Mam przedziwną potrzebę spisania tego jak rodziłam synka, bo codziennie myślę o tym jak będzie za drugim razem, kiedy będę rodzić Tygryska. Chyba jest to dobry moment na przemyślenie pewnych kwestii - za pierwszym razem wszystko co się działo było dla mnie "niespodzianką". Pewnie ten "drugi raz" potraktuję bardziej zadaniowo. No, zobaczymy
Dziś jest 2 maja 2014 roku i zaczynam pisać tego wspomnieniowego posta i... nie wiem kiedy skończę. Chyba koniec nastąpi wtedy, gdy poczuję, że historia jest pełna - nie zapomniałam o niczym ważnym, także z kategorii odczuć, nie tylko z wydarzeń.
Do porodu byłam nastawiona bardzo optymistycznie - ani moja mama, ani siostry nie miały komplikacji, nie musiano im robić CC, wszystkie dzieci urodziły się zdrowe, a one same dość szybko wróciły do formy. Oczywiście przy każdym porodzie jest jakieś "ale" - coś, co mogłoby pójść lepiej lub nie nastąpić w ogóle (nacięcia, niemiły personel itp.), ale przed moim porodem mama i siostry oszczędziły mi takich szczegółów. Nie do końca wiem, czy faktycznie było to dla mnie dobre, bo po prostu nie byłam psychicznie przygotowana na jakieś "kłopoty". Prawdziwie szczere opowieści porodowe usłyszałam dopiero PO urodzeniu synka.
Początek porodu był niespodzianką - tego dnia (15.04.2010) nie miałam żadnych skurczy przepowiadających, choć miałam je już wcześniej kilka razy. Poszłam do teściowej, bo prosiła mnie bym zdjęła z niej miarę - zamawiała sobie garsonkę na jakieś spotkanie "po latach" w dawnej szkole. I nagle chlup - odeszły mi wody (była godzina 18.00, zaczynała się moja ulubiona "Panorama" na "Dwójce"), a spodnie zrobiły się mokre do samych kostek. Pobiegłam do łazienki, "pożyczyłam" (bo nigdy go już nie oddałam hi hi) niewielki ręcznik od teściowej, by "uszczelnić" cieknące podwozie i poszłam do siebie. Po drodze przydybawszy męża na werandzie z kolegą (który przekazał wszystkim znajomym w mojej wsi, że rodzę, przez co aż do finału przez dwa dni mąż musiał odpisywać na smsy: czy to już? zarządziłam pakowanie się do szpitala, poprosiłam by znalazł aparat, kapcie i inne drobiazgi, a sama poszłam do wanny posiedzieć w ciepłej wodzie.
Siedziałam tam z pół godziny, bo nie za bardzo miałam pomysł jak uchronić ubranie i auto przed cieknącymi wodami płodowymi. Poza tym skurcze były bardzo rzadkie (co 10 minut), więc nie spieszyło mi się, ale położna na wizycie w szpitalu (moja jedyna "lekcja" w szkole rodzenia) kazała przyjechać gdyby najpierw odeszły wody, tak więc nie za bardzo miałam odwagę odwlekać zgłoszenie się do szpitala. W końcu wpadłam na to, by użyć podkładów poporodowych i jakoś tam się ubrałam. W kuchni czekała na mnie zaparzona herbatka z liści malin (którą dostałam od przyjaciółki), ale nie dałam rady nawet jej dopić - dziś wiem, że w trakcie porodu to już za późno na takie metody Żałuję jedynie, że nie uległam pokusie zjedzenia na szybko jajecznicy, ale wtedy czas dojazdu do szpitala wydawał się mi ważny, a nie spodziewałam się, że będę głodować jeszcze dwa dni.
W drodze do szpitala było nam wesoło (śmiałam się, gdy mąż zwalniał przed każdą dziurą w drodze, by mnie mniej bolały skurcze - już co 7 minut) i w ogóle atmosfera była fajna, dopóki nie trafiliśmy na pierwszą dziwną pielęgniarkę (dojechaliśmy o 19.00 do szpitala). Procedury zaczęły się oczywiście od papierologii - pani, która wypytywała mnie o milion rzeczy (takie jak wykształcenie i zawód mojego męża, sic!!!) zwróciła mi uwagę, że zabrudziłam jej krzesło i podłogę (ciągle sączyły się wody) i na moją odpowiedź, że podkłady mi przeciekły z obrażoną miną rzuciła mi na kolana kilka warstw ligniny, choć i tak nie miałam jak tego użyć (do dziś zastanawiam się, czy ona miała na myśli wymianę podkładu, czy to żebym sprzątnęła "po sobie").
Dopiero po wypełnieniu papierów przeszłam do łazienki, gdzie przebrałam się w koszulę i szlafrok, a potem wylądowałam na fotelu ginekologicznym i położna mnie zbadała. Tu pierwsze rozczarowanie: tylko 1 cm rozwarcia, czyli zero postępu, bo takie miałam już od blisko 2 tygodni
Koniec części I. Ciąg dalszy nastąpi
Po badaniu położna zrelacjonowała wszystko staremu doktorowi, który był wówczas na dyżurze i on zadecydował, że mam wejść na porodówkę, ale na oficjalne przyjęcie na oddział muszę poczekać - będą sprawdzać, czy akcja porodowa postępuje.
Do dziś nie rozumiem tej decyzji - ja mogłam wejść z torbą, ale nie dostałam łóżka, ani sali. Mąż musiał zostać za drzwiami, bo nie byłam "oficjalnie" pacjentką, a przecież i tak by mnie nie odesłali do domu, bo wciąż sączyły się ze mnie wody płodowe. Chodziłam więc przez jakieś 1,5 godziny po korytarzu - nie było źle, ból był do zniesienia, a gdy podchodziłam do drzwi, to mąż opowiadał mi wesołe głupoty o innych ojcach, czekających na korytarzu (oni nie zdecydowali się na poród rodzinny, więc tkwili tam całą noc aż do finału). Potem na zlecenie tych Tatusiów krążyłam między salami i wypatrywałam jak ich żonom idą porody. Udało mi się nawet przekazać jaką wieść o narodzinach czyjejś córki, ale tamten etap będzie mi się kojarzył już zawsze z żartami porównującymi mnie do ślimaka, który idąc zostawia za sobą ślady Wiem, to mało delikatne, ale lepsze takie żarty niż śmiertelna powaga.
Po 1,5 godzinie mojego człapania po korytarzu (około 21.00) przyszedł lekarz i po badaniu orzekł, że jakiś postęp jest (były 2 cm rozwarcia) i przyjmuje mnie na oddział. Mąż mógł przebrać się i wejść - dostaliśmy salę, która była dość obskurna, ale wtedy tego nie zauważałam, cieszyło mnie to, że był mały kibelek, choć był on wspólny dla dwóch sal porodowych. Po pierwszym ktg położna zaproponowała mi lewatywę, na którą ochoczo się zgodziłam, mając na względzie to, że przy porodzie miał być non stop obecny mąż. Potem znów snułam się po korytarzu (ruch i kręcenie biodrami bardzo pomagało) i chodziłam często pod prysznic, bujałam się na piłce. To był dobry etap porodu - najlepiej wspominam ulgę, jaką dawał mi strumień ciepłej wody i masaż pleców, jaki robił mi mąż. Nie chciałam wracać spod prysznica do naszej sali, bo to oznaczało badanie, leżenie lub kolejne ktg.
Tak "zleciało" do północy, kiedy to lekarz dyżurny (że też nie zapamiętałam jego nazwiska!) przed udaniem się na drzemkę przyszedł zapytać czy skurcze mam bardzo bolesne. Odpowiedziałam, że tak i do dziś tego żałuję, no ale nie wiedziałam, że tamten ból to dopiero preludium. Lekarz zlecił mi zastrzyk przeciwbólowy, ale nie powiedziano mi co właściwie za środek dostaję i jakie mogą być skutki podania takiego "znieczulenia".
I tak przy dość intensywnych skurczach co 5 minut dostałam niestety Dolargan (wyczytałam to później z karty wypisowej!), który spowolnił cały poród i wprowadził mnie w stan "głupiego Jasia". Musiałam się położyć i dopiero około 2.00 w nocy odzyskałam jasność umysłu i jako taką władzę nad własnym ciałem.
Znów zaczęło się krążenie między prysznicem a naszą salą, gdzie wyćwiczyłam sobie pewien rytuał przetrwania skurczy. Wpierw podchodziłam do okna, opierałam się o parapet i "na skurczu" otwierałam okno i wdychałam mocno zimne powietrze. Po sugestii męża, że w ten sposób się zaziębię zmieniłam metodę - podchodziłam do umywalki i "na skurczu" odkręcałam zimną wodę i moczyłam w niej ręce. To przynosiło fizyczną ulgę, odwracało moją uwagę od bólu. Pamiętam, że nie byłam zbyt rozmowna. W milczeniu skupiałam się na kolejnych skurczach, a raczej na oczekiwaniu, kiedy będzie przerwa - wytchnienie i nagroda.
Pomiędzy 5.00 a 6.00 rano przyszła nowa zmiana położnych, a trochę później zmienił się lekarz. Byłam już bardzo zmęczona i z tego co pamiętam, drażnił mnie nawet mąż, który nadal próbował mnie rozweselać. Byłam chyba dla niego dość nieprzyjemna, a na pewno burczałam coś niemiłego do nowej położnej. Do nas obojga zaczęło docierać, że ten poród trwa już długo, a końca nie było widać. Zapisy ktg pokazywały, że skurcze były po prostu za słabe, choć regularne i bolesne, stąd mizerne efekty w rozwieraniu szyjki. Wtedy przydarzyła nam się jedna z tych rzeczy, które opowiada się jako szpitalne horror-story, otóż ktg przestało zapisywać tętno dziecka, a zaalarmowana położna przyszła i walnęła rozsypujące się urządzenie pięścią i "jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki" zapis znów się pojawił. Zaczęłam mieć dość tego szpitala...
Po 12 godzinach porodu (o 6.00 rano 16 kwietnia) miałam 8 cm rozwarcia i przez przygodę z ktg udało mi się wyżebrać od położnej (wzięłam ją na litość) kubek przegotowanej wody osłodzonej cukrem.
Koniec części II. Ciąg dalszy nastąpi
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 września 2016, 23:56
Przed obchodem lekarskim (między 8 a 9 rano) przyszedł lekarz, aby mieć świeże informacje o mnie zanim przyjdzie ordynator. Zebrał ponownie wywiad i zaintrygowany faktem, że w przeszłości miałam wylew krwi do mózgu (i tą utratę słuchu) postanowił "na wszelki wypadek" nie dawać mi oksytocyny zwiększającej siłę skurczów, dopóki mąż nie przywiezie z domu dokumentacji medycznej, dotyczącej leczenia na oddziale laryngologicznym i wyników rezonansu oraz tomografii. Ten pomysł poparł ordynator podczas obchodu, podczas którego okazało się nagle, że mam już pełne rozwarcie! (około 10 rano).
Ja za nic w świecie nie chciałam nigdzie puścić męża - wreszcie jest pełne rozwarcie, a oni mi go gdzieś wysyłają? Jak to? Wdałam się w słowną, niemiłą utarczkę z położną, która powiedziała, że mąż zdąży wrócić, bo moje skurcze prawie całkiem zanikły... Przygnębiło mnie to.
Mąż wyskoczył w lekarskim ubranku (wyglądał jak chirurg i pojechał do domu po papiery "jak na sygnale". Przy okazji omal nie przyprawił swojej mamy o zawał, bo widząc go w takim stroju myślała że coś strasznego się stało. Wrócił szybko - lekarze obejrzeli papiery i stwierdzili, że może ostatecznie na sam finał dadzą mi jakieś dwie jednostki oksytocyny, ale to i tak nie wiadomo... Ogólnie nie byli niczego pewni. Decyzyjny pat. Uczepili się tego wylewu, choć w papierach było napisane jak byk, że to tylko podejrzenie - jedna z możliwych diagnoz post factum
Skurcze faktycznie zanikły. Około południa wyprosiłam drugi kubek osłodzonej cukrem wody. Cały czas rozmyślałam nad tym, jak to możliwe, że z pełnym rozwarciem nagle akcja stanęła w miejscu? Co z dzieckiem po tylu godzinach od odejścia wód? Mijały godziny z pojedynczymi skurczami - około 15.00 sytuacja zaczęła nam się wydawać po prostu surrealistyczna!
Nie wiedziałam za bardzo jaki jest dzień, ani godzina, czułam mocny ból w krzyżu. Straciłam całkowicie animusz. Leżałam. Bolało. Pewnym otrzeźwieniem była kolejna zmiana położnych między 17 a 18. Na szczęście ordynator też poszedł do domu. Trzecia położna przejęła mnie dokładnie w 23 godzinie porodu, twierdząc, że muszę urodzić na jej zmianie, bo inaczej znów trafię na te położne, które mnie przyjmowały 15 kwietnia, a to już byłoby grubą przesadą. Ta konkretna babka postawiła sobie za cel wyciągnąć ze mnie jakoś dziecko, choćby "nie wiem co" przed północą.
Nie wiedziałam jeszcze co to oznacza, ale byłam skłonna zrobić WSZYSTKO, by w końcu skończyła się ta męka. Od tego momentu zgodziłabym się na WSZYSTKO, bo psychicznie byłam dętka, choć mąż był cały czas przy mnie i mnie wspierał.
Zmiana położnej oznaczała więcej zmian... Opuściliśmy salę rodzinną i wylądowałam na sali ogólnej na fotelu porodowym - najpierw do badania o 17.00, a potem po prostu już tam zostałam. Od tego momentu miałam już na stałe podpięte ktg, by monitorować stan dziecka i do samego finału zostałam w pozycji leżącej, czasem pół leżącej, mając do wyboru tylko tylko przekręcanie się na bok.
Sala ogólna porodów w Limanowej to kilka (6?) stanowisk z fotelami porodowymi, oddzielonych od siebie takim metrowym murkiem, do którego są doczepione wyżej parawany. Okna na przeciwko foteli porodowych są obklejone folią, w której z racji ciemności za oknem (spędziłam tam czas od 17 do 2 w nocy), wszystko się odbijało. Położna przymusiła lekarza (stażystę), który został na dyżurze do podania mi oksytocyny - na efekty czekałam do 20.00. Wówczas skurcze powróciły już w regularnej postaci, bo od 10 rano były tylko nieregularne. O 21.00 położna zarządziła parcie. Aż się ucieszyłam, że wreszcie zaczyna się ta faza porodu, ale de facto nie miałam siły przeć. Efekt jednak jakiś tam był, bo około 22.00 wezwali lekarza, bo widać już było główkę i mąż wyraźnie widział, że dziecko ma jasne włoski (ten jeden raz pozwoliłam mu zajrzeć podczas parcia). Porwał mnie entuzjazm - cóż z tego kiedy moje parcie było nieefektywne - dziecko zeszło tak nisko i ... zastój, nic się nie działo! Lekarz wrócił do siebie po niespełna pół godzinie oczekiwania - był wkurzony, że wołają go "bez powodu".
Obok na stanowiskach rodziły kobiety (w trakcie mojego pobytu na porodówce urodziło się 11 innych dzieci) nie widziałam ich, ale słyszałam: trzy krzyki parte i już słychać płacz dziecka. Myślałam, że to żart - można tak szybko urodzić? Dało mi do myślenia także to, że te kobiety krzyczały, że już dłużej nie dadzą rady. Przełykałam tylko głośno ślinę. Moja położna przyjmowała również te porody, więc "wpadała" do mnie co jakiś czas spojrzeć, czy jest jakiś postęp. Zaczęłam myśleć, co jest ze mną nie tak?
Entuzjazm i euforia przeminęły. Pojawiło się potworne zmęczenie. Około 23.00 błagałam, by mnie uśpili jak psa. Poprosiłam o podpięcie cewnika, bo psychicznie byłam zblokowana na myśl o sikaniu do basenu, a pełny pęcherz utrudniał mi parcie. Nie byłam w stanie liczyć skurczów. Dostałam ostatnią (trzecią) kroplówkę z oksytocyną. Położna zaczęła wypełniać papiery narodzin z datą 16 kwietnia i usilnie namawiała mnie do wysiłku, co chwilę obiecując, że to ostatni skurcz. Po cichu "znienawidziłam" ją za to - nie wierzyłam już w ani jedno jej słowo. Buntowałam się przeciwko jej poleceniom i z pewnością nie byłam miłą pacjentką. Przy parciu zbierało mi się na wymioty, mąż trzymał mi przy brodzie naczynie tzw. "nerkę", ale skoro nie jadłam od południa 15 kwietnia, więc z żołądka wracały jedynie kwasy żołądkowe i ślina.
Po północy już nawet położna zwątpiła we mnie, przekreśliła dokumenty wystawione na 16 kwietnia i poszła po lekarza żeby "w końcu postanowił coś" w mojej sprawie. Przyszedł, ale wpierw poszedł do rodzącej obok kobiety - nie urodziło jej się całe łożysko i zarządził czyszczenie macicy. Obok mnie położna przeniosła zestaw narzędzi do łyżeczkowania. Ten okropny widok podziałał na mnie jak kilka jednostek oksytocyny. Zaparłam się gdzieś w środku i postanowiłam przeć z całych sił, jakie mi pozostały. Pech chciał, że wzrost motywacji nastąpił w momencie, gdy mąż wyszedł na papierosa, a moja położna asystowała przy tamtym zabiegu. I wówczas nastąpił drugi moment, który brzmi jak kolejne szpitalne horror-story. W pobliżu była jedynie salowa, myjąca mopem poporodowe odchody ze stanowiska obok. Nie mogła mnie dotknąć brudnymi rękami, więc zaparłam się nogami o jej ramię, a ona podpierała się mopem. To ona zawołała w końcu po dwóch skurczach położną, że "to już"!
Finał finału trwał od około 1.15 do 1.50 - położna pozwoliła mi przekręcić się na bok, ale niestety wtedy główka dziecka cofała się w kanale, więc znów wróciłam do pozycji horyzontalnej, przy której myślałam że pęknie mi miednica i wyniosą mnie stamtąd w kawałkach. Mąż wrócił i lekarz też przyszedł, więc już byliśmy w komplecie. Szło bardzo opornie - mało pamiętam, wszystko jest jakby za mgłą. Pamiętam to, że lekarz wypychał łokciem dziecko z mojego brzucha, że położna zapytała, czy ma mnie naciąć, a ja zgodziłabym się na wszystko, więc kiwnęłam głową. Nacięła mnie na skurczu, co wcale nie bolało, więc sam fakt nacięcia poczułam dopiero przy szyciu, które akurat bolało najbardziej z całego porodu (sic!), bo nie dali mi znieczulenia miejscowego.
Ściskałam tak mocno rękę męża, że mu oczy wychodziły z orbit i tak zapierałam się nogami o ramiona położnej, że odsuwałam ją coraz dalej od fotela porodowego. No i jeszcze pamiętam to, że mówili mi trzy razy, że urodził się nam synek, ale ja nie rozumiałam już co do mnie mówią. Była 1.50. w nocy 17 kwietnia, właśnie mijała 32 godzina porodu. Mąż przeciął pępowinę. Dali mi małego na brzuch - był cały w mazi i w krwi i miał najpiękniejsze na świecie pyzate policzki! Został więc naszym Pysiem. Popłakałam się, a mąż zrobił nam zdjęcie. Położne owinęły jego główkę w kocyk, tak więc nie widziałam jak bardzo miał odkształconą czaszkę od długiego przeciskania się przez kanał rodny (nie był to piękny widok, więc do końca pobytu w szpitalu nie zdejmowałam mu czapeczki z główki).
Kiedy przyszedł czas rodzenia łożyska i zszycia naciętego krocza, zabrali go do zważenia i mierzenia: 3510 gram i 55 cm długości. Oddali mi go potem przystawiając wprost do piersi. Pokarm miałam od 7 miesiąca ciąży, więc Mały przyssał się bez problemu, mleko właściwie samo leciało. I tak sobie leżeliśmy dwie godziny przytulając się, a mąż mógł wreszcie pojechać do domu.
Jeszcze zanim poszedł, pomógł mi napisać zbiorowego smsa do rodziny i znajomych i na koniec podziękowaliśmy położnej, która się "uparła", że urodzę na jej zmianie. To była jedyna osoba zainteresowana moim losem i szczęśliwym finałem, choć nie była typem anioła w białym fartuchu. Niestety jej nazwisko wyleciało mi z pamięci ;/
Co dziwne po porodzie miałam zupełnie trzeźwy umysł, ale nie czułam prawie w ogóle swego ciała. Mały często otwierał oczka i cichutko sapał przez nosek. Poczułam ciało tzn. ból, jak przełożyli mnie na łóżko na oddziale poporodowym. Przywieźli mnie tam około 4 rano - z emocji i euforii nie mogłam spać i do 6 rano gadałam z kobietą leżącą ze mną na sali. Wtedy jakaś pielęgniarka zlitowała się nade mną i przyniosła mi dwie kromki zwykłego chleba z masłem i kubek gorzkiej herbaty (nie było mnie "na stanie" oddziału aż do obchodu, więc do śniadania między 8 a 9 nie przysługiwał mi żaden posiłek). To była AMBROZJA - POKARM BOGÓW. Tego cudownego smaku chleba z masłem nie zapomnę do końca życia! Po za tym byłam jakby w amoku lub "na haju" - czułam się świetnie, jakbym mogła góry przenosić i byłam przekonana, że skoro urodziłam dziecko, to jestem już w stanie zrobić w życiu dosłownie wszystko! Gdybym miała siłę fizyczną to pobiegłabym po to małe zawiniątko, w którym było całe moje szczęście.
Dostałam paracetamol i zasnęłam na jakieś dwie godziny - o 8.00 przywieźli nam dzieciaczki na karmienie, wtedy przekonałam się, że jednak będzie trochę kłopotu z karmieniem piersią, bo mam płaskie brodawki. Nie zauważyłam tego wcześniej, bo po prostu nie miałam z kim porównać. Zadecydowałam żeby już zostawili Małego ze mną. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że będziemy musieli zostać w szpitalu 7 dni, z powodu żółtaczki synka. Samodzielnie wstałam z łóżka około 12 w południe... Ale tu zaczyna się zupełnie inna historia, która w gruncie rzeczy jest moją najgorszą traumą, więc o tym napiszę już innym razem.
Nie wiem, czy ta opowieść jest pełna - skończona. Być może dopiszę coś jeszcze. W każdym razie to koniec na dziś
Wiadomość wyedytowana przez autora 2 maja 2014, 20:44
Pojechał
Panie Boże, proszę Cię byśmy już nie musieli się już nigdy więcej rozdzielać - żebyśmy byli razem.
Muszę z synkiem jakoś przetrwać te trzy miesiące. Zaczynam odliczanie do powrotu męża, choć on jeszcze nie dojechał na miejsce.
Zaszłam w ciążę ważąc 62 kg, teraz jest 60.7 kg. Ale ludzie mają jakąś obsesję na tym punkcie - wciąż dopytują jak się odżywiam i ile przytyłam w pierwszej ciąży. Tłumaczę im na spokojnie, że to dopiero 4 miesiąc, ale oni i tak "wiedzą lepiej". Nie chce mi się z nikim użerać, więc olewam to
W pierwszej ciąży wystartowałam z pułapu 62 kg, przytyłam 11 kg. Po powrocie ze szpitala (łącznie 1,5 tyg) było już minus 10 kg. W ciągu miesiąca wróciłam do wagi sprzed ciąży i było cudnie dopóki nie przestałam karmić piersią (synek miał wtedy 10 miesięcy).
Dopiero brak małego ssaka u piersi plus stare przyzwyczajenia żywieniowe sprawiły, że stałam się rozlazłą mamuśką i ważyłam tyle co w zaawansowanej ciąży!
Potem nadszedł czas diety o niskim IG i leków przeciwcukrzycowych, by schudnąć i móc zajść w ciążę. Udało się i jedno i drugie: zrzuciłam 11 kg i zaszłam w ciążę Tak więc mój organizm przeszedł już parę "wagowych" zmian i nie zamierzam sobie zaprzątać głowy kolejną zmianą wzwyż, bo wydaje mi się, że już wiem jak to kontrolować.
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 maja 2014, 17:18
Dzidziuś ma 7.66 cm, co odpowiada 13 tyg. + 6 dni. Jego tętno to 157 uderzeń na minutę - widziałam piękne pulsowanie, dźwięk donośny i najsłodszy dla mych uszu Kość nosowa (0.4 cm) i fałd karkowy (0.70 mm) w normie. Pozostałe parametry też w porządku, więc odetchnęłam z ulgą.
Zaletą tego płatnego badania było to, że mogłam oglądnąć dziecko w wymiarze 3D - machało rączką, ssało kciuk, fikało sobie w najlepsze Aż trudno uwierzyć, że tak rozrabiał lokator w moim brzuchu! Warto było się wybrać na takie USG, szkoda tylko, że mąż tego nie widział, bo na połówkowym też go nie będzie Przynajmniej wysłałam mu wszystko na maila.
A teraz fotki
http://i1271.photobucket.com/albums/jj626/malame99/100514usg1_zps394b5f8e.jpg
http://i1271.photobucket.com/albums/jj626/malame99/100514usg2_zpsd33eaaba.jpg
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 maja 2014, 14:12
Ona właśnie jest mamą dwójki: synek ma 4 lata i 3 miesiące, a córka 8 miesięcy.
Przyznam, że z tą radą trafiła w 10!
To niesamowite ile osób mnie straszy i wręcz wieszczy mi porażkę: zobaczysz JAK TO JEST, albo TERAZ DOPIERO SIĘ ZACZNIE, no to sobie POSPRZĄTAŁAŚ W ŻYCIU.. itp. itd.
Same negatywne przykłady! Non stop rady bym uczyła synka tego i owego z tą myślą, że jak będzie dwójka to już nic nie nawojuję - po prostu kiła i mogiła. Nie jest to przyjemne ani krzepiące, bo nie ma w tym prawie żadnych pozytywów.
Więc szczególnie ucieszyło mnie, że ktoś napisał tak fajnie o sobie i o innych znajomych - choćby to, że z dwójką można mieć plany wakacyjne/towarzyskie itp. Pewnie nie zawsze wszystko się udaje, ale przecież tylu ludzi ma dwójkę dzieci (i więcej!) i jakoś chyba globalnej tragedii przez to nie ma, prawda?
Tęsknię za mężem.
Popłakałam się. Nie tylko dlatego, że po zatruciu pokarmowym leżę jak dętka trzeci dzień w łóżku (wymioty i biegunka, wzdęcie i utrata 2 kg wagi), ale dlatego, że patrząc na mojego blondaska uganiającego się wokół babci i dziadka, myślę o tym ile złego mogło się stać ponad 4 lata temu podczas porodu.
Za wszelką cenę, chce uchronić Tygryska przed takim ryzykiem. Choćby nie wiem co.
List od położnej
Pani Małgorzato, ja sądzę, że to co przeczytałam jest przykładem na złamanie wszelkich zasad dotyczących standardu w położnictwie, czytałam i nie wierzyłam, że to możliwe. Przy każdym zdaniu mówiłam sobie: Boże to już kryminał, kobieto nie powinno to było się wydarzyć, nigdy! Podziwiam za siłę i odwagę, spokój i radość życia, proszę przyjąć gratulację za wspaniałą postawę ale pani nie powinna przejść tego wszystkiego. Po pierwsze już po kilkunastu godzinach powinna być celowość dalszego wyczekiwania i rozważone zabiegowe ukończenie porodu, czyli CC. Przyjęcie na blok porodowy ,,na próbę” to skandal, jak była prowadzona dokumentacja jeśli nie było pani na stanie oddziału? Pełne rozwarcie to drugi okres porodu, może trwać tylko 1 godzinę!!!! Jak można pozwolić, aby akcja porodowa trwała tak długo przy tak widocznym braku postępu porodu! Nie ma słów krytyki, bo cisną mi się tylko wulgaryzmy. Jeśli to prawda co pani napisało to ja pani oświadczam, że wszystko co się wydarzyło było potwornym zagrożeniem dla pani i dziecka. Ja nigdy czegoś takiego nie widziałam !
Co pani powinna teraz zrobić, aby kolejny poród przebiegał lepiej? Wybrać inny szpital ! Akcja porodowa w pierwszym okresie porodu do pełnego rozwarcia może trwać do 12 godzin ( w pani przypadku, jeśli by było u pierwiastki to 18 godz.), jeśli nie będzie postępu to ŻĄDA PANI UKOŃCZENIA PRZEZ CC. Nie ma prawa lekarz zignorować tego, bo takie są zalecenia. Jeśli będzie pani w szpitalu to będzie pani miała kontakt telefoniczny ze mną i będziemy wszystkiego pilnować, tak się umówimy, jeśli pani będzie to odpowiadało. Serdecznie pozdrawiam
Oczywiście przebiegu porodu nie przewidzę, ale dwie opcje wydają mi się teraz "kuszące" - poród bez znieczulenia, ale w wannie i przy dużej mobilności (czyli NIE uziemienie pod ktg i parcie na leżąco) lub właśnie ZZO i wtedy już niech położne mną kierują.
Tak sobie gdybam Nastrój mam dobry i w ogóle jakoś lżej mi w myśleniu o tym, bo namówiłam koleżankę do rodzenia w tym szpitalu, który wybrałam dla siebie. I ona jest bardzo zadowolona, dwa dni temu urodziła tam swoje drugie dziecko - córeczkę Amelkę Nie znam jeszcze szczegółów, ale już samo jej podziękowanie to dobry znak, prawda?
Po urodzeniu Tygryska nie zamierzam już się leczyć i "starać".
Bycie "staraczką" zajęło mi mnóstwo czasu: za pierwszym razem 3 lata i 11 miesięcy, za drugim 3 lata i 8 miesięcy i psychicznie źle to znosiłam.
Dlatego właśnie teraz postanowiłam sobie: nigdy więcej starań!
Co ma być i tak będzie, no nie?
Tak czy inaczej notuję na pamiątkę
Śnił mi się dziś w nocy kebab i pizza "cztery sery".
Na śniadanie zjadłam kanapki z białym serem i rzodkiewką, na obiad pstrąga z ziemniaczkami i zielonym groszkiem, a na deser lody i dwie pomarańcze
Cudnie jest znów mieć na coś ochotę. Odkrywać na nowo smaki!
Hura! Może wreszcie mój wykres wagi nie będzie wyglądał tak beznadziejnie?
Oby oby
Wiadomość wyedytowana przez autora 26 maja 2014, 12:00
Pan Marek jest cudownym lekarzem i fajnym facetem Głównie dzięki jego diagnozie i zaleceniom oraz leczeniu pojawił się Tygrysek i jest tam, gdzie powinien być. A ginekolodzy przeciez rozkładali bezradnie ręce ha ha ha!
Dziś z racji tego, że wszystko u mnie ok, wypytał mnie trochę o prywatne sprawy: ile lat ma synek, co robię i co planuję w przyszłości, bo... Resztę badań kontrolnych ma prowadzić już mój ginekolog, potem połóg i laktacja i do panowania nad skutkami PCOS (czyli obrona przed cukrzycą, dieta i oszczędzanie trzustki obciążonej insulinoopornością) wrócę dopiero za jakieś 1,5 roku, albo i później - zobaczymy jak to wszystko z Tygryskiem będzie.
Przed pożegnaniem pan Marek zapytał, czy wrócę do niego w sprawie trzeciego dziecka.
Odpowiedziałam szczerze: nie wiem.
Za wcześnie na gdybanie. Jeśli na przykład Tygrysek będzie trudnym przypadkiem do odchowania, to szczerze wątpię. Poza tym mam dość leczenia się pod tym kątem, choć wiadomo z PCOS nie wyleczę się nigdy, ale czym innym jest dbanie o siebie po prostu dla zdrowia i dobrej kondycji, a czym innym cel: prokreacja.
No i nie oszukujmy się - jak Tygrysek będzie odchowany, to ja już posunę się w latach tak konkretnie. Nie ma co gdybać panie Marku Co ma być, to i tak będzie!
Aktualizacja:
Od dziś noszę spodnie ciążowe - takie z profesjonalną kieszonką na brzuch, bo cóż - on już się nie mieści w zwykłych spodniach, tzn. na stojąco owszem, ale gdy siądę - katorga. Postanowiłam więc nie męczyć się dłużej. Problem w tym, że na taki mały brzuch pasują tylko jedne spodnie, a reszta jakie mam od sióstr i koleżanek jest strasznie wielka, więc będę musiała jeszcze pokombinować, co by tu wdziać na siebie. Jak na złość jest zimno i w żadnych kieckach latać się nie da.
Wyszperałam już jakieś ciuszki dla dzidziusia po synku i innych dzieciach w rodzinie. Ale niestety zonk - te typu unisex, czyli generalnie białe zrobiły się paskudnie żółte! Zapewne od oliwki i upływu czasu. Zna ktoś metodę usunięcia takich plam?
Wiadomość wyedytowana przez autora 30 maja 2014, 16:33
Kupiłam:
4 paczki pieluszek nr 1, 8 paczek chusteczek nawilżanych, 3 pudełka wkładek laktacyjnych, 2 smoczki silikonowe, 2 pudelka patyczków do uszu dla niemowlaka, 1 paczkę wacików do przemywania pępuszka/oczek, 1 oliwkę do ciała dla dzidziusia, 1 płyn do kąpieli dla niemowląt, 1 balsam do ciała dla mnie, 1 oliwkę przeciwko rozstępom dla mnie, 7 par majtek poporodowych (siateczka)
A TO WSZYSTKO DLATEGO, ŻE Z OKAZJI DNIA MATKI W ROSSMANIE NA KARTĘ ROSSNĘ DOSTAŁAM JEDNORAZOWO 20% ZNIŻKI. Aż żałuję, że nie miałam więcej kasy przy sobie, by kupić więcej
Mam już na stanie:
zestaw kołderka + podusia + dwa kocyki wraz z pościelą (poszewka na kołderkę i podusię + 3 prześcieradełka do łóżeczka i osłonka na szczebelki), termos styropianowy na butelkę, wanienkę i stojaczek, 8 pieluch tetrowych, 3 staniki do karmienia (1 z fiszbinami, 2 bez)
Mam obiecane wśród znajomych i rodziny:
laktator ręczny,karuzelkę do kołyski, kołyskę, fotelik samochodowy,elektroniczną nianię, śpiworek wełniany, smoczek NUK, wózek zastępczy w razie potrzeby (nie wiadomo w jakim stanie jest mój stary wózek)
Poszukuję:
kombinezonu 0-3 mies. i 3-6 mies
No i staram się zorganizować te najmniejsze ciuszki, bo te poplamione oliwką chyba trzeba będzie wyrzucić, a te powyżej 3 mies. mam, więc teraz to chyba powinnam zrobić
szczegółową listę dla siebie i dla dzidziusia i odhaczać po kolei różne pozycje.
News dnia! Mąż wróci 1 sierpnia, czyli o 9 dni wcześniej! HURA!
Wiadomość wyedytowana przez autora 1 czerwca 2014, 18:38
Szczerze mówiąc, chciałabym to zobaczyć
Byłam u gina na wizycie. Według USG Tygrysek ma 280 gramów i rozrabia, co ja bardzo dobrze czuję, więc jedyne novum to moje beznadziejnie niskie ciśnienie. Mam prikaz mierzyć je trzy razy dziennie i notować. Dostałam zwolnienie i zalecenie, by łykać magnez i żelazo, bo mam anemię, która wpływa m.in na ciśnienie. Fajnie, że dziś akurat wróciłam do wagi wyjściowej 62 kilo
44% ciąży już za mną. Nie do uwierzenia! I pomyśleć, że rok temu dmuchałam świeczkę mając nadzieję, że marzenie o drugim dziecku się spełni. A teraz jestem bliżej tego niż kiedykolwiek
O dzisiejszym życzeniu napiszę Wam za rok! Ciekawe, czy się spełni?
Odgrzebałam swoje ciążowe ciuchy, głównie staniki, bo nie chce mi się kupować nowych, więc po prostu chodzę w tych do karmienia. Może to dziwne, ale cóż - wygodne i praktyczne. Poza tym coś czuję, że tym razem znów będę miała wcześniej pokarm, bo piersi (a zwłaszcza sutki i otoczka) wyglądają na "zapracowane" - puchną i pieką czasem, brodawki zrobiły się wielkie i ciemne. No ale myślę sobie, że bez przesady - teraz jest dopiero 5 miesiąc, a w pierwszej ciąży pokarm miałam od 7go miesiąca, więc o co tu chodzi?
W dalszym ciągu czekam na pierwszy kilogram na plus. Dziś zaczynam 19 tydzień. Apetyt wzrósł mi znacznie
zaczyna sie fajnie,ale szczerze mowiac...boje sie co bedzie dalej... :/
czekam na reszte :) troszke nie fajny poczatek w szpitalu...