73dc, ostatni dzień 10 tygodnia
No i nowa strona...
Heeej. Wybaczcie, że dzień po dniu, ale wczoraj dopadło mnie nowe, nieznane uczucie, które wiedziałam, że kiedyś przyjdzie, ale chyba nie spodziewałam się, że tak szybko.
Pierwszy raz od miesiąca wyszłam do ludzi niczym spuszczona ze smyczy. Spotkałam się z koleżankami z pracy na paznokcie. Jedna wzięła ze sobą pięciomiesięczne bobo i było zamieszania co nie miara - pierwszy raz widziałam robienie hybryd na matce karmiącej, która na kolanach lula dziecko i trzęsą jej się całe dłonie, a malująca nie jest w stanie trafić lakierem. Była kupa śmichu. Sama wróciłam do domu z ładnymi paznokciami, co jest miodem na moje serce, gdyż przez ostatnie tygodnie nałożyłam sobie może ze trzy razy naprawdę oszczędny makijaż, kremu nie używałam już wieki a włosy to jeden wielki kołtun od ciągłego szurania o poduszkę:
Niestety, miałyśmy bardzo ograniczony czas na ploty, ze względu na pracę i czas usypiania małego, który i tak podobno został "przeciągnięty" i czułam, że po prostu nie nagadałyśmy się wystarczająco. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała na to już okazję, gdyż dziś wyprowadzamy się z miasta do mojej mamy. O ile zdawałam sobie sprawę, że dziecko niesie zmiany, to moje zaczynają się dużo wcześniej. Dziś żegnam całe dotychczasowe życie - samodzielność, możliwość chodzenia na golasa po mieszkaniu, świadomość, że gdzie nie zechcę pójść, to mam do tego miejsca 10 minut. Teraz wynoszę się 30 km stąd na rodzinną wiochę, na którą narzekałam całe swoje nastoletnie życie - bo PKSy, bo nic się nie dzieje, bo ciągle te same, wredne gęby... Pewnie w styczniu wezmę zwolnienie z pracy i nie pozostanie mi nic innego, jak tylko oglądanie ciągle tego samego widoku za oknem. Każdego dnia.
Tak więc - taka nostalgia. Kto wie, czy to nie było moje ostatnie spotkanie z dziewczynami w ogóle. Dlaczego miałabym się łudzić, że mąż zawiezie mnie do nich po pracy 30 km stąd? Dlaczego mam zakładać, że karmiąca matka będzie się tłukła do mnie przez 30 km?
I pomyśleć, że to wszystko w imię mieszkania na kredyt. Oby te wszystkie wakacje, na których nie byłam, ubrania, których nie miałam (potrafię nosić rok jedną parę spodni, nawet jeżeli jest jak psu z gardła), spektakle w teatrze, na które nie poszłam, aparat na zęby, którego nie zrobiłam, słowem (lub słowami) - oby wieczne odkładanie lwiej części wypłaty na konto oszczędnościowe finalnie pokazało mi, że to wszystko ma sens, kiedy zobaczę jak nasz Bakłażan zasuwa na czterech po naszym nowym domu.
Chwilowo jest mi trochę smutno.
Starość zapukała do mych drzwi.
Wiadomość wyedytowana przez autora 22 grudnia 2016, 09:24
74dc, zaczęliśmy 11 tydzień
Dopiero co rano pisałam w komentarzu awangardzie, że powrót do rodziców nie jest taki zły, ale minął magiczny próg doby, gdzie odwiedziny są jeszcze spoko, no i już lekko dostaję świra, a nie mogę za bardzo pyskować... Wiecie, zaczynamy z mężem "okres wdzięczności" za pomoc. Oooj, coś czuję, że długo nam się to będzie odbijało.
mama
- Zanieś choinkę... Zamieć... Idź po pranie...
- Mamo, czekaj... Za dużo tych schodów, zasapałam się, muszę odpocząć...
- No właśnie... Bo siedzisz na dupie. Niektóre mamuśki nawet ciężary podnoszą!
- Co Ty nie powiesz? A Ty podnosiłaś?
- Nie, i widzisz jak wyglądam.
- Bardzo bym chętnie podnosiła... Gdybym nie miała zakazu od lekarza...
- Jak to? A to niby czemu?
- Nie mówiłam Ci... Ale mam krwiaka.
- Co? Niby gdzie?
- Kuźwa... Na macicy, a gdzie...
czekam na jakieś wsparcie...
- Patrz, tata... Tak się ufa rodzicom. Nic nie mówiła... Tak trzymaj!
Mamo, seriously?
tata
- Tak w sumie... Jak długo masz zamiar ukrywać przed resztą rodziny o Twoim odmiennym stanie? Czemu nie chcesz powiedzieć babci?
- Chcę mieć pewność, że wszystko jest ok. 10 stycznia mam USG genetyczne. Po tej dacie powiem.
- Wybacz, dziecko, ale ja tego nie rozumiem.
- Ja też wielu rzeczy nie rozumiem, ale muszę z tym żyć.
- Masz prawo nie rozumieć wielu rzeczy. Jesteś młoda i głupia.
Tak, tato. Będę robić coś wbrew sobie, żebyś mógł przeżyć fajny moment na wigilii. Sorry, ale co to, to nie.
Aaah... Włącza mi się agresor... Bakłażanie, trzymaj się!
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 grudnia 2016, 19:51
81dc, finiszujemy tydzień 11
Och, ale ze mnie beznadziejna koleżanka! Przyszłam Wam tylko pomarudzić ostatnio, ale już życzeń świątecznych ode mnie nie dostałyście! A i już na "zdrowych, wesołych..." za późno... Mam jednak mimo wszystko nadzieję, że święta były i wesołe i zdrowe przede wszystkim, że nie musiałyście tułać się z Kropuszkami po szpitalach ani martwić o objawy czy ich brak.
Muszę Wam przyznać, że ugięta trochę pod prozą życia codzienniego totalnie odcięłam się od katastroficznego myślenia o ciąży. Jak nie świąteczny film, to serniczek, to jedni goście, drudzy goście, obiad, kolacja, sałatka, góra czekolady, znowu jakieś leżakowanie na kanapie, drzemka, posłuchać czyjegoś marudzenia... i tak dalej. Ach, no i kupa bibelotów do przestawiania po naszej przeprowadzce. Tak mi minęły święta. Śmieję się w duchu, ale muszę to przyznać, że tak, odpoczęłam - przestałam się wreszcie martwić abstrakcją. Owszem, rodzice nie są łatwymi współlokatorami, zwłaszcza moja mama, która żyje czasami 20 lat wstecz i wyznaje "kult mężczyzny" - "Zrób mężowi obiad / kanapki do pracy / podaj mu talerz / zrób mu herbatę / niech on siedzi, a Ty ponoś jakieś szpargały" itp. Mój M. ma niezłą zagadkę, jak tu jej kulturalnie powiedzieć, żeby zluzowała gacie, ja z kolei wiem, że i tak mnie nie posłucha. Niezły impas.
Ważne jest to, że całe święta dane było mi przeżyć w spokoju - nie krwawiłam ani nawet nie plamiłam, pomimo wzmożonego chodzenia po schodach, chodzenia w ogóle i raz prowadzenia auta przez 10 minut. Niektóre potrawy dalej śmierdzą, ale cóż - w święta żarłam jak prosiaczek, mąż w głębokim szoku. Coś więc czuję, że całe 4kg, które zgubiłam jak dotąd, spokojnie nadrobiłam w dwa dni. Ach, i nie powiedziałam Wam jeszcze - zaokrągliłam się już. Brzuszek mam nawet dość pokażny jak na koniec trzeciego miesiąca, ale ja osobiście nie uważam, żeby istniały tu jakieś standardy, każda z nas ma inne ciało. W zasadzie to nawet z dumą go podkreślam. A jak podkreśli go jeszcze mix sałatki, pierogów i barszczu to jeszcze lepiej.
Za dwa dni podglądamy Bakłażana na USG - nie mogę się doczekać! Do zobaczenia w następnym wpisie.
PS. - życzeń noworocznych nie odpuszczę!
83 dc, jutro zaczynamy 12 tydzień
Zbliża się koniec roku i podsumowania same cisną mi się do głowy. Stwierdzam, że jestem chyba jakimś rozpieszczonym słoikiem, naprawdę. No bo teoretycznie w tym roku wydarzyło się wiele fajnych rzeczy i aż muszę je sobie spisać, żeby w pełni zdać sobie z tego sprawę.
Styczeń:
Rok zaczynam na pełnej petardzie z mocą wiary w siebie i poukładanymi kręgami w kręgosłupie moralnym.
Znajduję przybłąkanemu kotu dom.
Luty:
Zumba, zumba, zumba!
Urocze walentynki we Wrocławiu z mężem, po których nogi wyłażą nam z odwłoków po zwiedzeniu absolutnie calutkiego ZOO.
Marzec:
Robię koledze przysługę i jego zaprzyjaźnionej fundacji robię parę zdjęć studyjnych.
Efekty wyszły średnio mnie zadowalające, ale zawsze to jakieś doświadczenie.
Kwiecień:
Kwiecień upłynął pod znakiem escape roomów i maratonów zumby.
Maj:
Odbywa się mój panieński, który bez wątpienia był imprezą, którą wspominam najlepiej w życiu.
Pewnie głównie dlatego, że było do bólu nieprzyzwoicie i brakowało tylko gołych facetów...
Czerwiec:
Razem z chórem zaliczamy festiwal na mazurach, zgarniamy parę nagród i kąpiemy się w słońcu.
Ja i mój Oblubieniec bierzemy ślub i jestem pewna jak nigdy, że to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu.
W ramach podróży poślubnej zaliczamy błogi relaks w hotelu ze SPA.
Lipiec:
Lipiec niestety jest czarną dziurą, w której nie spotkało mnie absolutnie nic dobrego...
Sierpień:
Zaliczam kilka escape roomów, kino i parę koncertów.
Zrobiłam też parę rodzinnych zdjęć znajomym.
Wrzesień:
Razem z mężem świetnie spędzamy czas podczas urlopu w Krakowie.
Po dwóch latach walki dostaję, mizerną bo mizerną, ale w końcu - podwyżkę.
Październik:
Kończę oficjalnie ćwierć wieku.
Pierwszy raz w życiu robię sushi i smakuje wybornie.
Zaliczam jeden panieński i wesele - jeszcze nie wiem, że to ostatnia moja w życiu okazja na długi, dłuuugi czas, kiedy mogę się upić (i robię to oczywiście).
Listopad:
Spełniam życiowe marzenie i na żywo oglądam kabaret Hrabi.
Trzy dni póżniej spełniam marzenie jeszcze większe - wysikuję pozytywny test ciążowy!
Biorę udział w sporym wydarzeniu dla miasta, jakim jest trzygodzinny koncert patriotyczny.
Grudzień:
Grudzień upływa głównie pod znakiem eksplozji ciążowych perypetii, mdłości, smrodu i zgagi.
Największą radością pozostaje niezmiennie podglądanie Bakłażana na USG.
Wraz z mężem ruszyliśmy w podróż po własne marzenia - uruchomiliśmy machinę kredytową, aby w przyszłym roku móc wreszcie pójść na swoje.
Całości wtórowała dbałość o odpowiednią ilość treningów w tygodniu i pyszne, zdrowe jedzenie, które pozwoliły mi osiągnąć chyba jeden z większych sukcesów tego roku - utrzymałam wagę na podobnym poziomie, co kosztowało mnie mnóstwa pracy, głównie pracy nad emocjami.
I wydawać by się mogło, że spotkało mnie mnóstwo szczęścia. Zresztą - bluźnierstwem jest mówić, że nie. W przeciwieństwie do wielu ludzi na tej planecie mam rodzinę, dach na głową i mam co jeść. A jednak...
2016 niestety pozostanie dla mnie rokiem, w którym pierwszy raz w życiu tak często przynosiłam do pracy do L4. Niestety - dwukrotnie z powodu nerwicy. Wypłakałam mnóstwo łez z powodu życia zawodowego, które w pewnym momencie złapało mnie w pułapkę kleszczami i nie widziałam żadnej nadziei na poprawę. Większość wakacji, tj. cieplejszych dni, nie spędziłam na plaży, na rowerze czy też siedząc w ogródku pod parasolką, tylko dosłownie przeryczałam je w łóżku, gibiąc się przy tym na boki jak dziecko z chorobą sierocą. Do tego organizacja wesela... dużo mi to dało, ale jednocześnie dużo zabrało. Zawiodłam się na najbliższych osobach. To była nierówna walka o prawo do własnego zdania, marzeń i wizji najlepszego dnia swojego życia. I tutaj wylałam mnóstwo łez, za które nigdy nie usłyszałam "przepraszam". Przeżyłam mnóstwo emocjonalnych szantaży, wyzwisk i kwestionowania mojego zdania. Wreszcie - rok 2016 był też rokiem, w którym łącznie zaliczyliśmy 3 miejsca zamieszkania. Pierwsze z nich wspominam najlepiej, ponieważ wynajmowaliśmy już to miejsce od dłuższego czasu. Przeżyłam tam początki samodzielnego życia i zaliczyłam mega duchową przemianę. Wraz z wyprowadzką, do której doprowadziła niestety decyzja wynajmującego, skończył się chyba etap mojej największej pewności siebie. Wylądowaliśmy w totalnie patologiczej norze, która w parze z sytuacją w pracy wpędziła mnie w chorobę. No i przeprowadzka numer trzy - rodzice... Mój dramat trwa co prawda od tygodnia, ale nie ma co ukrywać - jest to dramat. Rwę włosy z głowy i nie mogę się nadziwić, jak mogłam żyć w takiej atmosferze tyle lat przed zamieszkaniem z M. Non stop ktoś kwestionuje moje zdanie, mam wrażenie, że marzeniem nadrzędnym moich rodziców jest przyłapanie mnie na momencie, w którym się mylę. Jakakolwiek rozmowa kończy się moim głośnym klaśnięciem otwartą łapą w czoło, gdyż po prostu nie wierzę, jak w niektórych kwestiach można mieć tak obrośnięte kurzem i krzywdzące poglądy. Na przykład, że tak długo, jak masz dobre intencje, możesz np. powiedzieć dziecku, że pewnie jest głupie i nigdy nie skończy studiów (to akurat o "motywujących" technikach rodziców mojej przyjaciółki), albo, że 500+ to coś zajebistego (na komentarz, że przecież zamiast zabierać ludziom i oddawać lepiej chyba po prostu zabierać mniej usłyszeliśmy z mężem, że nie mamy za grosz litości dla biednych ludzi i jesteśmy skończonymi egoistami). Tak... jest kijowo.
Matko jedyno - znowu Wam zafundowałam rzyg mózgu. Ale czuję się lepiej, że mogłam to gdzieś spisać... Może mój wpis uświadomi niektórym, że pod przykrywką pozytywnych wydarzeń, często ktoś skrywa w głębi duszy osobisty dramat. I chyba wniosek z tego taki, żebyśmy byli dla siebie mili, tak po prostu, bo czasem jeden uśmiech może komuś uratować dzień.
Jutro wieści z frontu ciążowego, gdyż niestety moja wizyta została przełożona na jutro.
Wchłonięty krwiak i wieść o tym, że mogę chociaż iść na spacer i wychodzić pierogi uratowałyby honor roku 2016...
(Pisałam Wam ostatnio, że pewnie przez święta nadrobiłam moje 4kg i się nie myliłam... Pytanie, czego to wina - Bakłażana, czekolady czy po prostu tego, że w ogóle jem...)
Wiadomość wyedytowana przez autora 30 grudnia 2016, 22:52
82dc, tydzień 12!
Kochany Okruszku! Bąbelku! Skarbeńku! Najpiękniejszy Bakłażanie!
Dziękuję Ci za to, że jesteś moim promyczkiem nadziei w momencie, gdy moje życie zdaje się zaliczać dołek.
Dziękuję Ci za to, że w momencie, gdy na wizytę u lekarza idę z duszą na ramieniu, to Ty akurat robisz milion akrobacji na minutę - zadziwiłeś dzisiaj mnie i tatę przeogromnie! Nawet ja nie potrafię w tak krótkim czasie obrócić się z pleców na brzuch, z brzucha na plecy, zrobić przewrotu w tył, potupać nogami i poboksować jednocześnie, a niby jestem dojrzałym osobnikiem.
Dziękuję Ci za to, że jesteś moim niewyczerpującym się źródełkiem radości - już wiem, o co chodzi wszystkim rodzicom z tą "niewyobrażalną miłością".
Dziękuję Ci za to, że sprawisz, iż nadchodzący rok będzie eksplozją mojego szczęścia.
Dziękuję Ci za to, że dupę to masz twardszą niż matka i jesteś w stanie przetrwać każdy kryzys - TAK! Mój cud Bożonarodzeniowy ziścił się - po trzycentymetrowym krwiaku nie ma ANI ŚLADU!
Dziękuję Ci za to, że gdy tylko o Tobie pomyślę, to wszystko inne, głównie złe, przestaje mieć znaczenie.
Dziękuję Ci, że jesteś w ogóle! Kocham Cię mocno!
Kochane bellyfriendki!
Nie będę już pisała jutro. Dlatego już dzisiaj bardzo Wam dziękuję. Przeszłam z Wami pierwszy trymestr (no, prawie) i niejednokrotnie podnosiłyście mnie na duchu, udzielałyście cennych porad i sprawiałyście uśmiech na mojej twarzy udzielając się w komentarzach. Wasza obecność jest i będzie dla mnie bardzo ważna.
Życzę Wam, kochane mamuśki, aby nadchodzący rok był dla Was nudny jak flaki z olejem. Bez nagłych wizyt w szpitalach, przykrych objawów i wtrącającej się z głupimi uwagami rodziny (sorry, musiałam gdzieś przemycić moją frustrację po tygodniu z rodzicami...). Oby Wasze dzieciaczki były zdrowe jak rybki a Wy - pełne szczęścia przed, w trakcie i po spotkaniu z nimi.
Całujemy Was mocno:
Ja i mój leżący na boku Bakłażan.
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 16:55
87dc, trwa tydzień 12
Nowy rok ledwo się zaczął, mało tego - poniedziałek zaatakował nas wszystkich znienacka jak wiadomo co, a ja co... standardowo niegotowa. I nie dość, że niegotowa, to jeszcze między młotem a kowadłem!
Powiem Wam, że czuję się totalnie bezradna.
Ósma rano, odpalam kompa, zaczynam pracę... i nagle jak nie rozpęta się gównoburza... "SŁYSZAŁAŚ? SŁYSZAŁAŚ?!". Matko jedyna, co miałam słyszeć? Otóż 31 grudnia jeszcze miałam szefa, pierwszego już nie. Nieprzedłużono mu umowy i znalazł szczęście gdzie indziej. Tak, ten sam, z którym miałam układ co do pracy zdalnej i za którego kadencji w końcu wywalczyłam podwyżkę. Cały zespół niepewnie patrzy w przyszłość. Ja też. Wszyscy dopingują mnie, żebym kładła L4 póki mogę. Nagle z siłą światła fleszy dopadają mnie wszystkie negatywne wspomnienia związane z firmą. Prawie wykręcam numer do ginekolog, żeby umówić się na wizytę po zwolnienie.
Rozbudzona, niczym po pięciu kawach, schodzę na dół. Spotykam mamę. Myślę sobie, ok, wygadam się. Może tym razem usłyszę coś miłego.
KURNA. Myliłam się. I głupia jestem, że inaczej nie pomyślałam. Otóż moja mama ma włączony non stop tryb "kontra". Myślisz A, powie B. Uważasz białe, ona uważa czarne. Chcesz podjąć decyzję numer 1, ona powie Ci, że numer 2 to najlepsze wyjście. Nie inaczej jest dziś.
- Mamo, nie mam już szefa, któremu trochę zawdzięczam, cały zespół się telepie, idę na zwolnienie, tak będzie najbezpieczniej.
- ... Przepraszam bardzo, przecież bierzecie kredyt! Jasne. Zostaw wszystko mężowi na głowie. Pracodawcę trzeba szanować. Dzisiaj Ci dobrze, ale jutro nie wiesz.
- Przecież ja nie rzucam pracy, chcę iść na ciążowe, dostanę 100% pensji tak czy siak.
- Uważam, że robisz GÓPIO!
No i ch... bombki strzelił, po świętach.
Nagle z totalnego strachu weszłam nogą w taką frustrację, że zapragnęłam tłuc się do pracy te 30 km nawet pociągami, byle nie mieszkać z rodzicami już ani chwili dłużej.
Przedwczoraj mama żaliła się mojemu siostrzeńcowi, który ma 9 lat (!), że gdy ja miałam lat 13, to zamknęłam się w pokoju - wredna ja - i od tego momentu ona nie wie o mnie nic, bo się odizolowałam od rodziny. Pytam się, kuźwa, czemu ona się dziwi, skoro każde zdanie jakie nie powiem, jest kwestionowane? Jestem przekonana, że chociaż jest do głębi przesiąknięta konserwatyzmem, to gdybym powiedziała jej dzisiaj: "Mamo, wiesz co - kocham kościół!", to nagle powiedziałaby: "A ja już nie, jesteś dziwna". Kurna, nie mogłoby być inaczej.
Dziewczyny, doradźcie coś.
Kłaść L4 w diabły czy uciekać przed zrzędzeniem w biurową robotę, chociaż na chwilę obecną nie mam do niej jak dojechać?
Ratunku...
Wiadomość wyedytowana przez autora 2 stycznia 2017, 10:08
89dc, 12 tydzień trwa
No to tłumacząc na sztywno z angielska - "Zrobiłam moją decyzję".
Powiem Wam, co szeptał mi guzik w moim ciele, który odpowiada za strefę komfortu - zostać w pracy i mieć wentyl bezpieczeństwa, jeśli chodzi o słuchanie mojej matki. Tak btw - wczoraj akurat była niezła farsa, umówiliśmy się z mężem, że sam sobie zrobi obiad, bo oczywiście czego sobie zamarzył - MIELONEGO, czyli dla mnie obecnie najbardziej bełto- i smrodogennej potrawy na świecie. No to wraca z pracy, staje przy garach… No i spod ziemi wyrasta moja rodzicielka: "Po co się ożeniłeś, skoro masz tak beznadziejną żonę, która nie zrobi Ci nawet po pracy obiadu?". Kurwa (przepraszam) - dzięki, mamo. Jesteś urzeczywistnieniem żartów o teściowej, tylko tu jest gorzej. Ty nie jesteś moją teściową, tylko moją matką, więc każdy taki tekst boli razy pięć. Jakąś obcą babę olałabym. No… powkurzałabym się ostro, ale ostatecznie olałabym. Ale ja Ci tego nie zapomnę.
No ale jak się domyślacie - skoro mówię Wam, jak bym się zachowała "gdyby", to oczywiście znaczy to, że zachowałam się inaczej. Otóż trochę wygrał honor i czuję, że czas najwyższy. Jestem dumna z tej decyzji.
Czuję palący mnie wstyd i wyżerającą mnie od środka durnotę, wiecie dlaczego? Mając w pamięci to, jak szef załatwił mi podwyżkę i wyciągnął mnie z kłopotów w pracy o których nigdy nie pisałam, bo to było w ogóle przed staraniami, nie mogłam przestać wybielać go w myślach. Kiedy powiedział mi, że dla dobra kolegów z zespołu powinnam zostać w pracy, zrozumiałam i poszłam na kompromis. Kiedy na moje omdlenie zareagował zdawkowo - zdziwiłam się, ale pomyślałam też, że może ma dużo stresu ostatnio. Kiedy olewając moją wypowiedź na temat, jak się czuję, zaczął gorączkowo wypytywać, kiedy wrócę - zapaliła mi się druga lampka, ale myślę sobie, że ok, przecież ma w interesie dobro zespołu i nasze dobre wyniki, więc może ja jestem przewrażliwiona. Finalnie - odchodzi z pracy, a ja pierwsze co myślę, to że ktoś go wrobił. Nie widzę innej opcji. Olewam nawet fakt, że cała firma o tym, że jest już w nowym miejscu, dowiaduje się nie od niego bezpośrednio, a z jego statusów na fejsie. Tyka mnie coś i, durna ja, piszę mu na owej platformie wiadomość, że dla mnie był najlepszym szefem ever, nie wyobrażam sobie bez niego tego miejsca i życzę mu wszystkiego dobrego. Dopiero później ludzie uświadamiają mnie, że on nie został zwolniony, a cichaczem odszedł sam, korzystając z wygasającej umowy. Zajmuje mi to jakiś dzień, by w to uwierzyć. I teraz trawi mnie żółć, że to w ogóle wysłałam!
Otóż w listopadzie na szczyt moich priorytetów wjechał Bakłażan. Poinformowałam o tym szefa uczciwie i zawiadomiłam o tym, że chcę iść na urlop jak najwcześniej. Bezogródek. Honorowo. Nogi mi się trzęsły jak do niego szłam, ale powiedziałam to. W zamian dostaję na twarz informację, żebym mu dała jakieś trzy miesiące na znalezienie kogoś na moje zastępstwo, no bo posypie się świat, jeżeli ja TERAZ odejdę. Wow. O ironio, co? Czuję się na tyle zobowiązana, że nawet, gdy plamię, mdleję, jeżdżę karetkami, mam nakaz leżenia a moje ciało to mobilna apteka, to nie kładę zwolnienia, tylko idę na zwykłe L4, upierdzielając sobie tym 20% wypłaty. Praca między świętami a nowym rokiem jako jedna z 4 osób w zespole? - pff, ok. W końcu moralnie wygrywam, jestem uczciwa.
… taki chuj! (znowu przepraszam)
Po tym, jak okazuje się, że "ciąża to nie choroba" (TFU!) i mogę pracować, to jemu wyrasta z dnia na dzień lepsza propozycja pracy i huuuzia… Po co komuś przekazać obowiązki? Po co wywiązywać się z obietnic danym podwładnym na 2017? Po co się w ogóle po ludzku pożegnać, mieć honor się do tego przyznać, że się SPIEPRZYŁO ZA KASĄ? Ludzie siedzą z ręką w nocniku a ja przełykam gorycz, że dałam się nabrać.
Tak. Decyzja podjęta, w sobotę wizyta u lekarza po długoterminowe zwolnienie, nie wrócę do tego zakłamanego miejsca pewnie z półtora roku i jest mi dobrze jak nie wiem.
Matkę niestety jakoś muszę zaakceptować, ale pociesza mnie fakt, że skoro nie muszę już wstawać do pracy, to znaczy ni mniej ni więcej jak to, że:
A - mogę spać do późna, więc wycinam z życia kawałek czasu, w którym mogłabym się z nią skonfrontować,
B - jak nie praca, to mogę sobie wymyślić inne zajęcie - np. wyjście na godzinny spacer, efekt końcowy jak w punkcie A
C - skoro nie będę zobligowana do siedzenia przy komputerze non stop jak korposzczur, to może nawet zejdę, coś posprzątam, ugotuję i wpadnie mi +5 do bycia "dobro żono dla swojego chopa" - może to załagodzi trochę stetryczałe pierdzielenie
D - W sumie to nie jestem drzewem i mogę się przemieszczać, więc nawet jak zbraknie mi auta, a w domu sytuacja zacznie furkotać jak ruski wentylator, to kupuję bilet na PKS i jadę spędzić dzień w mieście, które kocham i za którym tęsknię…
Będzie dobrze! Jak widzicie - mam bojowe nastawienie, ale to bojowe nastawienie pomaga mi niewątpliwie w nieodliczaniu dni do USG prenatalnego. Dni lecą jak dzikie. Zaraz zaczniemy 13 tydzień… jesteśmy już tak daleko…
BTW - dziewczyny, od jakiegoś czasu czuję lekkie pokłuwania w pochwie i okolicach (zabrzmiało jak nazwa przewodnika turystycznego...), na pewno o to zapytam na najbliższej wizycie, ale dajcie znać czy mam się bać.
92dc, no to finiszujemy pierwszy trymestr - trwa tydzień 13
Szybki update, bo ostatnio produkuję same tasiemce.
Świat się kończy - aby odpocząć w długi weekend uciekliśmy z mężem od jednych rodziców do drugich...
Spadł śnieg!
Ostatnio przesypiam jakieś chore ilości czasu... W nocy od 10 do 12 godzin, plus jakieś 2 drzemki w ciągu dnia.
Mój mąż jest cudowny i czuję palące wyrzuty sumienia, że przedstawiam go w pamiętniku głównie jako tego, który smrodzi żarciem, a to bardzo źle. Jest moją opoką, ostoją i wsparciem, kocham go bardzo za to, jaki jest dla mnie opiekuńczy i wyrozumiały. A do tego jeszcze mi powie, że fajna ze mnie lasia, chociaż na sobie mam różową koszulę nocną ze słoniem, brak majtek, na glowie kukuryku a w oczach śpiochy.
Ban na seks to już przeszłość i nie omieszkaliśmy skorzystać, choć po tak długim poście... Co tu dużo mówić... Fajnie. Ale szybko.
Mam to! Tak. Papierek. Z uśmiechem zaniosę go do pracy i zacznę wakacje życia!
A moje dziecko mnie nienawidzi. Już myślałam, że pochwalę się Wam bezbełtowym pierwszym trymestrem. A kij! 7 stycznia - dzień mojego pierwszego ciążowego śpiewu do muszli. Skubany czekał do ostatniego tygodnia! Wredny za starą...
Całusy!
kurna, nie chce mi się patrzeć, który dc, ale tej...
BAKŁAŻAN NADROBIŁ TYDZIEŃ! I nie zauważyłam, że jestem w połowie pierwszego tygodnia drugiego trymestru (że 14). EJ NO! To nie fair, ja chciałam w niego rytualnie wejść...
Miałam Wam pisać o tym, jak to przeniosłam się dziś w przeszłość, kiedy jechałam PKSem, jak niegdyś do szkoły, kiedy przechadzałam się ulicami Bydgoszczy jak za czasów, gdy nie miałam auta, kiedy weszłam na żarcie do jednej galerii handlowej, którą zawsze miałam na linii powrotu "uczelnia - dworzec", i w której na każdym rogu widziałam jakieś wspomnienia z różnymi znajomymi (tak - znak naszych czasów), by na końcu zaliczyć spacer tuż obok mojego liceum/technikum. Ale cała ta nostalgia mi przeszła, bo Bakłażan oczywiście ukradł show, gdy po całym dniu pełnym wrażeń dotarłam na USG!
No więc zaliczyliśmy dziś badania prenatalne.
To było, cóż... najbardziej poryte i perwersyjne badanie EVER. Zacznijmy od tego, że to moje pierwsze USG przez brzuch. Babeczka jeździ głowicą... Dzieciok fika. No fika i nie chce się obrócić do zmierzenia przezierności. Po kilku minutach zabawy wygoniono mnie na poczekalnię na kawę z cukrem. Pomogło? Oczywiście, że nie. Pani doktor dalej gmera, klnie na moje Dziecię, że jest wredne - a ono w pewnym momencie obróciło się dupą... no i dupa. Doktor trzęsie moim sadłem, a tu dalej foch. W końcu pada magiczne "Proszę Pani, bardzo przepraszam, chciałam to Pani oszczędzić, ale nie mogę - ściągamy majtki i badamy przez pochwę!". No ok, wielkie mi halo... Nooo... Wielkie... Poczułam, jakie wielkie... Dokładnie w momencie, kiedy doktor zaczęła tak mnie stymulować tym białym czymś, co by zmusić Dziecię do zmiany pozycji, że nadrobiłam spokojnie te wszystkie razy, kiedy mieliśmy z mężem bana na seks. Średnio mnie to "podniecało", raczej frustrowało, że zmuszam Bakłażana energią myśli do obrotu a tu nic, moje dziecko ma mnie w pompie, ale w końcu, po dziesięciu minutach, miałyśmy komplet pomiarów.
Nasza tygodniowa różnica w końcu zniknęła i wiek ciąży z USG zgadza się z terminem miesiączki.
Moje dziecię jest już długie na 7 cm, czyli 13 tydzień z haczykiem (ukończone), co znaczy, że muszę przekręcić licznik na belly, gdyż już nie trwa tydzień 13 a 14... Cholera, zaczęłam drugi trymestr i przeoczyłam to! Damn! Gdzie mój szampan?!
Przezierność karkowa (NT) - 1,2 mm, więc świetnie.
Serce - 160 uderzeń na minutę.
Głowa, mózg, żołądek, nerki, kręgosłup, etc - pozwolę sobie zacytować doktor - "Piękne".
Ryzyko trisomii (skorygowane):
21 - 1: 4491
18 - 1: 8064
13 - < 1: 20 000
Płeć... no nalegałam na jakiś komentarz, no bo ile można nazywać dziecko Bakłażanem. Prawdopodobnie - dziewczynka, ale doktor nie dała sobie ręki ani głowy uciąć. Poczekamy na komentarz za trzy tygodnie - kto wie, czy może jakiś siusiak nie wyrośnie...
Nad sprawami płci nigdy tu nie dywagowałam, bo uważam, że to głupota - zwłaszcza, gdy usłyszy się chociaż raz w czasie ciąży "poronienie zagrażające". Wtedy każda wieść o tym, że jest po prostu dobrze naprawdę wystarczy. Ale mimo to... poczułam uszczypnięcie. No bo właściwie wyobrażałam sobie faceta. Lubię facetów. Całe życie w męskich szkołach, studiach i branży. No i troszkę są mniej skomplikowani ci nasi panowie. A baby... oj, babom to takie rzeczy siedzą w głowach, że my już dobrze wiemy, jakie. Jaka szkoła potrafi być ciężka, kiedy naokoło ploty, kompleksy i wredne koleżaneczki. Tego chyba najbardziej boję się w wychowaniu córki. Ale cóż... damy radę. Głupio i trochę, bo jak nikt nie słyszał, to mówiłam do Bakłażana: "Miłoszku, Miłciu, Miłeńku...". A tu kobita? Ale klops. A raczej... brak klopsa. Generalnie poza mną, mężem i Wami do czasu potwierdzenia płci nikt ma o tym nie wiedzieć, więc cicho!
No i foteczka na finał, czyli moja Bakłażanica (?) wystawia Wam na "papa" jęzor:
Pod koniec tygodnia ciepnę Wam podsumowanie pierwszego trymestru, który, skubany, skończył się niespodziewanie.
PS - Zaniosłam zwolnienie do pracy i czuję się OSOM!
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 16:57
101 dc! 15 tydzień trwa!
No, trochę się nie odzywałam - jak na mnie to chyba rekordowo długo, ale to dlatego, że życie nabrało tempa - urodziny babci, jakieś spontaniczne wychodne, ucieczki do jednych teściów przed drugimi teściami... Nieważne! Wczoraj wybiła piękna data - 100 dni cyklu. Więc zaczęłam myśleć, że chyba rzeczywiście jestem w ciąży... A tak serio, pora na...
Moje podsumowanie pierwszego trymestru
Objawy:
- jedzeniowstręt,
- smrodo-detektor aktywowany WSZYSTKIM (szczególnie cebulą, czosnkiem, mielonym mięsem, brokułem),
- mdłości wywołane jedzeniowstrętem, smrodo-detektorem lub głodem (i jak tu żyć?),
- utrata wagi w pierwszych tygodniach (spoko - nadrobiłam w święta!),
- jedno omdlenie,
- dwa delikatne, brunatne plamienia - najprawdopodobniej wywołane przez krwiaka (który zniknął),
- wzmożona ilość produkcji wydzielin wszelkich (w nosie, na dole, w uszach… fu),
- kapeć w pysku,
- senność,
- cztery zahamowane bełty plus… jeden nie,
- PORĄBANE sny
Pluso-minusy:
- Cera, która cofnęła się w czasie o 10 lat - jej struktura jest dużo bardziej gładka i napięta, ale równolegle wyskakują mi pryszcze, jakie ostatni raz widziałam w liceum… więc nie wiem, czy się cieszyć.
Plusy ewidentne:
- No włosy mam ładniejsze, no. Błyszczą się i końcówki dają radę.
- Mam przy sobie non stop osobę, którą kocham najbardziej w świecie i lepiej być nie może!
Problemy, które się pojawiły i napędziły mi strachu:
- Przeziębienie w pierwszych dniach - zaleczone naturalnymi sposobami, wyleżane. Było, minęło, nie wpłynęło na dziecko, choć bardzo schizowałam.
- Podwyższone TSH - i to bardzo, bo sięgnęło wartości 6! Zareagowałam odpowiednio wcześnie i zaczęłam brać leki. Po miesiącu spadło do 3. Kolejny rezultat poznam w nadchodzącym tygodniu, liczę na poprawę po zwiększeniu dawki euthyroxu. Dziecko rozwija się prawidłowo.
- Krwiak o szerokości 3 cm - wyleżany, wyleczony (Duphaston, Cyclonamine, Luteina dopochwowo, parę razy NoSpa), zniknął bez śladu
- Schiza roku, czyli płód młodszy niż termin miesiączki - nieporozumienie wyszło stąd, że wszyscy lekarze podają faktyczny ukończony wiek dziecka, a nie, w którym tygodniu akurat jest. Różnica w rzeczywistości była więc tygodniowa, ale mnie wydawało się, że dwutygodniowa i miałam stracha nie z tej ziemi, że coś jest nie tak. Pamiętajmy, że początkowe wymiary dziecka to milimetry - bardzo łatwo o błąd pomiaru. Obecnie zaczęłam drugi trymestr i wiek zrównał się z tym obliczonym według miesiączki.
O maluszku:
- Długi na 7 cm,
- Płeć nieznana wciąż (choć niby wygląda dziewczynkowo),
- Wciąż zostaje zwany Bakłażanem ze względu na pamiętne zdjęcie z drugiego USG,
- Prenatalne wyszły miodnie (poprzedni wpis).
- Jak na razie jest wredne i szalone -fika jak porąbane, namawianie na zbadanie przezierności trwało 10 minut a do zdjęcia wystawia jęzor! I za kim to ma ja się pytam?
To było na tyle! Jutro dam Wam znać jak tam moje TSH.
102 dc, tydzień 15
Czyżbyśmy zażegnali wszelkie problemy?
TSH - 1,9!
FT3 - 5,08
FT4 - 11,71
Cytat z Pani endokrynolog - "Bardzo ładnie, tak trzymać!"
Dostaniemy MDM i kredyt raczej tam, gdzie chcemy.
Damy radę! Proszę - już teraz żadnych smutków!
Bakłażanie, trzymaj się mamy to się nie pos...
105dc, jutro wchodzimy w 16 tydzień
No tak. Za szybko się cieszyłam brakiem problemów. Jakieś świństwo wyskoczyło mi na grażynie. Sama nie wiem, od czego - bakterie? Odparzenie (śluziasta jestem od kilku tygodni strasznie)? Obtarłam se? Nie wiem, wygląda brzydko i jedyne szczęście w nieszczęściu jest takie, że mogę to Wam napisać, bo tylko w takim miejscu, jak to, tego typu zwierzenia przechodzą. Generalnie miałam zalecenie dodatkowej cytologii, bo pierwsza coś nie wyszła wzorcowo, ale tym miałyśmy z Panią doktor się rozprawić w najbliższym czasie, jak już organizm trochę ochłonie po lekach przeciwko plamieniom. No i szlag... Modlę się, żebym jutro mogła wejść do mojej ginekolog, jak nie, to nie wiem, co... Przejrzałam parę wątków, oczywiście wszędzie lament i płacz, już od samej opryszczki na ustach. Wolę nie wiedzieć, co ja mam tam na dole, ale wolę nie panikować i nie czytać. Zresztą... Bakłażan nie takie cholerstwa już przeszedł. Było TSH przekroczone dwukrotnie ponad normę, krwiak wielkości dziecka, przeziębienie... Nie damy się jakiejś kroście!
... sorry za takie szczegóły.
W sumie pierwotną intencją tego wpisu było dać Wam znać, jak żyję. Od dwóch tygodni na zwolnieniu - miodzio. Śpię do bólu, nadrabiam wszystkie zaległe sprawy jakie miałam, głównie dotyczące magazynowanych na kompie zdjęć. W końcu po latach należycie je porządkuję i zadbałam o backup. Część może wywołam.
Z rodzicami ucichło, chociaż rodzinnie... nie powiedziałabym, że jest spokojnie. Zaliczyłam jeden dzień totalnego płaczu. Nie chcę wchodzić za bardzo w szczegóły, ale generalnie - ktoś z dalszej rodziny zmarł, naskoczył na moich bliskich ZABRANIAJĄC przyjść na pogrzeb, co obstawiamy głównie jako chęć odgrodzenia nas od spadku (na którym w sumie nikomu z nas nie zależy), padło wiele niemiłych słów, a sama byłam tak zawiedziona czyjąś postawą, że bardzo to przeżyłam i dosłownie wyłam cały dzień. Naskoczono też zupełnie bezpodstawnie na moją mamę i urochomiła się we mnie lwica - stanęłam w jej obronie i chyba jako jedyna miałam odwagę powiedzieć, że to, że ktoś jest w żałobie, nie daje mu przywileju do obrzucania kogoś groźbami. Pomijając sam fakt, że to niezbyt miłe doświadczenie, to tak, dobrze czytacie - broniłam mamy, tej, którą tak namiętne obsmarowałam w pamiętniku. Cóż... każdy ma swoje za uszami, ale gdy ktoś się pluje na moich bliskich... to niech lepiej uważa.
Przyznać Wam się do czegoś muszę tak w ogóle... miewam chwile zwątpienia. Tak. Dopada mnie nagle taka myśl - czemu mi się wydaje, że będę dobrą mamą? Może nie dam rady? Po co mi to było? Może tak naprawdę jestem introwertycznym snobo-egoistą i nie powinnam mieć dzieci? Wiem, głupota. Ale atakuje mnie to głównie, gdy poraz kolejny śni mi się moja trenerka z siłowni, u której nie byłam już... huuhu, długo. Strasznie tęsknię za pełnią sprawności mojego ciała - chciałabym ponawalać tyle przysiadów, żeby zakwasy piekły mnie tydzień. Albo ponapieprzać jakieś brzuszki. A teraz? Teraz walnę 20 minutowy spacer i odchorowuję to przez jeden dzień śpiąc jak nienormalna. A od wejścia po schodach mam zadyszkę. I tak, wiem - nie powinnam tak pisać, mówić, myśleć. Uspokoję Was tylko i powiem, że doskonale zdaję sprawę z tego, jaki cud noszę pod sercem, i sama myśl o tym, że kiedyś będę mogła go przytulić, usłyszeć jego śmiech i zgadywać, czy usta ma moje czy taty sprawia, że totalnie resetuję tego typu dylematy.
Trzymajcie kciuki za to, żeby to świństwo zniknęło... Tfu!
Pa.
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 stycznia 2017, 19:45
108 dc, 16 tydzień hula w najlepsze
Kiedyś przyszedł w moim życiu taki moment, że przestałam uważać ginekologa za zawód troszkę obrzydliwy, kiedy w końcu dojrzałam do myśli, że taki ginekolog napatrzy się już na tyle dziurek w życiu, że każda kolejna nie robi na nim pewnie zupełnie żadnego wrażenia. Po czym przyszłam w sobotę do mojej doktor z moim, i tu szczęście w nieszczęściu, WROŚNIĘTYM WŁOSEM (a nie tak, jak myślałam, z opryszczką narządów intymnych, która strawi moje maleństwo) i ona sama zaproponowała mi opróźnienie zmiany... fuuu. Ja Was bardzo przepraszam, zwłaszcza te z Was, które jadły właśnie, ale naprawdę - moja ginekolog dostała ode mnie jakieś +100 do respektu na dzielni za to, plus jakieś dodatkowe 50 za zrobienie tego z uśmiechem na twarzy. Przepisano mi maść, ja odczułam na dole i w sercu ulgę, i do tego przyszły wyniki powtórzonej cytologii, która tym razem wyszła bezproblemowa. UUUF! 10 kg mniej z mózgu, naprawdę! Jedyne, co mnie nieco martwiło, to że sam fakt grzebania przy jakiś 3mm kwadratowych powierzchni mojej grażyny napawał mnie niemałym dyskomfortem, a to i tak pikuś (chciałam napisać "pryszcz" - hehe!) przy porodzie. Oj, niedobrze...
Tym razem pękłam i powiedziałam, że jak już jestem, to chcę tylko zobaczyć, czy Bakłażanowi bije serce. Biło! Bakłażan - jak zawsze - pozycja pt. "Wyjebane mam w Twoje problemy, matka, mi jest dobrze, nie przejmuj się i idź podbijać świat!". Kocham to dziecko za to i mam nadzieję, że utrzyma mu się ten stan poza moim ciałem, bo drugiej takiej panikary jak ja to w domu nie zniosę i już.
W sumie sama nie wiem, po co to opisuję, chyba głównie po to, żeby utwierdzić się znowu w przekonaniu, że padłam ofiarą efektu "rzezczywistość kontra oczekiwania". No bo każda z nas chyba wyobrażała siebie w ciąży jako tą, która w idealnym makijażu, fryzurze i dobrze dobranej sukience gładzi się po brzuchu i mówi do niego, zajadając sałatkę i śmiejąc się do niej jak te babki na memach ("Oh, you silly, silly salad!"). W międzyczasie okazuje się, że dalej nosicie dresy, jecie pszenną bułkę, bo ta z ziarnami staje Wam kołkiem w gardle i na pipce wrasta Wam włos. Ach, niech Was szlag trafi, tanie maszynki!
111 dc, kończymy 16 tydzień
Co tam słychać w małym świecie?
Denerwuje mnie mama, a jak... I to na dodatek czymś, czego nie przewidziałam. Otóż moja matka wysławia mojego męża pod niebiosa. Bo po sobie umył patelnię. Bo biega regularnie. Bo ma pracę. Bo się uczy do certyfikatu. No i w sumie ok - ja wiem, że się z byle kim nie związałam, mąż słyszy ode mnie przynajmniej raz dziennie, że jest wspaniały i bardzo go kocham, co również odwzajemnia komplementami i głaskaniem Bakłażana przez mój tłuszcz. Tylko, że... Jakby Wam to powiedzieć... Może po prostu zacytuję:
- Pierwszy raz się z czymś takim spotykam...
- Hmmm?
- Siedzisz w domu cały dzień, gnijesz do południa i nawet strudzonemu mężowi nie zrobisz obiadu. Ani razu w tym tygodniu nie zrobiłaś!
- W poniedziałek byłam zawieźć siostrzeńca na trening, we wtorek zażyczył sobie mielone, które mnie teraz normalnie obrzydza, więc zrobił sam, a wczoraj Ty się zadeklarowałaś, że ugotujesz. Kiedy niby miałam to zrobić?
- To nie zmienia faktu, że mu nie umilasz życia!
- A to ja jestem od umilania życia?
- Tak! Mąż do pracy chodzi, łozy na Ciebie, uczy się po nocach, a Ty zero wdzięczności!
- Łoży na mnie? Mamo, zapomniałaś chyba, że ja również mam dochód. Cały czas.
- I tak... Przemyśl to. Co to za żona! Co to za czasy! Nawet mu herbaty nie zrobisz!
- Zapominasz, że on siedzi cały dzień przy biurku i podejście na 5 minut do kuchni po kubek to dla niego miła odmiana.
- Boże, jakie to niewdzięczne... O, M.! Idziesz biegać? Rany, jak ja Cię podziwiam, ja bym tak nie mogła... Co za gość, co za gość... Och, ach, ech.
O mały włos prawie nie zatryumfowałam, kiedy mąż właśnie oporządzał mielone i walnął do niego z cztery ząbki czosnku, na co ja oczywiście uciekłam, gdzie pieprz rośnie, otwierając przy okazji okno w pokoju. No i nagle namalowuje się mamunia.
- Ale ten Twój mąż... Zapachowy...
- No wiem. Niezły smród, co? Trup w szafie i czosnek - smacznego!
- Rano jak idzie do pracy to też smrodzi tymi jajkami...
- Wiem. Wyobraź sobie, jak na tamtej kawalerce, w okresie moich największych mdłości, dwa metry od łóżka, napierniczal mi co najmniej dwa razy dziennie takie zapachy! Teraz jesteśmy piętro wyżej i dalej czuć!
- No tak, w całym domu cuchnie, twojej siostrze aż niedobrze.
- No widzisz, mamusiu! To ja mam pomysł... Weź Ty mu powiedz to.
- No co Ty...
- Ano tak, niech poczuje sprawiedliwość, po tych wszystkich tygodniach terroryzowania mnie i fochów, że on nic nie może normalnie zjeść. Dupa, nie normalnie, wszyscy, okazuje się, czują ten sztynks, nie tylko ja!
- No wiesz co... Sama byś mu ugotowała. Chlop tak lubi... Co ja mu będę odmawiać... Niech je chłopina na zdrowie. Wywietrzy się. Lepiej byś posprzątała, a nie tak durno gadasz. Ja mu nic nie powiem!
... Mamo, no żesz kurwa!
Wychodzi mi bokiem to wspólne mieszkanie. Mało tego, pomimo, że spędzamy ze sobą dużo czasu, słodzimy sobie jak porąbani i bez przerwy miziamy (mowa o mężu, of kors), to czuję w powietrzu kryzys. Że to tylko jakiś płaszczyk. Seksu brak. Wszelkie weekendy albo z jednymi, albo drugimi starymi. Wieczorami on się uczy, ale ok, rozumiem. Najgorszy jest właśnie ten brak prywatności. Zaczynam mieszkać z lokatorem, a nie z mężem. Może moja matka ma rację? Może powinnam latać po domu w seksi fartuszku i podawać mu kapcie?
Do tego te wahania nastrojów... I to jakie... "Chcę to nowe mieszkanie / nie chcę go / Chcę synka! / Chcę córeczkę! / chce już tulić moje dziecko / już nie chcę mieć dziecka, chcę się odstrzelić, iść na miasto i pić piwo! / mój mąż jest super! / ... Na pewno zostawi mnie po porodzie, dziad parchaty!". Naprawde... Sama ze sobą nie wytrzymuję.
3 pozytywy na koniec.
- Wczoraj poraz pierwszy poszłam na ćwiczenia dla ciężarnych. Spełniłam marzenie - mam zakwasy w pośladkach, takie prawdziwe! Ach! Jutro tez idę.
- Wciągnęłam sie w "Stulecie Winnych" Ałbeny Grabowskiej i polecam, jeżeli nie macie zszarganych nerwów i możecie czytać o międzywojniu.
- Sobota idzie, a z nią usg. Moja jedyna radość życia...
Drugi wpis tego samego dnia... no ale co ja mogę, że muszę gdzieś wykipieć, a naprawdę już nie mam gdzie!
Czasem mam tak, że opisuję Wam jakąś sytuację i łapię się na tym, czy aby nie przerysowuję... Klikam to "zapisz" i myślę se: "Cholera, może Ty faktycznie jesteś heterą i przesadzasz z ocenianiem ludzi?". Po czym kuźwa wraca mój stary i się dzieje coś, co nie jest nawet moim najśmielszym wyobrażeniem o przejaskrawieniu sytuacji!
Dziwne sytuacje mogła mi zwiastować rozmowa z siostrą, która w trakcie mojego bardzo ożywionego opisywania czegoś tam, nagle ni z gruchy ni z pietruchy mi przerwała i wypaliła: "Sorry, ale nie mogę na Ciebie patrzeć - weź wyprostuj sobie tego zęba z przodu, bo MNIE WKURZA". Ok.
Wraca M. Mówię mu, że ja się boję o swoją pozycję, bo moja mama mi go odbije, taka jest zakochana w zięciu. On oczywiście na całą historię o tym, jaki to jest dobry i uczynny, bo wyjął naczynia ze zmywarki, zareagował jak zawsze, brechtem i tekstem, że on nerkę sprzeda, byleśmy się wyprowadzili jak najprędzej i on nie pozwoli, żeby nam moja rodzicielka sprzedawała dobre rady na temat wychowania dziecka. Po czym wparowuje mamusia...
[mamusia] - Już na mnie naskarżyłaś? Wszystko słyszałam!
[ja] - Pewnie jak zwykle - to, co chciałaś usłyszeć.
[mamusia] - Co za dziecko... widzisz, ty to, M.?
[M.] - No widzę, widzę. Rozwód niedługo muszę wziąć.
patrzę na niego wzrokiem pt. "Nie żyjesz" i rozwieram paszczę na kształt słów: "Nie pomagasz mi"
[mamusia] - No właśnie... Już mówię tym moim dziewczynom, czy im nie wstyd. Przychodzi facet mieszkać do nas i o, proszę - pozmywa po sobie. A te dwie takie niewydarzone, pyskate...
[M., lekko przejęty] - Mieszkało się w akademiku, to trzeba było po sobie sprzątać... A żony wcale nie mam takiej złej - pranie zrobiła ostatnio...
[mamusia] - ... A Ty co robisz takie miny? Haha, zobacz, jakie ona robi miny! Jaka zła, jaka wściekła! Haha, no nie mogę!
w tej chwili, uważajcie, tak - MOJA MATKA WALI MNIE W ŁEB, a ja aż nie wiem, jak zareagować. Mąż nie reaguje też. Ani na to, ani na durny śmiech.
[M.] - Poza tym z nią jestem i tego... wie pani... widziały gały, co brały.
[mamusia] - Rany, Ty naprawdę jesteś idealnym facetem. Łazi toto, takie nieubrane, nie posprząta, nie ugotuje, a on jej jeszcze broni! Chryste Panie! Cud, nie chłopak!
Matka poszła oglądać jakiś gówniany serial, a ja wyperswadowałam mojemu mężowi, że powiedzieć "widziały gały, co brały" to żadna obrona, a co najwyżej powiedzenie: "zgadzam się z Tobą teściowo, że to niewydarzony niewypał ta moja żona, no ale taką już se wziąłem to mam". No i powiedziałam, że ma się do mnie nie zbliżać, bo go zjem, a Bakłażan mu spuści wpierdol przez moje jelita.
Kurtyna.
Serio się zastanawiam, czy nie kupić sobie miesięcznego na PKS, tak po prostu, żeby sobie wsiąść do autobusu do Bydgoszczy, wylądować, poprzesiadywać całymi dniami w losowych kawiarniach i pogapić się na ludzi za oknem.
Wiadomość wyedytowana przez autora 26 stycznia 2017, 21:44
113 dc, 17 tydzień - czas, start!
Ufff. Sytuacja z poprzedniego wpisu rozeszła się jakoś po kościach. Po części postarałam się zrozumieć mojego męża, który w sumie jest teraz zdany na łaskę i niełaskę teściów i sam nie wie, na ile może sobie pozwolić, ale, co ważniejsze, dotarło do mnie, że przecież pochodzi z domu, w którym jego ojciec notorycznie wali na temat kogoś z rodziny średnio przyjemne komentarze. Dodam, że komentarze aktywowane byle gównem (dogadałby się z moją mamą). Mój mąż wyniósł z tego domu jedną zasadę, którą, z tego, co zdążyłam zauważyć przez prawie osiem lat, praktykują wszyscy jego najbliżsi - że takie rzeczy się olewa, a nie, jak u mnie w chacie, reaguje się na nie wścieklizną. I być może przy teściowej odpala ten sam, powielany przez lata, schemat. Nie zmienia to faktu, że staram się przynajmniej raz dziennie odpalić tekst "widziały gały, co brały" i z rozkoszą rozpływam się nad tym, kiedy mąż wali dłonią w czoło i ja wiem, że on wie, iż nie zapomnę tego do końca życia pewnie. A mama... cóż, mama, nawet, gdy nie jest wywołana żadnym tekstem do tablicy, to nagle ni z tego ni z owego straszy mnie, że jeszcze będę do niej dzwonić, jeszcze będę jej potrzebować w środku nocy, oooj, jak się urodzi, to jeszcze, jeszcze, jeszcze... Z każdym kolejnym "jeszcze" czuję się, jakby przybijała mi w mózgu gwóźdź, a pod nim widniała stalowa płyta z napisem: "NIGDY JEJ O NIC NIE PROŚ!".
Wczorajszy dzień był za to o wiele bardziej stracho-napędzający. Rano pojechałam zbadać morfologię i mocz, oczywiście na czczo, więc kiedy wyszłam z laboratorium, zdałam sobie sprawę, że jestem cholernie głodna i do tego jakieś 30 km od domu, bez nikogo, kto by mnie przyłapał... Tak, tak... Dobrze myślicie. Zatrzymałam się pod biedronką i całkiem solo wpierdzieliłam (bo jedzeniem bym tego nie nazwała) zakupioną tam dużą paczkę karbowanych, paprykowych laysów. Na pusty żołądek. Już w połowie czułam, że mam dość, ale żarłam, żarłam, żarłam. Potem "szczęśliwa" wysiadłam z samochodu konfiskując dowody i pojechałam do domu. Cały dzień odbijało mi się tym cholerstwem i myślałam, że mi brzuch pęknie! Oniemiała zasnęłam, po czym obudziłam się jakieś 40 minut przed potencjalnym wyjazdem na ciążowy fitness. No i wyobraźcie sobie ten dylemat... Żołądek jak balon, więc poruszanie się w takim stanie to jak prośba o kolki. Z drugiej strony zeżarcie czipsów i rezygnacja z jakiejkolwiek aktywności to jak dwa faile jednego dnia. No to pojechałam. I w sumie nie wiem, czy pojechanie tam potraktować jednak jako błąd, ale miałam takie przeczucie, bo prowadząca tym razem była jakąś totalną psycholką. Mocno spłycałam poziom trudności, ale i tak byłam nieźle zasapana. Babka non stop kazała nam zmieniać przyrządy, bez żadnej większej przerwy na wodę czy odpoczynek, do tego narzuciła takie tempo, że miałam ochotę krzyknąć z końca sali, czy aby na pewno to są zajęcia dla kobiet w ciąży. A kiedy był czas na cooldown, to nie miałam żadnych wątpliwości, że zajęcia prowadzi jakaś fitness-solara, która dała komuś pińset złotych za uprawnienia do prowadzenia tego typu zajęć, bo w momencie przeznaczonym na KONTROLOWANY relaks i stretching, usiadła sobie na stepie i powiedziała, autentyk - "To jest ten moment, kiedy odpoczywacie. No. Połóżcie się, czy coś.". Ktoś zapytał, czy może się rozciągnąć, a ona: "No, spoko, róbcie, co chcecie". JA PIERDZIU! Zostanę chyba przy środowych treningach... Tak czy siak - do domu wracałam dziwnie "rozklekotana", dalej nie wiedziałam, czy to od tego obżarstwa, przerwanej drzemki czy bardziej intensywnych ćwiczeń. Intuicja kazała mi pójść do łazienki i sprawdzić bieliznę. No i zobaczyłam... małą, bordową kropeńkę na wkładce. Pełna strachu zaaplikowałam luteinę i położyłam się do łóżka. I w sumie piszę Wam to z trzech powodów. Pierwszy - by udokumentować, jak nisko upadłam, pomimo mojej wiedzy na temat odżywiania. Drugi - by utwierdzić się w przekonaniu, że wolę ufać sobie niż jakiejś babce w ładnym dresie, która w makijażu prowadzi fitness. Trzeci - żeby mieć punkt odniesienia, gdy plamienie wróci, ale już teraz Wam powiem, że nie wróciło. Uf.
Wow, w końcu, mogę przejść do dzisiejszej wizyty! Zaczęło się oczywiście od sprawdzenia, skąd plamienie, ale było czysto - szyjka długa, śluz, jaki trzeba, żadnych krwiaków czy odwarstwień łożyska. I niech tak będzie, amen! Potem była milsza część, bo oglądanie Bakłażana. Bakłażan, jak to Bakłażan - pozycja "mam wywalone", w większości obrócony bokiem lub tyłkiem. Ma - pi razy drzwi - 135 gram i uwielbia pokazywać kręgosłup.
Zaczęłam znowu nalegać na informację o płci, ale dziecko oczywiście standardowo - nie ułatwiało nam życia, krzyżowało nogi i robiło wszystko, by nie zrobić coming outu krocza. Ginekolog pyta męża, jakie ma przeczucia. On wali, że dziewczyna, bo się pewnie bidok zasugerował prenatalnymi. Ginekolog pyta mnie o moje, na co ja zrobiłam tylko głupią minę - nie wierzę w swoje przeczucie, bo dwa razy mówiło mi, że jestem w ciąży, gdy nie byłam, a gdy byłam, to milczało jak zaklęte. Ale spojrzała mi w oczy i powiedziała, że ja czuję chłopca (jak się okazuje, moja ginekolog jest też wróżką). Kurna, cholera wie - czuję się bardziej mamą Miłosza niż jakiejś dziewczyny (nie mam imienia), ale ja to ja, a dzieć to dzieć. Potem zasiała mi ziarnko niepokoju, gdy stwierdziła, że przez jedną setną sekundy widziała pindziora. Nosz by to szlag! Ja już nic nie wiem!
Bakłażan akurat w momencie dywagowania nad płcią i nad faktem jego/jej niezwykłej krnąbrności przy badaniach, zareagował tym:
Pani ginekolog powiedziała, że ma śliczną buzię, ale zgodnie z M. w aucie przyznaliśmy, że oboje byliśmy przerażeni i nasze dziecko ma nieco creepy twarz. I w ten sposób dalej nie znamy płci, ale potomek zyskał parę dodatkowych imion, i od dziś zwie się Bakłażan - Wersja Robocza - Predator.
Na koniec wklejam Wam zdjęcie brzuchola, choć chyba właśnie poza dzieckiem mam w nim jeszcze te czipsy, jakiś obiad i winogrona. Albo tylko się oszukuję.
PS - tak, to nie magia fotoszopa i żaden fotomontaż, z pępka naprawdę wystaje mi siodełko!
PS 2 - Wyobraźcie sobie, że dziś byłam dobrą żoną i zrobiłam obiad. Wow! Poprosiłam tylko męża, żeby domył jeden garnek, bo robi to zawsze bezbłędnie, a ja, sierota, nie radzę sobie z nim i niewymiarowym zlewem moich rodziców. Zgadnijcie, co usłyszałam z dołu, gdy zapisałam wpis: "A Ciebie, M., znowu ta moja niewdzięczna córka wykorzystuje? Teraz gary musisz myć po niej? Boże jedyny, do czego to doszło...". POZDRAWIAM MAMUSIĘ!
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 17:02
116dc, kulamy się w 17 tygodniu
Nie do wiary. Piszę... z nudów. Tak po prostu.
Wczoraj zaliczyłam przemiłe popołudnie. Pojechałam do Bydgoszczy i poszłam sobie na obiad do naleśnikarni, którą często odwiedzałam jako uczennica i studentka. Usiadłam w idealnym miejscu przy oknie, oglądałam przechodniów, tramwaje, uliczny ruch. W oczekiwaniu na szamę czytałam wypożyczoną z biblioteki książkę, gładząc się po brzuchu i pijąc herbatę. Opchałam się, jak zwykle w tym lokalu, i poszłam na spacer ulicami miasta. Musiałam oczywiście zaliczyć sokowirownię i kupiłam sobie pyszny, podgrzewany sok z jabłek, który dodawał mi energii i podnosił temperaturę w tym przejmującym zimnie. Finalnie skończyło się wizytą u lekarza, bo musiałam odebrać zwolnienie obiecane mi w sobotę, ale i tak zapamiętam ten dzień jako powrót do przeszłości i życia 16+. Lubię takie chwile sam na sam, gdy nie dbam o czas, rozpieszczam podniebienie i nigdzie się nie spieszę. Musiałam to gdzieś spisać.
Z obserwacji ciążowych - ubolewam, bo muszę chyba przestać mościć się w łóżku na brzuchu. A może nie do końca na brzuchu, co raczej pod lekkim kątem, z nogą zadartą niczym żabie udko, co powoduje lekkie uniesienie miednicy, dzięki czemu brzuch się aż tak nie plaszczy. Ale co ja się będę oszukiwać - robi się to już średnio komfortowe, a ja muszę znaleźć sobie nową wygodną pozycję do snu, co i tak nie jest proste, bo ja się w łóżku strasznie wierzgam, i przed ostatecznym padnięciem w objęcia morfeusza robię chyba z pięć obrotów wokół własnej osi, skopując całe prześcieradło. Nie wyobrażam sobie walnąć się w jednej pozycji i wytrzymać w niej do rana. Czy tam do południa, bo przecież ja się rano nie budzę...
Kolejną wizytę u ginekologa mam zaplanowaną na 20 lutego. Chyba jeszcze nigdy nie miałam trzytygodniowej różnicy pomiędzy USG... strasznie się boję, że coś przeoczę. Tym bardziej, że od czasu do czasu dalej czuję napięcie w podbrzuszu lub jakieś ciągnięcie w jajnikach, jak w pierwszym trymestrze. Nawet nie próbuję o tym czytać nigdzie.
Coraz więcej słyszę pytań o płeć i doszedł kolejny powód, dla którego chcę ją sama poznać, a mianowicie wszystkich ciekawi tzw. matczyne przeczucie. Cały czas ciężko odbija mi się, niczym oranżada z komunii, jak powiedziałam znajomym, że zaczynamy starania i pewnie za miesiąc już mnie nie będzie w pracy. Wszyscy mi potakiwali, a ja oczywiście sama, na własne życzenie, wpędziłam się w wysikiwanie co miesiąc chorej ilości pustych sikaczy, rwąc włosy z głowy, że nie idzie. Wtedy moje przeczucie mnie zawiodło. I zawiodło mnie też wtedy, gdy myślałam, że jestem okazem zdrowia i ciąża przejdzie bezproblemowo. Boję się powiedzieć na głos, że noszę pod sercem Miłosza, a może inaczej - że tak czuję. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie z tego rozliczał. To loteria, a sytuacja jest zero-jedynkowa. Pomylić się strasznie łatwo. A jeszcze łatwiej o krzywdzący komentarz: "Mówiłaś, że chłop, a przecież wiadomo było od razu, że dziewczyna, bo strasznie zbrzydłaś! No ja widziałam, a Ty, matka, nie widziałaś? A to Ci dopiero!". Być może przeceniam teraz poziom wyrafinowania niektórych przytyków pewnych osób, ale same wiecie, że od pewnego czasu żyję w środowisku, gdzie zwyczajnie boję się dawać komuś punktów zaczepienia...
Bank przygotował dla nas propozycję umowy. Nie zgadza nam się parę rzeczy, więc niedługo je wyjaśnimy. Jak to mówi mąż - jeszcze parę dni dzieli nas od scementowania ślubu na dobre, co mnie strasznie wkurza. Ale potem sobie wyobrażam nasz nowy dom, w którym wychowamy dziecko i zrobimy je po swojemu (w sensie dom... bo dziecko już zrobione!), co da nam zajęcia na parę najbliższych lat, i złość mi nawet przechodzi... W sumie dobrze, że to napisałam, bo chciałam Wam się poskarżyć, że przez ten brak pracy i stałego grafiku trochę dziadzieję, jem śmieci i opieprzam się, ale właśnie sobie uświadomiłam, że to nie prokrastynacja, a błoga cisza przed prawdziwą burzą, z ząbkowaniem, kredytem i remontem w tle. Brrrr.
No proszę... jak to z nudów można się naprodukować.
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 lutego 2017, 20:57
121 dc, leci 18tc
Ale ten czas zaiwania! Jak szalony. Muszę przyznać, że pierwszy trymestr ciągnął się jak smoła, nawet pomimo faktu, że przeciez gdy sikałam na test to było już po pierwszym miesiącu. A teraz tygodnie lecą nie wiem w jaki sposób, jakby mi ktoś włączył tryb turbo. Wizyta u gina dalej wydaje mi się czymś odległym i jedyne, co poprawiłoby mi humor, to pierwsze ruchy Maleństwa, no bo co tu dużo mówić - najchętniej leżałabym non stop podpięta pod USG. Także czekam. Chociaż czasem wydaje mi się, że coś tam faluje i to moje dziecię, po czym okazuje się, że to jednak mogły być wiatry.
Od drugiego lutego w lidlu była fajna oferta, ja niestety dotarłam po trzech dniach i leżały same niedobitki, ale i tak kupiłam to, co chciałam. Jakieś 130 zł dałam za bluzkę ciążowa, taką za pupę (a takie preferuję, bo jestem wyznawczynią leginsów i dresików), 4 staniki do karmienia, które są świetne i akurat w moim rozmiarze dumnego 85E, no i trzypak skarpetek dziecięcych. Czyli można powiedzieć, że Bakłażan vel Wersja Robocza vel Predator stał się też Zgredkiem, gdyż go uczłowieczyłam skarpetą. W gazetce widziałam też dużo ubranek i akcesoriów do łóżeczka, ale nie było mi dane ich ujrzeć. Zresztą, dopóki nie poznam płci, ciężko będzie się zdecydować na cokolwiek.
Włącza mi się wicie gniazda i najlepiej zbierałabym wszystko dla dziecka tak, żeby już to mieć przed oczami. No ale czekam do wiosny, bo w domku gospodarczym rodziców czeka mnie moc skarbów po siostrzeńcu. Czekamy na pogodę, by móc to wytachać, na spokojnie przejrzeć i ocenić ewentualne braki.
Co tam jeszcze... Ooch, mam straszne wahania nastrojów! Rano jestem królową życia, a w nocy nie mogę spać z lęku o przyszłość. Nie przeszkadza mi to jednak w tym, aby paradować w miejscach publicznych eksponując zaokrąglony brzuch i być dumną z niego. Nawet, jeśli chwilę później oglądam "Sing" na sali kinowej pełnej dzieci i co chwila wzruszam się absolutnie wszystkim, udając, ze wcale nie.
123 dc, 18 tydzień - jaaazda...
Ech... 2015 rok. Jaki to był dobry rok! Dopiero co zmieniłam pracę, już na dobre mieszkałam z M., liczyliśmy, ile jeszcze musimy dokulać na koncie do naszego wesela i jedynym moim zmartwieniem było to, czy ćwiczyć w domu czy może wziąć ten karnet na siłownię. No i co powiedział o mnie ktoś tam w biurze. "Dziecko" to był jakiś mglisty projekt na daleką przyszłość. Tak samo jak "mieszkanie".
A teraz to dopiero kręcą się problemy dorosłego życia... Nasz kredyt stoi pod ogromnym znakiem zapytania. W grudniu przedłużyliśmy okres rezerwacji mieszkania, wtapiając w nie spory zadatek, do 15 lutego. Na początku stycznia załatwialiśmy pośrednika, MDM, przebieraliśmy w ofertach banków. Najbardziej kusząca wydawała nam się z PKO BP - w miarę normalna rata i spoko warunki. Po prawie miesiącu oczekiwania spłynęła od nich umowa, co by ją wreszcie podpisać, skoro termin rezerwacji goni, i coś nam nie grało - koszta były zdecydowanie wyższe niż na symulacji. Wyjaśnialiśmy to w sobotę, pośrednik stwierdził, że to na pewno jakaś pomyłka po stronie banku i wyprostuje to. Okazało się, że bank wymyślił sobie jakąś ofertę z palca, której nigdy nie było i już nie będzie, więc albo się zgadzamy na to, co nam zaproponowali, albo wypad. Decyzja była szybka - wybłagaliśmy u developera kolejne trzy tygodnie, znowu sypnęliśmy kasą, normalnie jakbyśmy spali na niej, i czekamy na decyzję kolejnego banku, tym razem PKO SA.
Śmieję się, kiedy moja matka stawia mojego męża za męski wzór, bo, uwaga - umie sobie zrobić śniadanie, chodzi do pracy i (UWAGA!) myje się i nie śmierdzą mu stopy, ale sama naprawdę cieszę się, że go mam, bo w gąszczu tych finansowych zakrętasów on jako jedyny zachowuje zimną krew, uspokaja mnie, że moje zmartwienie to jak urodzić i się przy tym nie obrzygać, a on już się zajmie bankiem. I dodaje mi to dużo otuchy. Ale z drugiej strony...
Rok 2015 to był rok swobodnego hulania po świecie. Dalej nie było mnie na nic stać, "Ty w tej samej kurtce szósty rok..." itepe, ale nie byłam nigdzie zadłużona. Nawet na raty chyba nigdy niczego nie kupiłam. A teraz spada na nas ogromne zobowiązanie. I żeby tylko ono... mam świadomość, że przez najbliższe kilka lat będziemy bez oszczędności, bo teraz wszystko ładujemy we wkład własny, a potem będzie regularne ciułanie na wykończenie mieszkania. Łazienka, kuchnia, podłogi, ogrzewanie, ściany, meble... Czuję, że wisi nade mną widmo prowizorki, najbadziewniejszych gratów i niewykończonych detali, które będą dopięte tak byle, żeby były, za minimalną cenę. Odbudowanie finansowej poduszki zajmie nam pewnie sporo czasu. A gdzie tu dziecko i jego potrzeby? Matko, o czym myśmy myśleli?
Takie myśli kotłują mi się w głowie od wielu dni i równocześnie czuję się bezużyteczna. M. zdał wczoraj egzamin i zgarnął certyfikat od Microsoftu, biedak rył po nocach i wyrył, byle, żeby zbierać karty przetargowe do negocjacji podwyżki. A ja... siedzę na dupie, ciągnę kasę na L4 ale nie robię nic więcej. Śpię do dwunastej, do drugiej snuję w pidżamie, czytam kryminały na potęgę i wieczorem czekam, aż mąż wróci, żeby móc do niego japę otworzyć i obejrzeć serial. Tak mijają mi dnie. Odhaczam tylko tygodnie ciąży. A już niedługo będę już totalnie do niczego, bo zacznie się ciężki brzuch, spuchnięte stopy i ból kręgosłupa i dodatkowo zacznę jojczyć. "Misiu, daj mi jeść, bo ja nie mam siły iść do kuchni!". O nie... dlaczego...
Moje dziecko milczy, czym "dokłada" mi kolejnego zmartwienia. Dopplera nie mam i mieć nie będę, bo nie wiem, czy w obecnej sytuacji to coś, na co mnie stać, USG hen daleko za dwa tygodnie, a ruchów nie ma. Czasem myślę, czy aby wszystko dobrze, czy sobie... nie poszło? Ale chyba gdyby było źle, to bym czuła. A czuję tylko od czasu do czasu, kiedy zmienię pozycję, kichnę albo się zaśmieję, że naciągają mi się więzadła w podbrzuszu. Objawów jako takich już nie mam i nawet czasem zapominam, że jestem w ciąży. Przypomina mi o tym tylko brzuch, którego już nie mogę wciągnąć.
Czasem biorę się w garść i mówię sobie, że stres jest pewnego rodzaju oznaką inteligencji. No bo gdybym w obecnej sytuacji nie miała żadnych wątpliwości do tego, co robimy, to faktycznie można by mi zarzucić brak piątej klepki. Przeczytałam kiedyś takie piękne zdanie, że odwaga to nie jest brak lęku, ale robienie czegoś wbrew niemu, każdego dnia, konsekwentnie. I że nikt z nas nie jest zmotywowany na wysokim poziomie cały czas, nam wszystkim się nie chce, ale trzeba ciągnąć wózek, niezależnie od okoliczności, bo tylko to powoduje jakieś posunięcie się naprzód.
Dlatego nie przestaję się martwić, ale myślę sobie, że kiedyś przyjdzie taki moment i taki rok, dokładnie taki, jak 2015. Może nie będę rozmyślać, czy ćwiczenia w domu czy na siłowni, ale będę miała inny dylemat. Kotlety czy naleśniki? Ściana gładka czy w cegłówce? Śpiochy niebieskie czy szare? Spacer z wózkiem starą trasą czy nową?
Tak, to jedyna rzecz, która daje mi nadzieję.
128 dc, 19 tydzień - go!
Rany, jesteśmy już tak daleko... 19 tydzień ciąży. Jeszcze kilka dni i wejdziemy w piękną dwudziestkę - kto wie, czy nie będzie to połowa... No i skurczył się dystans pomiędzy dniem dzisiejszym a najbliższą wizytą u Pani doktor. Nie mogę się doczekać, aż znów zobaczę moje dziecko.
Tak, dzisiaj przyszedł czas na mniej katastrofalny, a w zasadzie w to w ogóle optymistyczny, wpis. Przeszły mi trochę obawy odnośnie kredytu. Oczywiście na ratunek przyszedł mój mąż, bo przekazał mi myśl, jaką zaszczycił go jakiś tam jego kolega z pracy: "Najgorsze, to kredyt wziąć. Papierologia, rozwleczone terminy, podpisy, nie wiesz, jaka oferta najlepsza... A jak już weźmiesz, to gadasz wszystkim, że Twój kredyt najlepszy. No bo TWÓJ". No i pozwoliłam tej myśli zasiać spokój w mojej głowie. Przestałam googlować, cośmy spieprzyli i na którym etapie, po prostu żyję. I czekam, aż moja "cudowna" firma raczy mi po raz drugi wypełnić dokument o zarobkach dla banku. A potem tylko umowa, bierzemy klucze i zaczynamy nowe życie.
Przestałam też tak źle patrzeć na kwestie remontu i urządzania. Dlaczego? Ano zrobiliśmy sobie z mężem powrót do przeszłości. W tym tygodniu wypada mu delegacja, więc pojechałam z nim na mieszkanie służbowe, z którego zresztą teraz piszę. Mamy całkiem spory, jasny pokój z osobną łazienką. Aktualnie poza nami nikogo tu nie ma iii... oooo tak! Siedzę na chorobowym już od miesiąca, ale dopiero teraz czuję, że naprawdę odpoczywam, bo:
A - nikt mi nie jojczy, że jestem złą żoną dla mojego męża,
B - nikt mi nie jojczy, że imiona jakie wybrałam dla syna czy córki są "niezbyt mocne", "zbyt pedalskie", albo "kojarzą mi się z (tu wpisz coś obrzydliwego)" itp.,
C - wiem, że przez najbliższy tydzień nie usłyszę sformułowań typu: "poczekaj, zobaczymy, jak się urodzi i...", "dziecko będzie trzymało z babcią i zobaczysz, odpłaci Ci to, że...", "jeszcze będziesz chcieć coś ode mnie..." i tym podobne cudowne wróżby na przyszłość,
D - nikt nie postawi mnie w sytuacjach o wzajemnie wykluczających się sugestiach, przykład: słyszę wykład o tym, że jak się tylko trochę zapuszczę, to do końca życia będzie mi wisiał pępek przy kostkach, po czym dostaję propozycję zjedzenia czekoladki,
E - JEST PIER...NA CISZA! Żadnego telewizora, gderania, szurania. Mąż się uczy, ja czytam, zza okna słychać delikatny szum samochodów... i gitara. Odpoczynek!
W jaki sposób pomogło mi to w oswojeniu się z pracami remontowymi? Ano tak, że znowu mam okazję przenieść się do czasów, gdy w mieszkaniu jestem tylko ja i mąż. Uświadomiłam sobie, jak bardzo za tym tęsknię i naprawdę jestem gotowa znieść wszystko, byle, żeby znowu to odzyskać. Na stałe.
Z ciążowych dolegliwości to cały czas mam wrażenie, że moje ciało robi się troszeczkę za małe na mojego Predatora vel Bakłażana - czuję, jakby flaki nie wyrabiały z kompresją, jestem bez przerwy na pograniczu spięcia i wzdęcia. Zbyt długie siedzenie odpłaca mi się bólem pleców. A noce są ciekawe. Bo choćbym była nie wiem jak zmęczona, to gdy tylko walę głową o poduszkę i zgaszam światło, to w mojej głowie przebiega tajfun myśli. W pięć minut jestem w stanie przerobić w głowie następujące rzeczy:
- Co ktoś mi powiedział danego dnia?
- Jak zareagowałam na to, co powiedział?
- Jak mogłam zareagować?
- Jak mogłam zareagować - wersja alternatywna,
- Wersja alternatywna jednak nie, wracam do poprzedniej i ją dobrze analizuję,
- Co zrobię jutro?
- O której muszę wstać, by to zrobić?
- ... kogo ja oszukuję, i tak nie wstanę,
- Jaka jest sytuacja polityczna w kraju?
- Gdybym była premierem, to co bym zrobiła?
- Czy umiałabym składnie odpowiadać na pytania na tych wszystkich konferencjach?
- Może wystarczyłoby być celebrytą?
- Gdybym była celebrytą i ktoś zapytał mnie o kwestie wiary, to co bym powiedziała?
- Jak to powiedzieć, żeby nikogo nie urazić?
- Myślę sobie, że w dzisiejszych czasach nie da się powiedzieć czegoś tak, żeby wszyscy byli zadowoleni,
- ... głupia jestem, skoro myślę, że "moje" czasy są pod tym względem jakoś inne od poprzednich,
- Co bym powiedziała w wywiadzie, gdyby zapytano mnie o receptę na udany związek?
- Czy M. zgodziłby się na opisanie naszej relacji w szczegółach?
- Co na to dziecko, gdy dorośnie?
- Racja, dziecko... czy ja dam radę je wychować?
- BOŻE, A JEŻELI DZIECKO WYPADNIE MI Z RĄK NA PODŁOGĘ?!
- Próbuję uspokoić myśli i oddech,
- O czym przyjemnym mogę pomyśleć, żeby oderwać skupienie od takich przygnębiających myśli?
- Dobra, mam - tego arbuza to wolałabym jeść na pełnym słońcu, w którym wygrzewałabym moje blade nogi, czy może w cieniu pod drzewem?
- Czy dziecko odziedziczy moje blade słupy po mnie?
I tak dalej. A potem łapię się na tym, że boli mnie czaszka a ja nie mogę zatrzymać galopujących myśli. I nie mogę spać. Do drugiej w nocy.
No nic. Pozwólcie, że rozwalę się teraz na łóżku, w totalnej ciszy, i zacznę planować, jak tu umilić mojemu mężczyźnie życie na walentynki. Matko, jak mi tu dobrze...
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 lutego 2017, 15:03
Kochana spokojnie. Wytrzymasz. Ile ja bym dała żeby pomieszać na takiej wsi. Jak oglądam stare filmy i wsi to mimo tego plotkowania całego to tam jest magia. Natura. Idziesz na spacer i czas się zatrzymuje. Nie musisz przechodzić przez ruchliwe ulice oglądać wystawę sklepowych...Chyba że się rozmarzylam i to nie taka wieś z łąkami i polami :-) szukaj pozytywów . Masz wizję wspólnego mieszkania,czyli czegoś na przyszłość. Masz gdzie mieszkać i nie musisz płacić odstępnego. Jesteś zdrowa ;-) i masz bakłażana w brzuchu :-)
30 km od "cywilizacji" to jeszcze nie jest tak daleko. my też w niedalekiej perspektywie "wracamy" na wieś i tak już nam zostanie, bo się budujemy. a też pamiętam, że miałam nigdy nie wracać (co prawda to nie "moja" wieś, tylko Mężowa, ale wieś to wieś), ale życie weryfikuje niektóre poglądy. w cenie kawalerki w Warszawie pobudujemy się na tyle, żeby wykończyć podstawowe pomieszczenia i wejść. także coś za coś. co prawda i tak nie obejdzie się bez kredytu, ale różnica w jego wysokości i później w ratach będzie znacząca :) p.s. podczytuję Cię mocno, tylko zazwyczaj "po cichu", pozdrawiam serdecznie
Awangardo - masz rację... Człowiek jest tak czasem zaślepiony tym, co mu brakuje, że nie widzi, co ma. Masz rację oczywiście. Z tą naturą może niekoniecznie, bo się jej napatrzyłam większość życia :D, a i może byłaby fajniejsza w odbiorze, gdyby na święta spadł w końcu śnieg. Ale cała reszta... nie trudno się nie zgodzić. Dzisiaj rano obudziłam się w rodzinnym domu i jest pełna chata - pies liże mnie po nodze, mama puszcza o ósmej rano "Last Christmas" na cały dom, siostrzeniec od rana pyta, czy nie zagram z nim na kompie. Jest wesoło. :) Trochę mnie ogarnęłaś, dzięki. Kropko - my z kolei znaleźliśmy domek szeregowy w Bydgoszczy w bardzo fajnej lokalizacji i przy cenie nie całego 3500 za metr. No ale Bydgoszcz to nie Warszawa. :) Na budowę domu bym się nie zdecydowała, bo spędziłam na takiej budowie większość życia, gdy budowali się rodzice, a i tak uważam, że mieli wtedy dużo łatwiej, materiały budowlane były dużo tańsze. Ale każdy ma inne oczekiwania i to pod nie należy podejmować decyzje. Dziękuję, że czytasz, nawet, jeżeli nie komentujesz. Całuję. :)