) kącik z kołyską dla Maleństwa, co wymaga odmalowania ściany, demontażu biurka i przestawienia łóżka synka. Spróbuję to zacząć jutro.
Lubię gości, serio serio, ale nie wiem czemu ludzie myślą, że jak kobieta jest w domu z dzieckiem, to się nudzi i tylko czeka aż ktoś przyjdzie na plotki przy kawie?
Wiem jestem złośliwa, ale to była już "nasta" wizyta bez zapowiedzi, co strasznie dezorganizuje dzień, a mi nie zostało dużo czasu na ogarnięcie tego, co sobie zaplanowałam.
Nie mogę się wciąż odrobić. Myślę sobie, że Dzidek urodzi się, jak wreszcie skreślę ostatnią pozycję z listy rzeczy do zrobienia/załatwienia. A zostało mi ich sporo. Może więc dowlekę się jednak do listopada w jednym kawałku?
Nogi mi już spuchły od tej krzątaniny.
Wyciągnęłam z zamrażalnika lodzika i na dziś ogłaszam fajrant.
Moje myśli wędrują do Kali, która wczoraj urodziła córeczkę - Athenę Barbarę.
A dziś tatusiem został mój kolega Bartek, który mieszka w Irlandii
I jeszcze do tego zaczyna się fala tzw. trzecich dzieci. Wieści o kolejnych ciążach pojawiają się coraz częściej. Baby boom trwa!
och wsapanialy studniowkowy dzien!!! a syna urodzilas w terminie?? oj w padzierniku bedzie sie dzialo!!!
pamietam swoja studniowke...to wazna data :) termin zaczyna deptac po pietach hi hi
idziemy łeb w łeb :) u mnie też dziś 100 stukneła :) ale my będziemy mieć cc więc tak na prawdę zostało nam około 80 dni :)
happy 100dniôwka!!! kurcze sam fakt ze mezu wraca to juz jest jakies swietowanie!!! ja mam w planach remont calego mieszkania... to dopiero checa na ostatni trymestr nie?
Oj to będą emocje. Mam nadzieję że teraz już nigdzie nie wyjeżdża i będzie Ci towarzyszył przez te 100 dni
ooo, kolejna studiówka! No to się potem będzicie sypać :) Co do załatwionych spraw, nie martw się tym czego nie zrobiłaś, tylko ciesz tym, co się udało ;) Mniej nerwów :D
Swoją studniówkę przegapilam dlatego tutaj Gratuluję :-) Teraz szybciutko poleci tydzień za tygodniem..życzę dużo sily bo ostatnie tygodnie są męczące :-)