X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Ucząc się siebie... i jej!
Dodaj do ulubionych
1 2 3 4 5 ››

13 lutego 2017, 20:39

Dziennik pokładowy:
129dc, tydzień 19



Prawie 3 tygodnie od ostatniego USG dają się we znaki.
Moje wczorajsze szczęście minęło. Ustąpiło atakowi paniki.

Wczoraj wieczorem przeczytałam historię walecznej Tosi, która urodziła w 26 tc. Oczywiście to nie jej wina, że tak się stało, nie jej wina, że podzieliła się tym z nami. Moja wina raczej, że pomimo wyraźnie opisanego tytułu i tak weszłam i przeczytałam, chociaż doskonale wiem, jak bardzo przeżywam takie historie i jak długo je w sobie trawię. A na dodatek mam powód by się martwić.

Przedwczesny poród u Tosi był wywołany zakażeniem - organizm po prostu zdecydował, że dziecko musi wyjść szybciej. Uświadomiłam sobie, że na moje 3 badania moczu wszystkie wykryły liczne bakterie. Temat był potraktowany po macoszemu, bo mieliśmy inne zmartwienia, które zagrażały w sposób naprawdę bezpośredni, czyli krwiak i tarczyca. Moja doktor stwierdziła, że mam tylko brać urosept, bo leukocyty mam ok. Śluz ok. Druga cytologia również nie wykazała stanu zapalnego. No i tak sobie łykam te tabletki, choć różnie z tym jest - czasem zapomnę. Staram się pić minimum 1,5 l niegazowanej wody na dzień. No i do wczoraj faktycznie myślałam, że to starczy i pewnie temat rozejdzie się jakoś sam.

Historia Tosi zmroziła mi krew w żyłach. Co, jeżeli mogłam od grudnia mieć przesłanki ku temu, by wyeliminować bakterię, a ona teraz trawi mojego maluszka a ja olałam temat? Czemu nie drążyłam? Czemu nie zrobiłam posiewu? Czemu zaufałam lekarzowi? Jestem durna po stokroć!

W dodatku nie widziałam mojego dziecka już tak długo... Ja nie wiem, jak niektóre babki wytrzymują z przydziałem 3 usg na ciążę od NFZ. Teraz to już w ogóle czuję się, jakby cos było nie tak... Jakby stało się najgorsze... To całe napinanie brzucha, uczucie ciężkości... Może to wcale nie jest normalne? Czemu jeszcze nie czuję Twoich ruchów, Dziecinko? Proszę, zostań ze mną...

Mrozi mnie strach. Czuję się beznadziejną matką, która zjebała sprawę. W piatek postaram się wywalczyć termin u mojej ginekolog.

Jestem kłębkiem nerwów i czuję się strasznie samotna.

17 lutego 2017, 15:23

Dziennik pokładowy:
133dc, ostatni dzień 19 tygodnia



Niestety, nie udało mi się umówić wcześniej niż na nadchodzący poniedziałek. Więc... czekam. Choć dalej nie wiem, czy zwłoka ma sens. W sumie nie mam żadnych przesłanek ku temu, by myśleć, że z moim dzieckiem coś jest nie tak. Nie krawię, nie mam upławów, nie swędzi, nie piecze, nie boli. Tylko tych ruchów coś się nie mogę doczekać. No ale równie dobrze mogę się ich nie doczekać jeszcze nawet ze dwa tygodnie i też będzie to w granicach normy. Chociaż nie powiem... położyłam się wczoraj, odkryłam brzuch i namiętnie go obserwowałam. Dam sobie rękę uciąć, że widziałam coś w rodzaju wybijającego się koło pępka pagórka i trochę byłam zawiedziona, że nie towarzyszyło temu żadne oszałamiające odczucie, ale w sumie czego ja oczekuję po dziecku, które stópkę i rączkę ma pewnie wielkości czubka mojego kciuka. Do tego mam trochę sadełka i łożysko na przedniej ścianie. Może faktycznie jestem zbyt narwana.

Serio, kupię sobie ten doppler z przyszłej wypłaty, co by nie katować dziecka moim stresowaniem się urojeniami. I poduszkę ciążową, którą miałam do tej pory za fanaberię, ale już teraz mam bóle pleców, więc lepiej późno niż później.

Zapisałam też siebie i męża na darmowe warsztaty z "Mamo, to ja", które dużo ludzi sobie chwali. I szukam jakiejś fajnej szkoły rodzenia online. Takie "na żywo" średnio mnie interesują. Po pierwsze ceny, po drugie dojazd, po trzecie zależy mi tylko i wyłącznie na przyswojeniu podstawowej wiedzy, która zapewni mi spokój w momencie, gdy będę rozpoznawała etapy porodu. Za bardzo angażować się nie chcę, bo wielkie wejście Bakłażana i tak będzie jedyne i niepowtarzalne, i pewnie choćbym utopiła w te spotkania pół pensji, to nie przygotuję się pewnie i tak na 70% rzeczy, które mnie spotkają. O resztę rzeczy praktycznych zapytam położnej albo ogarnę na warsztatach. Ostatecznie zostają... rodzice (fuuu!).

Poza tym zdałam sobie niedawno sprawę, że lepiej czasem nie być aż tak "oczytanym"... Tydzień temu odwiedziliśmy siostrę męża, która ma roczne dziecko. Trochę ją podpytywałam, kiedy pierwszy raz poczuła ruchy i kiedy poznała płeć. Złapałam lekkiego zonka, kiedy powiedziała, że nie wie, kiedy, bo tą ciążę to się tak jakoś "dziwnie" liczy (podejrzewam, że faktem zaskoczenia było liczenie od pierwszego dnia cyklu), a zapytana o badania prenatalne pierwszego trymestru zrobiła wielkie gały, twierdząc, że ona tego nie robiła, bo to tylko dla ludzi z chorobami i do tego jeszcze dodatkowo płatne (?), a w ogóle to nie wie, co to jest. W szoku byłam. A potem pomyślałam sobie, że kiedy ona na totalnym luzie chodziła sobie pewnie w ciąży, to ja zdążyłam przeczytać już wszystko o niedoczynności tarczycy, krwiakach macicy, skracających się szyjkach, konfliktach serologicznych, szwach, pessarach, testach pappa, amniopunkcjach, stanach przedrzucawkowych, cukrzycach ciążowych itp., robiąc przy tym pod siebie ze strachu. Bądź tu mądry, człowieku.

Ok... W sumie to nie ukrywam, że odpaliłam pamiętnik w momencie, kiedy bardzo podniosło mi się ciśnienie. Wolałabym do Was przychodzić w stanach uniesienia, ale w tą drugą, dobrą stronę. No ale muszę... muszę, muszę, muszę się wygadać. Dzisiaj po raz pierwszy raz od dawna płakałam. I to przez kogo... Przez mojego idealnego, najlepszego na świecie supermana, mojego męża.

Zacznijmy może od tego, że nasz pobyt w Poznaniu, o którym pisałam pod koniec drugiej strony, skończył się bardzo szybko. I to wcale nie tak miło, jak zaczął. Zaliczyłam sprzeczkę z kobitką z ekipy sprzątającej mieszkania służbowe (która, daję słowo, umówiła się chyba z moją matką na to, żeby nie zostawiać mnie na zbyt długo bez słownej agresji, ale nie będę Wam opisywała szczegółów), z auta zaczął nam cieknąć olej (mechanik i znowu wypieprzanie kasy, yeeey!), zaczęłam się martwić o dziecko (co już wiecie z poprzedniego wpisu) no i jeszcze jedna sprawa... Mamy bardzo napięty kalendarz, jeśli chodzi o zamknięcie kredytu, musimy zdążyć do 6 marca, ale niestety dział HR w mojej firmie działa jak jakiś pierdolony dziekanat. Straciliśmy półtora tygodnia na wypełnienie dla mnie zaświadczenia o zarobkach, bo, cytuję: "Mamy na to siedem dni roboczych", więc oczywiste, że wypisali siódmego dnia. Mało tego, pośrednik, tak jak przy poprzedniej umowie kredytowej, prosił nas tylko o skan tego dokumentu, ale kochane HR-ówki stwierdziły, że mi skanu nie wyślą, i mam w ciąży, na L4, tłuc się 30 km autobusem, żeby to odebrać osobiście. Dobijała mnie świadomość, że jestem totalnie bezsilna i nie mogę nic zrobić, tylko czekać. Czułam poczucie winy, że to "na mnie" stanął cały proces, chociaż umiałam sobie racjonalnie uzasadnić, że niepotrzebnie. Mimo wszystko każdy dzień upływał w poczuciu zażenowania.

No to wróciliśmy. Auto u mechanika, mąż w pracy, a mnie czeka wyprawa pks-em i dwoma miejskimi plus spacer do firmy. No żesz kurwa mać. Spędziłam sporo czasu na obmyślaniu idealnie zoptymalizowanej trasy i połączeniu różnych linii. Wiedziałam, że się mocno zasapię, ale wiedziałam, że warto. No bo w końcu wezmę sprawy w swoje ręce i ruszę tą farsę do przodu. Całe szczęście namalowała się moja przyjaciółka, która zaoferowała podwózkę autem pod firmę, z zastrzeżeniem, że musi je oddać rodzicom do określonej godziny. Thank God! No i miało być, kuźwa, tak pięknie...

Papier odebrałam, jak tylko "dziekanat" otworzono, zrobiłam szybki skan w firmie i pełna radości ślę do męża. " - Dostałeś? - Dostałem, już wysłałem do banku. - A sprawdziłeś, czy wszystko ok? - Tak, ok. - To super, kocham Cię, pa!". Potem musiałam trochę zwolnić kroku, bo zauważyłam, że od tego latania po schodach i przez pośpiech złapałam jakąś arytmię serca i musiałam odczekać, ochłonąć. No ale pełna radości, ze zrzuceniem poczucia winy, że tak sprawnie to załatwiłam, wrzuciłam telefon do plecaka i pojechałam z przyjaciółką na kawę. Gadałyśmy o wszystkim i niczym, było naprawdę przednio. Jakąś godzinę później wracamy i zaglądam w telefon... a tam pięć nieodebranych. Oddzwaniam... " - Rany, co się stało? Błagam, nie mów, że coś nie tak z papierkiem. - No niestety. Pośrednik chce orginał. - Jak to? Przecież chciał skan! - Ale teraz chce orginał. Dzwonię do Ciebie jak głupi, myślałem, że to zawieziesz. Gdzie jesteś? - Wracamy już na wioskę... - Aha. - Mam się zatrzymać i cofnąć? Jesteśmy jeszcze w mieście. - Nie, daj spokój". No i dałam spokój. Tylko po to, żeby się dowiedzieć w domu, że niekoniecznie powinnam była.

Patrzę na niego, a on zasępiony. Myśląc, że usłyszę: "nie, Kochanie, wiem, że chciałaś dobrze", pytam, czy jest zły. A on mi... że jest. Że śmieję się z innych, że noszą przy dupie telefon i nie odbierają, a sama tego nie robię. No i co by było, gdyby faktycznie wykryto błąd w dokumencie, a ja siedziałabym sobie dalej na plotach i kawuni, totalnie mając w dupie nasz kredyt. No i powiem Wam, że pękłam. Pytam się go, że skoro tak bardzo mu zależało, żebym dostarczyła to dzisiaj, to dlaczego powiedział, że mogę wracać do domu. Powiedział coś pokrętnego na temat tego, że musiałabym dużo się najeździć autobusami. Trzasnęło mi serce. Przecież wiedział, jak bardzo mnie to stresuje, jak bardzo mi zależy i chciałam dobrze, jak bardzo starałam się, aby dostać ten papier szybciej, no i że nie miałam samochodu na wyłączność i moja przyjaciółka nie była przygotowana na nagłe zwroty akcji. Poza tym pośrednik miał zupełnie inne wymagania i nie wiem, czemu czekał tydzień, żeby w ostatniej chwili nam powiedzieć, że jednak nie możemy tego załatwić drogą mailową. No i ile nie miał ze mną kontaktu - półtorej godziny? A mimo to mnie zrugał, jak jakąś ostatnią życiową niedorajdę. Zryczałam się jak bóbr. Poczułam się, jakby mnie ktoś kopnął między oczy.

Jak już zobaczył, że zamknęłam się w pokoju obok z gilem do pasa i maskarą na policzkach, próbował mnie przytulać i powiedział, że już mu złość przeszła i "już dobrze". Ale chuja dobrze. Wiem, że totalnie z mojej strony nierozsądne, ale mam ochotę odpłacić się cichymi dniami. Co jak co, wszyscy po mnie ostatnio cisną jak po szmacie, nawet sprzątaczka z Poznania, ale po nim się tego nie spodziewałam. I pomyśleć, że jakieś trzy godziny temu od teraz mówiłam przyjaciółce, że jeżeli jest coś, co mnie wkurza w moim mężu, to to, że nie mam o co się na niego wkurzać. Wykrakałam sobie.

To jest ten moment w życiu, kiedy pożałowałam, że nie jestem signielką na wynajmowanym mieszkaniu, ale z własnym autem. Zamiast przepraszać innych za to, nie mam wpływu na biurokrację, zrobiłabym sobie dzisiaj dzień nóg, jadła sushi i piła latte na sojowym.

Wiadomość wyedytowana przez autora 17 lutego 2017, 15:20

17 lutego 2017, 19:30

... Ciąg dalszy nastąpił.


Kurwa. Kurwa. Kurwa.


Nie wytrzymałam. Zaczęłam się do starego odzywać, no bo co. Dla spokoju sumienia mówię mu, żeby zadzwonił do pośrednika i zapytał o to, czy zaświadczenia o zarobkach to jedyne dokumenty, jakie musi dostarczyć. Oto, co się okazało.

Od początku moje Kochanie było poinformowane o konieczności dostarczenia oryginału, ale ups! Zapomniał chyba, jak to robiliśmy ostatnio - co fenomenalnie uzasadnia jego złość na mnie. Generalnie sam się walnął, a na mnie się zdenerwował. Kurwa, gratulacja!

Niespodzianka! Załatwianie tych zaświadczeń o zarobkach było jak psu w dupę, gdyż pośrednik mimo wszystko pochylił się nad moim skanem i zauważył, że tym razem jestem na lekarskim... Co się okazuje w związku z tym? Bank nie weźmie pod uwagę moich dochodów. Zmarnowałam tydzień, nerwy i pokłóciłam się z mężem tylko po to, żeby się dowiedzieć, że nic z tego!

Dobiła mnie też świadomość, że była już szansa, aby ten kredyt dostać. Ale odrzuciliśmy ofertę. Czemu? Bo trzeba było zapłacić 160 zl za inspekcję budynku. Kto to zaproponował? Mój mąż sknera!

Co nam z tych 160 zł oszczędności? Ano to, że musimy zaakceptować kijową ofertę, którą już dostaliśmy (a lepszej już nie będzie, bo wtedy nie byłam na l4) i bulić te 160zl co miesiąc w wyższej racie, choć mogliśmy tego uniknąć.


Wiem, że ciąża, wiem, że nie wolno, ale nie mogę. Leżę i ryczę, nie mogę opanować emocji. Dlaczego? Bo wiem, co zrobiliśmy źle, ale jest już za późno, by cokolwiek naprawić. Gdybym tylko była mądrzejsza o to, co wiem dziś, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej.

Plusy? Pewnie dostaniemy klucze w przyszłym tygodniu. Jestem ciekawa ile spłacimy rat, zanim przełknę fakt, że gdybym rozegrała to w inny sposób, to mogłaby być nawet dwie stówy niższa.

No i dzidzia. Nie chce mi się wierzyć, że to, co się dzieje w moim brzuchu to jelita. To nie mogą być one. Nie i już.

Wiadomość wyedytowana przez autora 17 lutego 2017, 19:27

19 lutego 2017, 13:58

Dziennik pokładowy:
135 dc, 20 tydzień - whoop whoop!



Czuję wyrzuty sumienia w związku z tym, że przychodzę do Was, daję się tak bardzo ponieść emocjom i pod wpływem każdorazowego życiowego zakrętu wybucham literkami i opisuję rzeczy, które pewnie mało kogo obchodzą. Już nie płaczę i nie histeryzuję, ale myśl o tej decyzji nie daje mi spokoju. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych wystarczyłoby dostać pozytywną decyzję z banku i wzięłaby kredyt nawet nie czytając do końca umowy, ale mnie ciągle swędzi pod czachą, że pomimo godzin spędzonych na czytaniu poradników finansowych dla leszczy popełniłam tyle błędów pod rząd. Obecnie zachodzę w głowę, jak tu mimo wszystko wynegocjować trochę bardziej korzystne warunki, choć nie jest to łatwe i w sumie już skończyłam robić rozeznanie, bo od tych wszystkich fachowych pojęć pęka mi łeb i stanęłam na etapie "kurna, ja już nie wiem - walę to!". Wiem, że na nikim nie robi wrażenia, kiedy powiem "Rata mniejsza raptem o stówę", albo "Marża obniżona o 0,1%", ale w praktyce to są tysiące, lub nawet dziesiątki tysięcy oszczędności, i jeżeli mogłabym je zatrzymać w portfelu dzięki dobrej negocjacji, to zrobię wszystko. Wspominałam Wam kiedyś, że zawartość mojej szafy wygląda jak dary dla powodzian i chciałabym już skończyć ścibolić przez całe życie? No. Boli mnie tylko, że bardziej chyba zależy na tym mi niż mężowi, który już deleguje na mnie latanie do pośrednika, bo on taki biedny i zarobiony. No wkurza mnie to. Bo wychodzi na to, że obietnica odciążenia mnie, jeśli chodzi o kwestie finansów, była totalnie bez pokrycia.


Ok, obiecuję, że dopóki sprawa naprawdę nie ruszy do przodu - to była moja ostatnia wzmianka o naszych kredytowych perypetiach w pamiętniku. Kropka, Dewa - nie odpisałam Wam w komentarzach, ale Wasze odpowiedzi pomogły mi się na moment uspokoić i bardzo Wam dziękuję za wsparcie. :*


Tak na marginesie - myślałam też nad tym, czy to aby na pewno warunki kredytu tak bardzo mnie stresują, ale problem jest chyba głębszy. Zaczynam panikować, bo rzeczy, które dzieją się w moim życiu ostatnio są totalnie pozbawione rytmu, świadomości i konsekwencji. W zasadzie większość z nich wydarzyła się totalnie z przypadku i bez mojego udziału. Nie mam niczego, na co mogłabym mieć wpływ. Pod tym względem brakuje mi może nawet pracy, bo chociaż była małpia i beznadziejna, to chociaż miałam w swoich rękach rezultat działań i to, jak go komuś podam. A tak... szalejące zdrowie, beznadziejna płaczliwość, leki, których nie chce mi się brać, brak rytmu dnia, zadania, które nikogo nie obchodzą (np. "skataloguję porządnie wszystkie zdjęcia") i teraz jeszcze ta umowa, którą zwiążemy się na 15 lat, a ja w sumie niewiele mogę zrobić, by mieć wpływ na jej brzmienie. Możliwe, że to, że nie wiem, kim jest osoba pod moim sercem, też napawa mnie niepokojem i drżeniem o przyszłość, która będzie taka, jaka będzie. Uh. Wczoraj stwierdziłam, że muszę jakoś przejąć nad sobą kontrolę i zaczęłam jak typowa baba - od porządków w pokoju. Wylizałam, co się dało. I faktycznie poczułam ulgę przez chwilę. Muszę sobie więcej wyznaczać takich małych rzeczy, żeby w ogóle jeszcze zachować godność.



Uh, ok. Jutro wizyta u lekarza. Nie powiem - denerwuję się bardzo o moje Maleństwo. Jutro dam znać. Bardzo proszę, trzymajcie kciuki, bo nie widzieliśmy się już tak długo, że spodziewam się wszystkiego!

20 lutego 2017, 18:32

Dziennik pokładowy:
136dc, 20 tydzień


No to jesteśmy już po. Aż nie wiem, co tu powiedzieć. No bo co tu pisać? Szyjka długa, zamknięta, brak jakiś niepokojących wydzielin, krwiaków itp. Moje napinające się podbrzusze to efekt macicy ciągnącej za więzadła. Dzidzia - piękna, dokazuje, serce jak dzwon, wszystko na miejscu. Po wywiadzie ze mną doktor stwierdza, iż nie wygląda żeby w moim moczu krył się szatan, ale dostałam skierowanie na posiew, co by się uspokoić. Jak na 20 tydzień i moją dietę jestem całkiem zadowolona - przybyło mnie jakieś 1,5 kg, z czym 300 g to osobna instancja moich genów. Więc chyba ok.

Rewolucyjną wiadomością jest fakt, iż nasz Bakłażan to chyba faktycznie dziewczynka. A raczej na pewno, gdyż między nogami brak klejnotów królewskich. W nawiązaniu do poprzedniego wpisu - byłam przekonana, że jak tylko się o tym dowiem, to poczuję się znów oszukana przez los, ale ku mojemu zaskoczeniu... jestem ucieszona. :) Jedyne prztyczki to jedna z koleżanek i najbliższa rodzina, którzy to córkę wróżyli od samego początku i muszę teraz obejść się smakiem jeśli chodzi o zagranie im na nosie. Nie widzę siebie jeszcze jako mamy córeczki i muszę ją przeprosić za nazywanie jej Miłoszem, ale generalnie już wiem, że zwariuję na jej punkcie. Już w sumie wariuję. Będziemy świetnym duetem. A już sam fakt, iż dała radę w trudniejszych czasach, umacnia mnie tylko w przekonaniu, że siła jest kobietą. ;) Mąż zwariuje z dwoma babami, ale w sumie kto wie - może dzięki temu zyskam sojuszniczkę.

Także tego. W tym tygodniu robię badania, a w przyszły wtorek kontrola u endo i połówkowe. No i może zacznę zgłębiać internetową szkołę rodzenia Prenalen - założyłam konto i wydaje się spoko, dam Wam znać o moich odczuciach.

Zanim skoncze to jeszcze dwa pytania, dziochy:

Po pierwsze, czy do posiewu moczu potrzebny jest ekstra kubeczek, nawet jeżeli robię też analitykę ogólną?
Po drugie - bawić się w usg 3D? Koszt 250zł. Nie mam tego w pakiecie i myślę, czy ma to sens. Zwłaszcza przy mojej sytuacji finansowej.

A propos sytuacji finansowej - jest źle. Idąc dziś przez miasto zdałam sobie sprawę z tego jak wyglądam. Wymiętolona czapka z motywem "nasienie jednorożca" (srebrna niteczka), czyli łup z bazaru od mojej matki. Za duża kurtka po kimś z allegro, za którą dalam 50zł, ale strasznie się zgrzałam na brak poliestru (miałam fazę na naturalne materiały), a ten sam model na zalando był 4 razy droższy. Kij, że wisi na mnie jak wór a jak zarzucę przydużawy kaptur, to wyglądam jak Heidi z gór. Ocieplane leginsy, które miejscami się skulkowały, do tego buty zimowe z gore-texu, które zapomniałam przetrzeć i wyglądają jak z poligonu. Pod spodem za duży sweter od mamy, ciążowa bluzka z Lidla i, jakby ktoś zaglądał dalej, to gacie i stanik z cubusa (kupione oczywiście w ramach promki 3 za 2). Ach, no tak, skarpety mi mąż pożyczył, bo moje nie wyschły po praniu. Jako jedyny szyku zadaje szalik z 90% wełny, który kosztował więcej niż kurtka, ale był świadomym zakupem na lata. Idąc tym tropem, to do 2019 powinnam zaopatrzyć się w porządną czapkę i rękawiczki. Fuck. Nędza i rozpacz.

Bieda nie pozwoliła mi jednak odpuścić latte i lodów, więc pozdrawiam z kawiarni w oczekiwaniu na próbę chóru, do którego wracam po przerwie trwającej od listopada. Pozdrawiam śpiewająco!

Wiadomość wyedytowana przez autora 21 lutego 2017, 21:52

23 lutego 2017, 14:30

Dziennik pokładowy:
139dc, końcówka... 20 tygodnia (whaaat, kiedy?!)



Te z Was, które czytają mój pamiętnik niemalże od początku, z pewnością zdziwiły się na mój nagły entuzjazm w związku z chowaniem pod sercem córeczki. Nie pamiętam, kiedy, ale gdzieś napisałam coś w rodzaju "czuję się bardziej mamą Miłosza niż JAKIEJŚ DZIEWCZYNY" - dokładnie tak. Pomimo tego, że swędziało mnie później to sformułowanie ilekroć wpadło mi w oko przy scrollowaniu własnego pamiętnika, bo za każdym razem czułam się wtedy wyrodną matką, nie wyedytowałam go, co by nie retuszować własnych myśli. Generalnie mogłam sprawiać wrażenie oziębłej na dziewczyńskość a Wy mogłyście mieć podstawy do zdziwienia. No i wyobraźcie sobie, że dzień po... ja też byłam zdziwiona tą moją nagłą radością.

Temat zawodu płcią to generalnie temat tabu. I w sumie się nie dziwię. Jeszcze jakiś czas temu również byłam z obozu kobiet-krytykantek. Gdybym się sklonowała i przeniosła do tamtych czasów, to dzisiaj powiedziałabym sobie, że "Grunt, że zdrowe jest, a Ty widziwiasz! Jesteś niezrównoważona emocjonalnie! Tak naprawdę w ogóle nie jesteś gotowa na dziecko!". Aż strach cokolwiek pomyśleć, żeby nie być nazwanym podludziem. No to masz Ci los - jestem niezrównoważona. I powiem Wam, że do pewnego momentu ulegałam tej presji niesprawiania pozorów, że mogę się czuć zawiedziona. No bo wiecie... zagrażało mi poronienie, a ja takie dyrdymały w głowie... niektórzy to by chcieli jakiekolwiek, a ja jestem taka nierozsądna... jak to tak... I tak sobie żyłam, mówiąc wszystkim, że chcę po prostu mieć dziecko, odnosząc się do niego bezpłciowo (wszak Bakłażan jest bezpłciowy... co nie?), a jak nikt nie słuchał, to mówiłam "Miłoszku - kopnij mamę!" - choć robiłam to całkowicie odruchowo i bez zastanowienia.

Żeby nie było - mój atak entuzjazmu był prawdziwy. Nie napisałam Wam ostatnio niczego, co nie przeszłoby mi przez głowę - nie sfałszowałam tego dla radości ogółu. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz - na ile była to szczerość, a na ile reakcja, którą mimowolnie przygotowywałam w głowie od pierwszych badań prenatalnych, kiedy usłyszałam, że "raczej dziewczyna, ale tak na 1%". Do poniedziałku ta formułka chyba czekała uśpiona, jak na jakimś standbaju, chociaż w głębi duszy liczyłam na to, że nagle w wiadomym miejscu wyrośnie pindzior.

I wiecie co... przykre jest to, że ja serio starałam się nie nastawiać. Jestem w połowie ciąży u uwierzcie mi, że aż świerzbi mnie, żeby iść do pierwszego lepszego sklepu i kupić jakieś ubranka, ale przez okrągłe 20 tygodni odmawiałam sobie tej przyjemności, bo mało co nie jest od razu naznaczone płcią. Nie wyobrażałam sobie pokoiku, gadżetów, kolorów wózka - po prostu asekurowałam się. To wszystko GÓWNO dało. Szczerze - nie wierzę, że żaden z rodziców nie ma jakiś upodobań i wyobrażeń, wszyscy tylko siedzą cicho, bo właśnie boją się dostać po łbie za bycie niedojrzałym. Przyznaję się bez bicia i zupełnie szczerze - chciałam chłopca.

Następnego dnia rano po USG wstałam i czułam się, jakbym dostała obuchem przez łeb. Chciało mi się płakać, patrzyłam w lustro i mówiłam, że życie jest totalnie bez sensu. Przez cały dzień nie wyszłam z pidżamy, snułam się po domu, "organizowałam" sobie dodatkowe drzemki, chociaż snu już miałam po kokardkę. I ja doskonale wiedziałam, o co chodzi. Czułam się, jakbym przechodziła żałobę po pożegnaniu się z wizją przyszłości, jaka kiełkowała mi w głowie od listopada, a do tego ogarnął mnie strach. No bo jak córka, to znaczy się nie tylko będę po prostu mamą, ale i pierwszym wzorem kobiecości dla małej. Wiem, głupie - tak jakbym po prostu nie mogła być wzorem dobrej osoby, dla kogokolwiek. No ale takie obawy miałam.

Wiecie, co mi pomogło? Przyznanie się przed sobą do tego, nienegowanie emocji i pozwolenie im na zrobienie swojego, aby potem mogły sobie w spokoju pójść. Serio - czułam się tak zaszczuta własnym poczuciem moralności, że chyba to dławienie tak bardzo tego dnia mnie wtedy przybiło. Ale w końcu się uspokoiłam. Powiedziałam sobie: "OK, masz prawo czuć się źle, jesteś tylko człowiekiem". Nie powiem, że przeszło jak ręką odjął, ale zrobiło mi się o wiele lżej. Bo dałam sobie przyzwolenie na lęk, choćby i najbardziej irracjonalny. A potem dotarło do mnie, że każdy taki żal mija, a życie toczy się dalej, i moje może będzie inne od tego, co sobie wyobrażałam, ale to wcale nie znaczy, że będzie gorzej.

Czy to znaczy, że nie kocham mojego dziecka? Że je oddam? Że będę się za nim mścić za coś? O matko, oczywiście, że nie! Daję sobie, jej i Wam słowo (i tu akurat jest autenzyzm 100%), że będziemy najbardziej kochającym się duetem, jaki widział ten świat!


Następnego dnia poszłam rozruszać kości i czułam się już o wiele lepiej. A co tam, nawet twarz Wam pokażę (chociaż trochę to ryzykowne, bo jeszcze po tym wpisie znajdzie mnie ktoś "życzliwy" i obrzuci pomidorami :P):

2w6wdqq.jpg

Także o. Tak wyglądają dwie lasie na fitnessie. :)



Całuję Was, mamuśki! Życzcie powodzenia na jutrzejszych badaniach!


PS - Dalej mi nikt nie odpisał, czy opyla się wyrzucić 250zł na USG 3D. :(

Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 17:03

24 lutego 2017, 16:47

Dziennik pokładowy:
140dc, ostatni dzień 20 tygodnia


Jak to mawia mój tata, "najsamwpierw" - aleście mi naschlebiały, uhuhu. Jako, że jestem kobietą i do tego Polką, to muszę odpalić wyparcie komplementów i powiem tyle, że zdjęcie jest wielkości znaczka pocztowego, więc w sumie za wiele nie widzicie, a i wtedy miałam naprawdę lepszy dzień, więc żadna ze mnie ładna. :D Ale dziękuję!


Jestem już po badaniach. Człowiek to się jednak całe życie uczy...

Po pierwsze - gdybym na początku ciąży wiedziała, że będę tyle razy oddawać siku i krew, to pewnie od razu zrobiłabym tak, jak dzisiaj, czyli poszła do laboratorium z wynikami online. Matko, co to za wygoda! Byłam o 9:00, wyniki dostałam już o 13:30 no i nie muszę nigdzie po nie jechać. Baja! Że tak od razu nie robiłam... blondynka normalnie.

Po drugie - okazuje się, że źle robiłam badanie moczu. I głupia byłam, bo sobie tylko stresu narobiłam z tymi bakteriami. Wcześniej po prostu wstawałam rano i sik do kubeczka. Noł, noł, noł. Dzisiaj zrobiłam to tak, jak laboratorium każe - dokładne podmycie i osuszenie przed, a potem próbka ze środkowego strumienia moczu. Nie wiem aby, czy Urosept i sok z żurawiny nie zrobiły swojego, ale z moich "dość licznych bakterii" zrobiło się... nic! Piękny wynik! Czekam jeszcze na wyniki posiewu, ale chyba w takiej sytuacji nie muszę się bać. Co nie?

Ze spraw innych:

Po trzecie - TSH skoczyło o 0,3 względem poprzedniego wyniku i mamy prawie 2,3. No nie fajnie, bo jesteśmy na granicy normy. Pewnie będę musiała zwiększyć dawkę Euthyroxu, ale to już do kontroli we wtorek.

Po czwarte - nosz muszę mojej mamie przyznać rację, bo stwierdziła, że muszę koniecznie zbadać żelazo i to na pewno będzie przyczyna mojej bladości. Miałam trzydniowy odwyk od witamin, co by nie fałszować wyniku, no i wyszło 49 (przy normach 60-180). Bać się? Skonfrontuję to z doktor na połówkowych, również we wtorek. Tak samo jak kilka rzeczy w morfologii, które są za niskie lub wysokie... Obstawiam jakąś anemię, kurczę no.


Dajcie znać, jeżeli możecie się jakoś odnieść do tych wyników. No i czy uważacie, że powinnam czekać do wtorku. Chociaż w sumie na jutro mnie nikt nie przyjmie, niedziela to niedziela, a poniedziałek to już prawie wtorek, więc... Damy radę?

Buziam!



Edit:

Aaaa, właśnie sobie uświadomiłam, że nic Wam nie mówiłam o ruchach! Otóż są niewidoczne, ale są. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to, co czułam od osiemnastego tygodnia (czyli dziwne przelewanie w żołądku i bąbelki) to była zapowiedź tego, co czułam w tym tygodniu. A to już raczej ciężko pomylić z ulatniającym się gazem, więc... :) Nie powiem, jest dziwnie - nie czuję "kopniaków", raczej przypomina mi to, jakby ktoś palcem ścierał mi jakiś paproch z wnętrza brzucha (nie pytajcie...), ale mam dziwne wrażenie, że przyszły tydzień przyniesie konkretne zmiany i impreza rozkręci się na full.


Uuuuf. Ależ mi się zrobił suchy wpis... Żadnego marudzenia... Jak nie ja!

Wiadomość wyedytowana przez autora 24 lutego 2017, 17:07

26 lutego 2017, 18:54

Dziennik pokładowy:
142 dc, 21 tydzień - whoop whoop!


Wow. Ale ten czas leci.

Z utęsknieniem czekam do wtorku, choć przyznaję - nie mogę się doczekać i przebieram nogami na samą myśl. W tym całym oczekiwaniu znalazłam chwilę wolnego czasu (haha - no dobra, każdy mój dzień to wolny czas...) i z nudów zaczęłam googlować filmiki i wpisy na blogach o wyprawkach. Powiem Wam coś - przepadłam. I nawet nie wiecie, jak się cieszę, że przepadłam!

Tak, jak już Wam pisałam nie raz - zdarza mi się snuć po domu jak cień, czytam książki albo zajmuję się rzeczami dla nikogo nieistotnymi. I nagle zatraciłam się w tych wszystkich poradach. Wiem, że niektórych ta wiedza przytłacza - do ogarnięcia jest całkiem sporo. A ja w końcu poczułam jakiś napływ zdrowej podniety. Coś jest do zrobienia! Do ogarnięcia! Ja to zrobię! JA, JA, JA!

Także plan na najbliższe dni - przygotować sobie pięknego excela, spisać wszystkie potrzebne rzeczy, pogooglować, zrobić research, poszukać okazji, zrobić szacunkowy kosztorys, rozłożyć go na najbliższe miesiące... Tak, ja wiem, niektórym wystarczy cyc, parę pieluch tetrowych i ciuszki od rodziny. Ja mam zamiar wycisnąć z kompletowania wyprawki maksimum, jeśli chodzi o moje umiejętności logistyczne (na tyle, na ile mogę powiedzieć, że je mam), a i tak sporo ciężkich wydatków nam odpadło, więc mogę szaleć - łóżeczko i wózek wzięli na siebie moi rodzice.

Będzie to może zaskoczeniem dla większości z Was, ale pierwszy zakup poczyniam już niedługo i będzie to... laktator. I teraz aż się boję zobaczyć, co będzie się działo w komentarzach, ale trudno. Zdążyłam się już przekonać, że jeśli chodzi o te urządzenia, to jest pełno frakcji, i to jeszcze takich, które można pogrupować w osobne kategorie. Czyli - "potrzebny zakup versus niepotrzebny w ogóle", "do kupienia przed porodem versus do kupienia po porodzie", "wypożyczony versus kupiony", "elektryczny versus ręczny", "laktator versus siła własnych rąk" itp. Aż głowa boli. Jeśli chodzi o mnie, to piersią karmić chcę i to jak najdłużej, jak się da. Przewiduję też wkręcenie w karmienie moim pokarmem męża (w sensie... mąż będzie karmił), w razie, gdybym musiała gdzieś wyjść. Niewiadome? Wszystko - czy w ogóle będę mogła, czy będą problemy z laktacją w którąkolwiek stronę itp. Wiem, że nie da się tego zaplanować, bo życie pisze swoje scenariusze (o matko! - w ciągu ostatnich miesięcy przekonałam się o tym... no przynajmniej kilkunastokrotnie), ale wyznaję podejście, że wolę być przygotowana i zrobić to, póki nie pali mi się tyłek, niż później wysyłać męża do apteki i żeby wrócił z byle czym. Plan awaryjny - wystawić laktator na aukcję, gdy okaże się niepotrzebny. Model, jaki sobie wypatrzyłam, to Lovi Prolactis. Na ceneo cena sięga nawet 350 zł, aczkowiek znalazłam w okolicy Panią, która na OLX sprzedaje go za 180. Normalnie w życiu nie kupiłabym używanego laktatora, ale przekonał mnie fakt, że można za jakieś 30 zł dokupić części, które mają bezpośrednią styczność z mlekiem, a sama mamuśka używała go 1,5 miesiąca i była jego pierwszą nabywczynią. Już jesteśmy umówione na deal i nie mogę się doczekać. W ogóle sam model rozwiązuje kilka problemów jednocześnie. Jest elektryczny, ale można go zamienić w ręczny, więc sama się najlepiej przekonam, jaki wolę. No i sam fakt, że ma wymienne części, pozwoli mi go również łatwo sprzedać, jeżeli coś nie wypali. Wiem, że dla niektórych kompletowanie wyprawki nie zaczyna się od takiego osprzętu, ale trudno. Kupuję sobie po prostu spokój.


No nic, zabieram się do roboty i ogarniam, jakie podkłady poporodowe sprawdzą mi się najlepiej - dyskusji w sieci nie brakuje. Buuuzi!

Wiadomość wyedytowana przez autora 26 lutego 2017, 20:03

28 lutego 2017, 21:13

Wejście w życie ze 100% odpowiedzialnością za swoją rodzinę i nowy dom testuje moje nerwy coraz bardziej. Boże, why? Tak czy siak - zapraszam na "krótką" (hehe) historię o tym, że choćby walił się świat, to dziecię pozostaje największą radością życia.

Poniedziałek. Rano dostałam wyniki posiewu (ujemny), wyszło słońce a powietrze wypełniło się wiosną. To był koniec dobrych wieści. O 17.00 byliśmy umówieni na podpisanie umowy kredytowej. Nie pisałam, bo chciałam Wam tego oszczędzić, ale nie udało mi się nic lepszego wynegocjować, nawkurzałam się strasznie. Zostaliśmy więc przy pierwszym brzmieniu umowy. Pośrednik znowu zlamił, bo nie poinformował nas o tym, że na tą wizytę musimy mieć ze sobą na dzień dobry 5200zł i umówioną wizytę z notariuszem, najlepiej do jutra, bo jak nie, to trzeba będzie sporządzić aneks do umowy kredytowej przedłużający termin podpisania, za, bagatela, 300 zł. Lataliśmy jak za sraczką, żeby te pieniądze na szybko wyjąć z jednego konta i wpłacić na drugie. Spędziliśmy w banku dwie i pół godziny. Mąż twierdził, że ma emocje na wodzy, ale widziałam już, jak gniew niczym maseczka peel-off pomału ściąga mu twarz, a że rzadko go takiego widzę, to bałam się razy pięć. Po załatwieniu tego, co się dało, pojechaliśmy odebrać laktator z OLX. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że zachowuję się nierozsądnie, wydając tak wcześnie kasę na wyprawkę, w dodatku zaczynając od czegoś, być może, totalnie zbędnego, i to nie za dychę, tylko 18 dych. Zaciskam pięści i nie mogę spać do drugiej w nocy, wyobrażając sobie latające stówy, które wyfruwają mi z kieszeni i zaczynam myśleć, czy dam radę oszczędzić na... jedzeniu. Jest mi źle. W głowie mam wizję wykańczania mieszkania przez najbliższe x-dziesiąt lat i odmawianie dziecku pójścia do kina. 

Wtorek rano. Szybka akcja, jadę z mężem do firmy, aby od niego ruszyć dalej do endokrynologa i przy okazji czatować na zielone światło u notariusza. Jest światło! Spisze nam akt na 14.00, muszę tylko zawieźć mu papiery... na już. Kalkuluję, że mam godzinę na dojazd, obgadanie szczegółów i dojazd do lekarza. Wybiegam z językiem przy kostkach. Kluczyk w stacyjce, wzium, czuję adrenalinę i wyścig z czasem. Tuż po tym, jak ciężką nogą wciskam gaz i wrzucam wsteczny, a dokładnie w momencie, gdy pomyślałam, czy dobrze się rozejrzałam, słyszę JEB. Walnęłam w kogoś za mną. Nie ma czasu na szacowanie szkód, dzwonię do męża, by to sprawdził i jadę dalej, choć ciśnienie mam już podniesione do kwadratu. Drift po mieście, przyspieszone tętno. Staję. Bilet z parkometru, oszacowanie strat na tylnym zderzaku. Damn - cóż za piękna rysa. Rzucam głośno "kurwą", przepraszam za nią dzidzię i idę do notariusza. Przyjmuje mnie z uśmiechem na twarzy, okazuje się, że mam wszystkie papiery. Yey, czyżbyśmy mieli dać radę? I nagle mąż dzwoni. "Gościowi dwie małe ryski nabiłaś, zostawiłem kartkę. A notariusza zapytaj, czy może być 16:00, bo pośrednikowi od mieszkania nie pasuje 14:00". Bez pośrednika i jego podpisu nie ma aktu. Więc umawiamy się na jutro, a ja już widzę 300zł wyfruwające z kieszeni za nasz dzień spóźnienia. Biurokracja kontra my - 1:0. Staram się uspokoić i jadę do endo. U endo na całe szczęście dobrze. Tylko tym razem euthyrox 75 mam brać na zmianę z 88. Wjazd do apteki. Biorę euthyrox, jodid, vitaminer z kwasem foliowym i DHA. W razie wu biorę też nospę i sok z żurawiny na moje nieszczęsne siku. Myślę sobie, że przydałaby mi się kasetka na leki, bo tyle biorę tego dziadostwa, że już nie mogę zdzierżyć tych walających sie po domu opakowań. Biorę. Babka kasuje stówę. Coooo? Dopiero na rachunku widzę, że kasetka kosztowała 30zł. Ktoś ewidentnie robi sobie ze mnie jaja i myśli, że śpię na kasie. Wraca do mnie widok mojego wyprawkowego Excela, gdzie póki co mam zapisane same "pierdoły", jak koszule nocne, wkłady poporodowe, wkładki laktacyjne, majtki jednorazowe itp, i należność już robi się trzycyfrowa (gdzie tu foteliki i inne takie...) i życie staje mi przed oczami. Co ja sobie myślałam z tą ciążą? Powinnam chodzić do pracy i walić nadgodziny! Jestem przerażona wydawaniem całej wypłaty co do grosza, bez finansowego zabezpieczenia. A tu jeszcze dochodzi ktoś do wykarmienia... Co za skrajna nieodpowiedzialność! Aaa, no tak. O 18:20 mamy jeszcze połówkowe. Za 170zł (niestety moja ginekolog ma za słabe usg i musimy tam). Wybiłam sobie z głowy usg 3D, trudno. Naoglądam się dzieciaka w trójwymiarze po porodzie, a za zaoszczędzone pieniądze kupię sobie może dużo czekolady za ten stres, który przechodzę.

Wtorek po południu. Mijam matkę, która rzuca mi coraz to "lepsze" propozycje imion. Mówię, że żadne absolutnie nie - sama nie wiem, czy dlatego, że mi się serio nie podoba, czy z przekory. Słyszę w zamian, że wszystko, byle nie Miłosz, bo, tfu!, pedalskie. Pytam się jej setny raz, po cholerę mi gada takie rzeczy. "Ach tak? Nie mam prawa do własnego zdania? Każdy może mieć swoje i je wygłaszać, a ja nie?". Jak mam powiedzieć ponad 50-letniej kobiecie, że dobre wychowanie nakazywałoby powstrzymać się z głoszeniem opinii za każdym razem, gdy Ci ją ślina na język ciśnie, bo jeszcze możesz komuś zajść za skórę, obrazić go albo po prostu go to nie obchodzi (w złym przypadku - wszystko naraz)? Jasna dupa, ja ją mam uczyć życia? Jestem o połowę młodsza!

Wtorek wieczorem, chwilę przed badaniem. Dzwoni koleś od auta. Całe szczęście - pokojowo nastawiony. Rozliczmy się, ale kasa pójdzie z ubezpieczenia. Uuuf! Chociaż tyle.

Wtorek wieczorem. Badanie.

… no i co ja Wam mam mówić? Wszystkie ostatnie badania od dłuższego czasu wyglądają śpiewająco! Nie inaczej z dzisiejszymi. Wszystko w normie, wszystko pięknie, wszystko gra i furczy. Normalnie całe napięcie mi zeszło. Ta istota to mój promyczek słońca, który przedziera się przez chmury i grzeje mi twarz, przeganiając zimę. Ach, i płeć! To już oficjalne - widzieliśmy narządy, daruję sobie zdjęcia. It's a girl! :) Jak już człowiek wie przedtem, to jakoś tak lżej. Rodzina oszalała.

No i zaskoczenie dnia. Pani doktor zrobiła nam portrecik. Od razu się spięłam i powiedziałam, że my nie przyszliśmy na 3D. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała: "Proszę Pani - ja to robię codziennie od lat, ale mnie to niezmiennie fascynuje, kocham moją pracę i to zdjęcie to prezent, proszę mi nie odmawiać przyjemności!". No i mamy...

… Naszą Córeczkę!
2d7gh03.jpg

Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 17:04

2 marca 2017, 12:05

Dziennik pokładowy:
146 dc, 20th week - finish him!



Po pierwsze, kochane Ciotki - dziękuję za całusy i w ogóle. :*

Po drugie - no to się długo nie pocieszyłam... historia zatoczyła koło. Złapało mnie jakieś przeziębienie. Wczoraj rano obudziłam się z kwaśnym posmakiem w gardle, większość dnia czułam się rozbita i jakby w gorączce, choć nie było mi gorąco. Jako winowajcę obstawiam fakt, że przez ostatnie dni latamy jak głupki załatwiając milion papierkowych spraw, a mnie pogoda zrobiła w jajo i zrezygnowałam na jeden dzień z czapki. Dziś rano miałam to samo, choć brak typowego bólu. Po nocy "ściągnęłam" sobie jakby z zatok trochę żółtej wydzieliny (sorry za opis) i obstawiam, że to po prostu organizm walczył przez sen. Modlę się, żeby to się nie pojawiło w ciągu dnia, jak na razie czysto. W przeciwnym razie... matko, nie wiem! Internet mówi, by biec do lekarza. Nie wiem, co robić. A ja się tak cieszyłam, że przez najbliższe tygodnie spokój! By to szlag... Uzbrojona w leki z serii Prenalen czekam na rozwój wydarzeń leżąc w łóżku. Maleńka, trzymaj się! Tak bardzo Cię przepraszam... :(


Po trzecie - wczoraj byliśmy u notariusza i kiedy czytał treść aktu, poczułam powagę sytuacji. Zasadniczo... tak, możemy powiedzieć, że oficjalnie jesteśmy właścicielami mieszkania. Wow. Do mnie jeszcze nie dociera. Dzisiaj jedziemy podpisać jeszcze jeden papier w banku i pozostaje czekać na wypłatę pieniędzy dla developera. Nie poczuję chyba tego tak do końca, dopóki nie dostaniemy kluczy.


Także tego... trzymajcie kciuki za mój katar. W sensie, by se poszedł, przebrzydluch. :(


edit.
Ach, no tak... zapomniałam! Moja rodzina... no mistrza ma, naprawdę.
Pomijam fakt, że kwestia imienia to sprawa wiecznie włączająca we mnie agresję ("błagam, tylko nie nazywaj tak...", "wiesz, jak mi się to kojarzy? ŹLE. nie dawaj tak!", "NAPRAWDĘ chcesz tak nazwać dziecko? ja nic nie mówię... ale NAPRAWDĘ?"), tak ostatnio mój mąż, chociaż było mu naprawdę wsio jedno, co noszę pod sercem, dostaje od wszystkich... kondolencje. "Może następnym razem się uda i będzie syn, nie martw się. Grunt, żeby zdrowe było!".

I wiecie co? Jak mówię, żeby skończyli pierdolić, to słyszę, że... jestem niewdzięczna i mam ze sobą jakiś problem.

Dziękuję, dobranoc.

Wiadomość wyedytowana przez autora 2 marca 2017, 12:09

5 marca 2017, 13:17

Dziennik pokładowy:
149 dc, 22 tyyyyydzień, bejbe!


Mijający tydzień to była jakaś farsa na kółkach… O naszych przygodach z notariuszem i bankiem już pisałam. Ale to i tak nie był koniec. W międzyczasie podpisanie aneksu w banku znowu się nie opóźniło, bo notariusz… wpisał złą datę wystawienia aktu (według niego nie mamy marca, tylko lipiec - swoją drogą też bym wolała, bo Malutka byłaby lada moment na świecie). Musieliśmy znowu się zorganizować, dojechać, odebrać sprostowanie, zawieźć je do banku i znowu czekamy na aneks. W międzyczasie wyjeżdżając spod banku zaliczyliśmy kolejną stłuczkę w tym tygodniu, tym razem mój mąż nie spojrzał w lusterko. Wyszedł i obczaił ewentualne straty, całe szczęście nic się nie stało, ale ludzie na ulicach zatrzymywali się i gapili się na nas czekając na reakcję, a mamy tego "pecha", że nasze auto to BMW i z miejsca wszyscy traktują nas jak rycerzy ortalionu, czyli Sebixa i Karynę. Odjechaliśmy i w sumie miałam świadomość, że nie uszkodziliśmy nikomu auta, ale spojrzenia gapiów sprawiały, że chciałam zapaść się pod ziemię. Ach tak, no i przeziębienie… Sytuacja całe szczęście się stabilizuje, chociaż jedną noc miałam totalnie wyjętą z życia, bo nie mogłam oddychać, a strach przed połknięciem gili i zejściem bakterii niżej totalnie mnie paraliżował. Całe szczęście obyło się bez gorączki i kaszlu, choć chwilami czuję się, jakbym dostała obuchem w łeb. Rodzina próbowała mnie wysyłać do lekarza, ale jakbym miała siedzieć w sezonie przeziębień na pełnej poczekalni, żeby usłyszeć od jakiegoś specjalisty, że tylko mleko, miód i czosnek, to dziękuję bardzo. Oczywiście nikomu nie polecam lekceważenia jakichkolwiek poważniejszych objawów - z pewnością, gdyby rozłożyłoby mnie bardziej, pędziłabym od razu na IP. Seria Prenalen uratowała mi w sumie życie - polecam wszystko, zarówno tabletki, syropek jak i psikacz do nosa (dostępne w Rossmanie). Do tego herbatka lipowa i dużo cytryny. No i polegiwanie. Dodatkowo książka "W oczekiwaniu na dziecko", czyli totalna biblia, którą kupiłam jeszcze w zeszłym roku, pociesza mnie, że choruję ja, a nie dziecko. Małej jest dobrze. Byle nie łykać byle jakich leków. No i uf. Sama teraz nie wiem, czy przyspieszać ginekologa, czy nie...

Powiem Wam zupełnie szczerze, że mój zapał w związku z kompletowaniem wyprawki totalnie ulatuje. Czytam dosłownie o wszystkim. Cechy idealnego wózka. Jaki materac do łóżeczka. Jaka chusta. Jakie cechy ma najlepsza butelka. Plan porodu. Foteliki. Kaftaniki. Śpiworki. Pierdółki. Jasny gwint, ile tego! Młodzi rodzice mają tyle rzeczy do przyswojenia, że głowa mała. I nawet nie mam do siebie żalu, że tak późno zaczęłam czytać - mam wrażenie, że i w dziewięć miesięcy bym nie ogarnęła. Nie zmienia to faktu, że i tak znowu kasą sypnęłam, bo do zakupionego w tym miesiącu laktatora dołączyła chusta z Little Frog, o taka: link. Mam jakieś szczęście do tego OLX, bo zawsze, gdy wchodzę , trafiam na ogłoszenie wystawione dokładnie tego samego dnia, i tym razem trafiło mi się to totalnie nieśmigane cudeńko za 140 zł, które po prostu było nietrafionym prezentem dla poprzedniej właścicielki. Tym samym zarządzam koniec wydatków w tym miesiącu. Plan najbliższe tygodnie - wyciągnąć tatę na poszukiwania wózka, jechać na warsztaty z Mamo To Ja, na którym wpadnie trochę "darmochy", odwiedzić szpital, w którym planuję rodzić, w celu obczajki gwarantowanych (bądź nie) fantów, a potem ruszyć z pierwszym zamówieniem, które skrzętnie notuję w excelu. Uf. Chociaż tutaj kontroluję sytuację.

Wczoraj przed wejściem pod prysznic spojrzałam na siebie krytycznie w lustrze. Brzuch wystaje, no i ok - ma wystawać., w końcu mieszka tam drugi człowiek i gdzie on się ma biedny zmieścić, he? Brak przeciwskazań. I tak uważam, że trzymam się całkiem nieźle - jestem w stanie założyć bez problemu nogę na nogę, nawet obie zwinąć w precelek. Za to moje cycki to jakiś żart. Całe w żyłach. Suty zmieniły kolor na brązowy i mam wrażenie, że zajmują 50% powierzchni piersi. Lekko mi flaczeją i nie sterczą już tak fajnie. Biodra mam również pokryte siatką żył. Boże… czy to rozstęp? Czy może odciśnięte gacie? Rany boskie, jestem kioskiem - nie wiem! Totalnie bagatelizowałam ten temat i wmawiałam sobie od początku ciąży, że mnie nie obchodzi, jednak sama myśl o tym, że coś tam się dzieje, skutecznie odebrała mi humor. Niby od wielkiego dzwonu przysmaruję cielsko balsamem z Evre, ale w sumie czy to wystarcza? Nie wiem, czy nie za późno, ale zaczęłam googlować temat i generalnie bardzo polecam Wam blog Sroki. Podlinkowałam Wam właśnie artykuł z pełną analizą składów różnych preparatów i okazuje się, że najlepszym wyborem będzie seria Babydream z Rossmana, którą omijałam szerokim łukiem, bo "za tanie", haha (w sensie, że pewnie jakiś szmelc za grosze i nie działa)! Swoją drogą stają mi włosy dęba na myśl, że na rynku są tego typu kosmetyki z toksycznymi składnikami… kto to wpuszcza do obiegu? Tak czy siak - po wieczornej toalecie wróciłam do męża z wywiniętą dolną wargą i tekstem "jestem brzydka i po porodzie na pewno mnie zostawisz!", na co od odparł mi, że jest nagrzany jak ruska farelka i jak tylko będzie okazja, to mnie weźmie tak, i tak, i tak, i tak, i tak… Cóż miałam rzec - obiecałam mu zatem, że ma się uzbroić w cierpliwość, a na pewno dostanie swój prezent na Gwiazdkę tego roku. Humor i tak mi się nie poprawił (typowa baba!).

No i ok, ostatnie przemyślenie "luzem". Pytacie mnie w komentarzach, kiedy przeprowadzka. O rany, żebym ja to wiedziała… :( Mieszkanie/domek (kij wie, jak to nazwać) jest w stanie developerskim. Dla minimum komfortu musimy zrobić schody (jest parter i piętro, niestety do "połączenia" we własnym zakresie), jedną łazienkę, przynajmniej polową kuchnię, walnąć podłogi i ogarnąć ściany, aby nie pyliły. Zanim ściany - to też warto by było pomyśleć, jak poprzesuwać elektrykę, aby lampy i kontakty znalazły się w odpowiednim położeniu. Mocno myślimy też o ogrzewaniu podłogowym na parterze. Ale generalnie stan naszych oszczędności na dzień dzisiejszy nie jest jakiś porywający, po tym, jak wpompowaliśmy większość we wkład własny. Obstawiam, że z końcem roku MOŻE się wprowadzimy, zanim nakulamy jakąś górkę na koncie. A na siłę też nie chcę iść tam mieszkać - nie będę niemowlaka trzymała w pyle remontowym. Oznacza to kolejne "cudowne" miesiące z moją rodziną. Ech… Szkoda gadać.


Pozdrawiam kichająco!

Wiadomość wyedytowana przez autora 5 marca 2017, 22:54

6 marca 2017, 23:07

Dziennik pokładowy:
Dzień później. Po prostu.



Dawno nie było tekstów mojej mamusi, co nie? Przed chwilą zaliczyłam fajną rozmowę i stwierdziłam, że no muszę się nią podzielić.

- Czemu ciągle używasz telefonu?!
- Bo... Mogę? I po to jest?
- Podgrzewasz dziecko!
- Co robię?
- Ściągasz na nie fale elektromagnetyczne, poczytaj sobie o tym!
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że w domu mamy dwa routery z wifi, antenę satelitarną i dużo innych słupów wysokiego napięcia naokoło posesji? I mój telefon jest nagle śmiercionośny?
- I co z tego? To dlatego dziecko Cię kopie, bo mu szkodzisz i jest mu u Ciebie źle.
- ...
- I co, dumna jesteś z siebie?
- ... Boże, przepraszam, ale... Jaka ty jesteś głupia...
- NIE JESTEM.
- Jesteś. Jesteś psycholką.
- Jestem stara, gruba i szczerbata, ale głupia nie jestem.
- Ależ jesteś.
- ZOBACZYSZ! JESZCZE URODZISZ CHORE DZIECKO! BĘDZIE MIAŁO ADHD! ZWARIUJESZ PRZY NIM, TAK CI DA W KOŚĆ! A JA MU WTEDY POWIEM: "TO MAMY WINA, BO CIĘ PODGRZEWAŁA FALAMI ELEKTROMAGNETYCZNYMI, A BABCIA OSTRZEGAŁA!". JESZCZE WSPOMNISZ MOJE SŁOWA! SZKODZISZ CÓRCE!
- ... Jeśli cokolwiek mi szkodzi w tym domu, to jesteś Ty. Dobranoc, żegnam.


Także tego... Mały Update do wczorajszego wpisu - przeprowadzka jak najszybciej.

9 marca 2017, 20:49

Dziennik pokładowy:
153 dc, 22 tydzień kończy sięęę...


Ciąża to dla mnie jakaś próżnia czasowa, która zasysa mnie coraz bardziej. I w sumie nie wiem, co jest bardziej "śmieszne" - to, że na to pozwoliłam, czy może to, że myślałam, iż dam radę inaczej. Dni zlewają mi się w jeden. Zaraz kończymy 22 tydzień, w sobotę zaczynamy 23, a jak skończymy 23 tydzień, to zacznie się co? Szósty miesiąc! Whaaat? Ja dalej w to nie wierzę. I zamiast robić coś pożytecznego dla świata, to dalej czytam książki, śpię do bólu, łażę, marudzę i marzę, że może kiedyś zostanę sławną blogerką (haha - wiem, marzenia level "master", nie komentujcie). Oczywiście nic w tym kierunku nie robię. No bo po co?

Pisałam Wam jakiś czas temu, że zarejestrowałam się na stronie szkoły rodzenia Prenalenu i obiecałam podzielić się wrażeniami. No cóż… Tabletki i syropek dla ciężarnych mają świetne (btw - został nam tylko wodnisty katar, pojawiający się raz na jakiś czas, i wychodzimy z tego syfa!), ale ta szkoła… Nieporozumienie. Pierwsze wrażenie portal zostawia bardzo dobre, ale to koniec. Od strony technicznej kuleje. Wrzucone filmiki są w bardzo dobrej jakości, ale ich serwery ewidentnie nie dają rady z wysyłem - buforują się w nieskończoność, człowieka, zanim obejrzy do końca, to kurwica bierze. No ale dobra, to by jeszcze można przeboleć. Natomiast nie do przełknięcia jest dla ten fakt: Specjaliści. Czytają. Z. Kartki… <werble>... JAK TAK MOŻNA?! Bardzo ciężko na tych materiałach nie zasnąć, a najwięcej skupienia odnotowałam u siebie w momencie, kiedy jakaś położna źle coś przeczytała i widać było, jak, nie kryjąc nawet zażenowania, próbuje to wydukać z kartki pod kamerą jeszcze raz. No dobra, ooook - szkoła darmowa, nie wymagajmy cudów. Ale sama treść daje wiele do życzenia. Otóż według Prenalenu wszystkie kobiety rodzą naturalnie i bez komplikacji. No i ba - ja też bardzo bym tak chciała. Ale nie znalazłam tam ani jednego filmu na temat cesarskiego cięcia, potencjalnych problemów czy też znieczulenia farmakologicznego, co jest o tyle zabawne, że na łagodzenie bólu porodowego przeznaczyli cały osobny rozdział (który jest nudny jak cholera, tak nawiasem mówiąc), a tam… tadaaam! Specjalny odcinek o aromaterapii! No żesz jasny gwint! Mam nadzieję, że teraz wszystkie Panie, które naturalnie chcą łagodzić ból porodowy nie obrażą się na mnie, ale ja jakoś nie mogę sobie wyobrazić, jak przy rozwierającej się szyjce macicy i pocie spływającym po tyłku, w totalnym amoku, nie wiedząc, gdzie mam przód a gdzie tył, każę odpalić mojemu mężowi lawendowe kadzidła. No cóż. Także moja ocena w skrócie - nie traćcie czasu na to. W sensie tą szkołę.

Jeżeli mam być zupełnie szczera - jak dotąd najwięcej wiedzy na temat ciąży, porodu i połogu dostarczyły mi najzwyklejsze w świecie filmiki na youtube, nagrane w niewyreżyserowany sposób przez dziewczyny, które już same to przeszły (szczególnie Pati TV), a także książka "Ciężarówką przez 9 miesięcy". No ale w sumie dalej mam niedosyt, bo ja bym chciała podrzucić to i owo mężowi… Znalazłam w sumie niezły kanał na youtube, a mianowicie MamaZone. Obczajcie, jakie mają fajne playlisty! Dla mnie jakość materiałów przewyższa to, co proponuje Prenalen. No i są poruszone także te "mniej fajne" kwestie, na czym mi zależy.

Ruszyłam w końcu z moją rodzicielką tajemniczą szafę w domku gospodarczym, gdzie miały znajdować się rzeczy po moim siostrzeńcu (który notabene kończy w tym roku 9 lat!). Ciuszki nigdy nie były nikomu wydawane, więc obstawiałam, że wyjdę z prawie kompletną wyprawką. A tu zonk… Większość ubranek zżółkła i już po wstępnym praniu wiem, że nadawać się będą co najwyżej do mycia okien. Poza tym tych w rozmiarze 56/62 jest jak na lekarstwo - znalazłam może jedne bodziaki warte zachodu, bo zapinane w całości z przodu na napy i z krótkim rękawkiem. Cała reszta jakaś fikuśna - bez zapięć na dole (czyt. żeby przewinąć dziecko musisz je w całości rozebrać), wkładana przez głowę (już słyszę ten krzyk…), z wątpliwej jakości materiału (serio łapię się za głowę, że ktoś szyje ubranka niemowlęce z AKRYLU!!!) i generalnie nie moja bajka. Moja matka, jak zwykle zresztą, w opozycji do mnie, znaleziskami jest zachwycona i twierdzi, że jakby jej ktoś takie dał, to by zrobiła pod siebie ze szczęścia (trudno się dziwić, skoro ostatni raz rodziła 25 lat temu). Ja stwierdziłam od razu, że schowam je do szuflady jako backup, w razie, gdyby moja córka obsrała (ups) wszystkie swoje ubrania za jednym zamachem - modlę się, aby nie była aż tak zdolna. Na koniec marca umówiłam się z jeszcze jedną kumpelą na ciuszki, ale coś czuję, że bez zakupów się nie obędzie. Całe szczęście mam upatrzone na allegro, nawet Wam podlinkuję - bodziaki w rozmiarze 56 za 12,50 od sztuki (w internecie to chyba najniższa cena za ubranko). Ten sam sprzedawca ma też w miarę korzystnej cenie koszule nocne do karmienia.

Ych… moja aktywność fizyczna to jakieś dno dna i dwa kilometry mułu. Dwa tygodnie temu nie byłam na zajęciach, bo zasiedzieliśmy się u notariusza. W tym tygodniu nie byłam, bo przeziębienie. Nawet na spacery nie wychodzę. No flak się ze mnie robi i tyle. Ale dobra, basta! Zakładam spodenki, biorę piłkę i hantelki i jadę! Już, teraz, zaraz! Ja Wam mówię! Tylko jeszcze pranie rozwieszę i pokomentuję Wam pamiętniki…


Ach, no i ten… Jak na ilość łez, jakie wypłakałam Wam w ramię w związku z kredytem, to może poczujecie się zaskoczone objętością tekstu z kontynuacją historii, ale zaryzykuję. Uwaga! BANK PRZELAŁ KWOTĘ DEWELOPEROWI. Znaczy się dostał kasę. Znaczy się zaraz dostaniemy klucze.

… a ja nawet nie mogę wypić szampana!!!

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 marca 2017, 22:34

13 marca 2017, 12:56

Dziennik pokładowy:
157dc, 23 tyyydzień!



Ostatni raz tak, jak wczoraj, czułam się chyba, kiedy miałam siedem lat i po całym dniu biegania po podwórku zasypiałam z poczuciem spełnienia - niby zmęczona, ale z jakąś dziwną nadzieją i pełnią pomysłów na następny dzień.

Z soboty na niedzielę nie spałam do drugiej w nocy. Haha, nie - nikt mnie nie zdenerwował, nic mnie nie martwiło, żadnego bólu. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie mogłam zasnąć z podekscytowania, bo poczułam się, jakby ktoś strzelił mi liścia w twarz przy pomocy… refleksji (trzeba przyznać, że bardzo wyszukany rodzaj agresji). Otóż zdałam sobie sprawę, że choć nie zawsze było kolorowo, nadwyrężyłam parę znajomości, swoich nerwów, a do tego myślałam, że nie osiągnęłam absolutnie nic i stoję w miejscu jak ten kołek (pamięta ktoś moje podsumowanie roku 2016?), to jednak, jakby nie patrzeć, razem z mężem w ciągu trzech lat zrealizowaliśmy coś, co jeszcze niedawno było po prostu odległym planem i mglistym marzeniem. Pamiętam, jak dziś, kiedy latem 2014 byłam świeżo po inżynierce i zamieszkaliśmy w mrówkowcu, w wynajmowanym mieszkaniu (w którym notabene wytrzymaliśmy trzy miesiące, bo okazało się mieć karaluchy). Siedziałam na kanapie, mój, jeszcze wtedy narzeczony, przy świeżo zakupionym biurku z Bodzia i zagajałam go: "No dobra... to ile musimy odkładać miesięcznie, by uzbierać na ślub?". A potem snuliśmy plany, padła pierwsza potencjalna data zawarcia związku małżeńskiego, gdzieś tam padało hasło "może mieszkanie, może dziecko...". I tak wczoraj sobie to wspominałam, jak na ciężarną przystało - w środku nocy z oczami jak pięciozłotówki. Co się okazało? Że to już! Że już się wypełniło! Jesteśmy małżeństwem, odbieramy klucze do mieszkania, a mnie od środka okopuje nasz najukochańszy Skarb, nasza maleńka, kochana córeczka! Kiedy ja wylewałam te wszystkie łzy, że jestem gruba, do niczego, moja kariera zawodowa to dno dna i dwa kilometry mułu - "niepostrzeżenie" spełniliśmy swoje największe marzenie i potrzebę życia, czyli stworzyć rodzinę i znaleźć dla siebie bezpieczny azyl. Wow! Przecież TO JEST COŚ!

I tak sobie leżałam, nie mogąc spać. Wyobrażałam sobie nasze mieszkanie - jak ustawiam w kuchennych szafkach nowiutkie kubeczki i talerzyki, jak wyciągam z piekarnika chleb, jak otwieram w łazience szafkę, w której są wszystkie moje kosmetyki, jak rozkładam nogi na kanapie i piję kawę, a obok mnie śpi w wózeczku nasze małe cudo (dobra, wiem - tu pojechałam, znam te opowieści o kawie z mikrofali po trzech podgrzaniach…). Aż się zdziwiłam, bo moje myśli musiały być aż tak gęste, że chyba przeszły na męża i nagle, niepostrzeżenie, w środku nocy ścisnął mi pośladek mówiąc, że rozumie. Ogarniacie to?

Następnego dnia rano o mało nie zaspałam na nasz wyjazd po klucze, co trochę pokrzyżowało mi plany odwalenia sobie spektakularnego makijażu na pierwszy raz w naszym M. Odebraliśmy je i… cóż - poczułam ogromne wyzwanie w związku z aranżacją całego parteru, bo trochę chyba będzie wyburzania ścianek. Ale wizja zmieniania tej przestrzeni to moje nowe, "mgliste" marzenie. I za trzy lata od teraz powiem: "Było źle, był remont, było ząbkowanie, były głupie komentarze… ale zamieniłam mieszkanie w dom!". Tak będzie! Rany, wiosna!

Z wieści ciążowo-wyprawkowych - zupełnie przypadkiem, po najeździe na mieszkanie, wylądowaliśmy na dziecięcych targach organizowanych przez Akpol Baby i całkiem na spontanie wywaliliśmy prawie 600 zł na naszą córkę (chciałabym umieć na siebie tak spontanicznie wydawać…). Rabaty były naprawdę korzystne i w sumie dotarło do nas, że i tak kiedyś te zakupy musielibyśmy zrobić. Także przyjechaliśmy z niczym, a wróciliśmy z fotelikiem Maxi Cosi City za 349zł, materacem lateksowym z wkładką kokosową za 165zł iii… Cebuszką Mini za jakieś 60zł. Teraz tak myślę, że to ostatnie to był chyba trochę impulsywny zakup, bo czytam opinie w necie i są bardzo podzielone, zwłaszcza, jeśli chodzi o wypełnienie, no ale trudno - przekonam się. Możliwe, że za chwilę bóle kręgosłupa dadzą mi się we znaki, więc odpalę ją w trakcie snu.

Mamy też upatrzony wymarzony wózek - padło na Bebetto Holland 2w1, i o ile Pani z OLX nie wystawi mnie do wiatru, to w sobotę już wyląduje u nas. :) O tak wygląda:

08b7458c3eef07d8e56b0dc46c51e472.jpg



Także tego… aaah! Spadam łykać wiosenne powietrze. :) Całusy!

Wiadomość wyedytowana przez autora 13 marca 2017, 12:54

16 marca 2017, 16:11

Dziennik pokładowy:
160dc - niedługo wejdziemy w tydzień, na który czekałam od początku przygody...




Dzisiaj może trochę Wam popiszę o sprawach typowo ciążowo-objawowych. No a jak - w końcu "ten stan" to głównie zmieniająca się fizjologia.

Kończymy 23 tydzień i chyba w końcu zaczęłam konkretnie nabierać ciałka. Mój wynik sprzed zrobienia testu różni się o jakieś 3kg względem dzisiejszego pomiaru (mojego epizodu z chudnięciem na początku nie biorę pod uwagę, bo była to po prostu głodówka wywołana mdłościami), z czego ostatni kilogram pojawił się w tym tygodniu. Generalnie cieszę się, bo wygląda na to, że córa przyrasta raczej książkowo i również książkowo zaczęła "robić masę" - wszystkie źródła mówią mi dość wyraźnie, że jestem w czasie, gdzie dzieciaczek nabiera tłuszczyku w troszkę szybszy sposób niż dotychczas, i to nie jakimiś śmiesznymi porcjami w dziesiątkach gram, ale często dobijając nawet do dwustu na tydzień. Więc luz! Jak dotąd dziękuję Bozi, że chroni mnie przed widmem genów mojej rodziny, a uwierzcie mi, że nie znam kobiety po mojej stronie drzewa genealogicznego, która nie byłaby cycata, dupiata, z boczkami i przynajmniej 15 kg nadwagi (sama taka jestem :D). Do pełni szczęścia brakuje mi tylko braku rozstępów i jestem bardzo ciekawa, czy moje smarowanie na coś się zda - rano używam balsamu dla mam z Babydream, a wieczorem, po prysznicu, oliwki z Hipp. Czasem, jak mam ochotę, to dokładam jeszcze różowy balsam z Evre, który bardzo lubię i w ogóle odczarował w mojej głowie rytuał używania balsamu, czego kiedyś nienawidziłam, ale ten się bardzo ładnie wchłania. Mimo wszystko, jeżeli coś z tego, co robię, miałoby naprawdę mi pomóc na skórę, to obstawiam picie minimum 1,5 litra wody dziennie i regularną kontrolę tarczycy. Tak szczerze to wydaje mi się, że to właśnie Euthyroxowi zawdzięczam ucieczkę przed klątwą genów jak do tej pory.

Jak już mowa o tym, że moja córka zaczęła intensywną produkcję tłuszczyku, to nie udało się uniknąć tego, że nagle "wyskoczył" mi brzuch. Tzn. nie zrozumcie mnie źle, on był, ale w ciągu ostatnich kilku dni mam wrażenie, jakbym połknęła ziarna popcornu, które niespodziewanie wystrzeliły. Ciąża jest już ewidentna i nie jestem w stanie jej zamaskować nawet najbardziej luźnymi bluzkami, jakie mam. Niestety - cycki powoli nie mieszczą mi się w staniki, nieco też piją mnie gumki w majtkach, a moje ukochane legginsy dają mi znać, że jest mnie ewidentnie więcej. Matko jedyna, zakupy? Błagam, nie... Ech, generalnie jestem w stanie przymknąć oko na wszystkie zmiany w moim ciele, ale te cycki są naprawdę karykaturalne. Miałam piękne, różowiutkie, zalotne sutki. Teraz są brązowe, mają ogromną średnicę i wyglądają jak okrągłe włazy do moich piersi. Mam wrażenie, że jakby w nie zapukać, to otworzyłby krasnoludek, który tam mieszka i odpala nowe żyłki na mojej bladej niczym dupa młynarza skórze. Niech Cię szlag, krasnoludku!

Z takich mega pozytywnych zmian, to wydaje mi się, że proces, który zaczął się około 15 tygodnia, wreszcie się dokonał. Otóż, słuchajcie - czuję się sobą sprzed ciąży! Moje kubki smakowe wróciły na miejsce. Wciągam brokuły, awokado, kurczaka - usmażę sobie nawet jajecznicę! I nic mnie nie mdli. Wtranżalam jak Reksio szynkę. Dodatkowo pomimo tego, iż dalej jestem humorzasta jak zawsze, to chyba poziom moich nerwów ewidentnie się stabilizuje. Chociaż może to też kwestia tego, że mieszkanie, o które walczyliśmy tyle miesięcy, w końcu jest w naszym posiadaniu. Generalnie, pomimo tych wszystkich zmian w moim ciele, których nie da się nie zauważyć i tego, że bardzo kocham moje dziecko, zdarza mi się zapominać, że jestem w ciąży. No i to jest kuźwa piękne! Mam jakieś dziwne wrażenie, że mój poród zniosę z uniesionym czołem, ale jeśli coś miałoby mnie stopować przed spłodzeniem rodzeństwa to byłaby właśnie świadomość przechodzenia ciąży od zera. Także jak mogę przez chwilę poczuć się normalnie, to napawam się tym do bólu.

Jest jednak jedna wada... Otóż w tym całym dobrodziejstwie energii działa zasada "jak nie urok - to sraczka". Mam ochotę robić naprawdę przeróżne rzeczy, aaale... zaczynają nawalać mi plecy. I to jeszcze w takim dziwnym miejscu, bo ZAWSZE pod prawą łopatką. Macie pomysł, co to może być? Cholerstwo odzywa się gdy siedzę lub długo jestem na nogach. I nieważne, czy się garbię czy nie garbię - po pół godziny stękam jak stara baba i muszę leżeć przynajmniej godzinę na prawym boku (inne pozycje nie działają), żeby przestało. Nawet teraz, kiedy montuję ten wpis, to już marzę o tym, żeby legnąć na kołdrę, co w moim nawrocie sił witalnych jest myślą naprawdę uwłaczającą. Także moje okresy niewątpliwej radości zapomnienia o ciąży są bardzo krótkotrwałe, bo wystarczy, że odezwie mi się ten cholerny nerwoból w plecach.

Ach, no tak. Jeszcze z moim spaniem bywa różnie. Miewam ostatnio dni, że do drugiej w nocy mam oczy jak latające spodki i milion myśli na minutę, które zatrzymuje już tylko skrajne wyczerpanie materiału. W sumie dopiero dzisiaj pierwszy raz przespałam po ludzku całą noc, ale podejrzewam, że było to spowodowane naprawdę niezłym zmęczeniem, gdyż wczoraj zaliczyłam niezły maraton: fotograf, gazownia, wspólnota mieszkaniowa, elektrownia, zakupy spożywcze, znowu fotograf, ćwiczenia dla ciężarnych i próba chóru (jeżeli płody rozwijają się od muzyki klasycznej, to moje dziecię będzie turbo inteligentne, bo ma styczność z Vivaldim z zewnątrz i od środka). A to wszystko okraszone jakimiś 100km wyjeżdżonymi autem. Wow. W sumie się nie dziwię, że nie miałam ochoty w nocy myśleć, na jaki kolor pomaluję sypialnię.

Co do samej córeczki... skubana kopie. Odzywa się, jak jej się podoba (typowa baba), ale jak już się odezwie, to cieszy mi się japa i generalnie cieszę się, że nie kupiłam jednak tego detektora, bo córa detektuje się sama. Niestety - mąż nie jest w stanie tego ani poczuć ani zobaczyć, co pewnie uniemożliwia mu mój tłuszcz i łożysko. Małej zdarza się zdzielić mnie w sadło już nie tylko przed snem, ale także w zupełnie losowych momentach w ciągu dnia - np. gdy jadę autobusem albo ćwiczę na piłce, wprawiając tym pośrednio trenerkę w osłupienie, gdyż na mojej twarzy pojawia się wytrzesz jak u człowieka z zatwardzeniem.

Zdradzę Wam chyba, jak najprawdopodobniej będzie miała na imię nasza kruszyna. Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na Michalinę. Sami sobie trochę robimy pod górkę (w sumie to bardziej ja) zawężając pole manewru, ale pochodzę z rodziny, gdzie każdy ma imię na literę M. Ba - nawet psy. Wyobraźcie sobie więc ten piękny zbieg okoliczności, kiedy ja, Maria (miło mi tak w ogóle!) zakochuje się w Michale i bierze z nim ślub. Nawet zaproszenia na ślub mieliśmy z logiem m&msów! Czuję więc w głębi serca, że gdyby nasze dziecko miało imię inne niż na M, to... no w sumie nie wiem, co. Byłoby mi dziwnie. Więc chyba Michalina. Córka Michała. Rodzina "Misiu, Misia i Marysia" - no rymuje się nawet, kurde. Jak ulał! Już widzę te plakaty z graficznymi "emkami" w naszym nowym mieszkaniu. O matko, obyśmy tam kiedyś jednak zamieszkali (a roboty szykuje się wiele niestety).


Odezwę się do Was prawdopodobnie po poniedziałowej kontroli. :D Paaa!

Wiadomość wyedytowana przez autora 16 marca 2017, 19:07

22 marca 2017, 15:56

Dziennik pokładowy:
166 dc, 24 tydzień



... no i po poniedziałkowej kontroli. Z Miśką wszystko gra. Serce bije, ułożona główkowo, jej piękne ciałko spełnia wszelkie możliwe normy. W 20 dni podwoiła masę ciała! Mamy więc już 600 gramów najcudowniejszej Królewny, co uzasadnia brzuch, który mi nagle wystrzelił. Strasznie się z mężem cieszymy, gdyż to już któraś z kolei wizyta, gdzie wszystko jest w najlepszym porządku i początki ciąży wydają się być tylko zamglonym wspomnieniem. Troszkę mniej cieszy mnie skierowanie na krzywą cukrową, no ale trudno - przeżyjemy. Wszystko wskazuje na to, że w laboratorium zawitam 6 kwietnia, tuż przed wizytą u endo.

Ych... Pisałam Wam ostatnio, że zdarza mi się zapomnieć o stanie błogosławionym. I generalnie to prawda. Problem polega na tym, że on prędzej czy później o sobie przypomina a ja łapię doła, ponieważ okazuje się, że skończyły mi się kody na nieśmiertelność i wytrzymałość mojego ciała ma swoje granice. Otóż nie nauczył mnie niczego poprzedni maraton po mieście. Wczoraj zaliczyłam podobny, na własne życzenie. W zasadzie głównie dlatego się do Was ostatnio nie odzywałam, bo pomimo tego, że nie pracuję, to dni upływają mi jak dzikie na przeróżnych rozjazdach, wizytach, zakupach, spotkaniach itp. Nie wiedziałam, że ten dzień nadejdzie, ale naprawdę ciężko mi wejść na belly i tak po prostu poczytać czy pokomentować. Tak czy siak wczoraj miałam prosty plan działania - odstawić auto do mechanika (znów...), pojechać na spotkanie Chustowych Mam, zorganizowane przez moją koleżankę z chóru, dojechać do firmy w celu zawiezienia zwolnienia i może odwiedzić jedną kumpelę z maleństwem. No i wiadomka - wypadałoby po drodze gdzieś wejść i coś zjeść. Wszystko okraszone pks-ami, tramwajami, miejskimi autobusami i "paroma" spacerkami. Generalnie myślałam sobie: "Stara... już czujesz się dobrze, nie mdli Cię od byle smrodu, dasz radę!". I wiecie co? Nie dałam.

Początek był nawet niezły, bo około 11.00 wysiadłam na przystanku w centrum miasta i poczułam się znowu jak w domu, zdala od mojej rodzinnej wsi. "Mamuśka ma wychodne!" - tak sobie myślałam. Pamiętam, jaka dumna byłam z siebie, że nie zapomniałam parasola z autobusu. Do spotkania chuściochów miałam 50 minut, więc zdążyłam kupić sobie smoothie i babeczkę marchewkową w mojej ukochanej Sokowirowni, a potem pójść na tramwaj. Oczywiście, kiedy dojechałam na miejsce, to dotarło do mnie, że liczba itemów w dłoniach mi się nie zgadza. Fuck - zostawiłam parasol mojej matki płacąc za smoothie. Ciążowy nieogar. I tak lepsze to, niż akcja sprzed tygodnia, gdzie o mało nie zostawiłam PORTFELA w biurze wspólnoty mieszkaniowej. No trudno, w drodze powrotnej zgarnę zgubę. Samo spotkanie - spoko. Bardzo. Okazało się, że 15 minut od naszego nowego mieszkania jest przesympatyczny lokal dla matek z dziećmi, gdzie można sobie po prostu wleźć z brzdącem, wsadzić go do kulek, na trampoliny bądź do innych zabawek, a jedyny koszt to koszt zakupionej kawy. Byłam trochę oszołomiona ilością niemowląt, gołych, karmiących cycków, chust, papek pałaszowanych przez dzieci, śmieszków, płaczków i krzyków, ale oswoiłam się szybko z faktem, że to niedługo będzie moje życie. Dostałam namiary na chustową konsultantkę i info, że moja chusta jest spoko i w dobrej cenie ją ustrzeliłam. Z postanowieniem, że pójdę tam kolejny raz po porodzie, aby oswajać Małą z widokiem innych dzieci jak najwcześniej, po jakiejś godzinie wyszłam. Już wtedy zaczęłam się czuć lekko zmęczona, ale dobra - jeszcze parasol i do firmy. Jakoś dotarłam, w większości stojąc w środkach komunikacji i zaczęłam naprawdę żałować, że nie wyglądam jak na szósty miesiąc, bo może by mi ktoś ustąpił, a sama nie jestem na tyle odważna, żeby krzyczeć od wejścia "JESTEM W CIĄŻY!", choć może po omdleniu w grudniu powinnam. Kiedy już byłam w biurze, to czułam, że nogi powoli zaczynają wyłazić mi z miejsca, gdzie słońce nie dochodzi. Sapałam jak pociąg. Zdjęłam wiosenną kurtkę, a tam - pod pachami plamy potu jak po maratonie. Jak tu się teraz witać z kolegami? No cóż. Swoje załatwiłam, posiedziałam godzinę na biurowym krześle i wyszłam. Nie wiem, co mnie jeszcze podkusiło, żeby koniecznie się z tą koleżanką ustawić na kawę - obstawiam, że fakt, że ja już po prostu mam dość towarzystwa mojej matki i męża na zmianę. Jak już do niej zajechałam, to tylko siedziałam i tępo gapiłam się w jej synka, nie wyduszając z siebie ani słówka. Czułam się, jakbym była ostro naćpana, a mimo to świadoma. Całe szczęście kumpela to straszna gaduła i nie było miejsca na niezręczną ciszę. Mnie jednak marzyła się już pozycja "na boczku", podunia i kołderka. No ale jeszcze trzeba pokonać 25km do domu... Koło 19.00 zajechałam na PKS i miałam wsiąść do autobusu za pół godziny. Weszłam jeszcze do galerii obok na szybkie siku i wejście do paru sklepów - ha, nie mogłam sobie odmówić, chociaż przypominałam już zombie. "Jesteś młoda, zdrowa i możesz" - tak się oszukiwałam. Nie zliczę, ile razy w ciągu pięciu minut na kogoś wlazłam, walnęłam plecakiem albo złapałam na tym, że myślę na głos. Z moim ciałem zaczęło się ewidentnie dziać coś nie tak. Niby byłam, niby nie - na skraju jakiegoś dziwnego letargu. 19.25 - dzwonię do męża, żeby odebrał mnie z przystanku, bo na pewno nie dojdę do domu i źle się czuję. I nagle olśnienie... Nie mam parasola. Znowu. Drugi raz. Wpadam w panikę. "Matka mnie utłucze, jej ulubiony parasol!". Mąż powiedział, że samochód już odebrał, przyjedzie po mnie, mam iść go szukać w galerii a autobus olać. Średnio satysfakcjonuje mnie ta myśl, bo ostatnie co chcę, to znowu chodzić. Ale wracam. Ostatkiem sił przypominam sobie, że wieszałam dziada na wieszaku w kibelku. Wchodzę, a tam... nie ma go. Nie ma nigdzie. Robię kółko po galerii, jakby to miało pomóc, wracam, jakby miał dokonać się cud, a tam nie ma go dalej. Jestem na skraju wyczerpania, brzuch mam twardy jak z betonu, mięśnie mi dygoczą. W końcu okazało się, że ktoś zaniósł go do szatni. Odebrałam. Uff - nie dostanie mi się opieprz od matki (bardzo dorosłe...)! Ległam cielskiem na ławkę i nagle telefon: "Już jestem!". Jak to? Minęło 40 minut?... Kiedy w końcu rąbnęłam dupą o fotel w naszej becie to musiałam przypominać Stephena Hawkinga. Nie pytajcie. Prawie w ogóle nie zamieniłam z mężem słowa. Nie miałam siły.

Wiecie, co jest najgorsze? To miała być prosta wyprawa. Chusty, zwolnienie, koleżanka. Przed ciążą załatwiałam takie sprawy bez zająknięcia. A teraz... jestem, kuźwa, w ciąży. I męczą mnie 4 godziny poza domem. Od spaceru dostaję zadyszki i pocę się jak szczur. Przyszła wiosna, ja zaczęłam czuć się dobrze, i co? Okazuje się, że moje "dobrze" ma limit! Miałam dziś jechać na ćwiczenia, w sumie właśnie trwają od ponad pół godziny, ale nie dojechałam, bo od rana po tym maratonie czuję się jak na kacu. Nie wyszłam ani z łóżka, ani z pidżamy. Odchorowuję. Rozumiem teraz doskonale, jak muszą się czuć Ci wszyscy starsi ludzie, którzy tracą władzę nad ciałem i jednocześnie mają tego cholerną świadomość. Mam dokładnie to samo. I nie mogę się z tym pogodzić. Jest mi tak cholernie smutno...

A atrakcje się nie kończą... W piątek warsztaty z "Mamo, to ja" i wycieczka do Torunia. W sobotę spotkanie wspólnoty mieszkaniowej - musimy poznać w końcu sąsiadów. Po drodze jeszcze kilka pomniejszych spraw wyprawkowych, rozczytywanie mszy Vivaldiego, projekt parteru itp... Ja wysiadam!

Co by nie było tak gorzko: macie moją Miśkę, która standardowo, na wyrąbaniu, pomimo wszystkich moich żali, stęków i łez cisnących mi się do oczu (serio, jestem aż tak wkurzona na swoje ciało), macha Wam wszystkim uroczo.

20zbksm.jpg

24 marca 2017, 23:13

Dziennik pokładowy:
168dc, przekraczamy magiczną granicę przeżywalności, wyczekiwaną od momentu kresek na teście!



No to się porobiło. :) Jesteśmy już tak daleko... ale ja nie o tym.

Właśnie wróciliśmy z warsztatów "Mamo, to ja". Tych, na które nagrzewałam się od zeszłego roku. Tych, które jeżdżą po całej Polsce nieodpłatnie i rozdają różne "darmochy". Tych, o których nasłuchałam się dużo dobrego - że można się wiele dowiedzieć, zgarnąć ciekawe gratisy i nie musieć już potem np. kupować butelek i w ogóle warto, warto, warto. Czy warto... hmm. Jestem na gorąco, to Wam powiem, co myślę.

Generalnie już w momencie zapisów byłam dość skonfundowana. "Mamo, to ja" wydzieliło dwa osobne bloki - warsztaty dla przyszłych mam i warsztaty dla rodziców z dziećmi do roku. Oba w agendzie miały wspólne elementy - żywienie, zdrowy sen, naturalne metody leczenia i szczepienia. Ale były też zajęcia zupełnie niepowtrzające się, typu bezpieczeństwo w podróży i bankowanie krwi pępowinowej w sekcji dla "niedoszłych", a w sekcji dla "obcykanych" rozwój przez zabawę, jak sobie radzić z kolką i pierwsza pomoc. Totalnie nie kumałam, dlaczego wszystkich tych tematów nie dali longiem dla WSZYSTKICH. Wyszłam więc z założenia, że muszę nakłamać, że mam dziecko, bo nie chcę odmawiać sobie ćwiczeń z resustytacji na niemowlęciu czy też wykładu o metodach walki z zabłąkanymi gazami (co według mnie matka roczniaka powinna już doskonale wiedzieć, ale któż to wie, dlaczego ktoś tak podzielił...). Toteż finalnie zapisałam się i zaliczyłam dwa bloki. A w sumie to my. Bo był też mąż.

Warto dodać, że warsztaty były też okraszone konkursem, który polegał na podaniu swojego skojarzenia z "Mamo, to ja". Można było się odpowiednio przygotować w domu. Mi się deczko nie chciało... ale gra była warta świeczki, gdyż można było zgarnąć naprawdę fajne nagrody, typu zestawy Lego Duplo, bujaczek od Fischer Price, karuzelkę czy inne duperele.

Blok numer jeden - dla matek z dziećmi. Cóż... byłam jedyną na sali ciężarówką. Na "dzień dobry" poszła przykra informacja - warsztatów ze szczepień nie będzie, bo położna ze szpitala, która miała to prowadzić, ma dyżur w szpitalu. Pierwsza myśl - WTF? Dlaczego zleciliście to komuś, kto nie jest dyspozycyjny? No cóż. Zaczęło się od wykładu z żywienia. No i po tym wywodzie troszeczkę zaczęłam się bać, w co ja się do cholery wpakowałam... Otóż nie wiem, jakim prawem ktoś dał do zrobienia warsztaty z żywienia POŁOŻNEJ, która, uwaga - twierdzi, że "urozmaicona dieta" polega na tym, że raz dziecku wycinasz z chleba pociąg a drugiego dnia zwierzątko. Mój mąż o mało się nie opluł ze śmiechu. Generalnie masa truizmów ("trzeba jeść owoce, bo mają witaminy") i pierwsza reklama mleka modyfikowanego. Przeżyliśmy. Potem zajęcia "zdrowego, nieprzerwanego snu"... które okazały się reklamą Pampersa. Mój mąż zresztą brał w niej czynny udział, gdyż na oczach wszystkich komisyjnie z panią udowadniali, że zwykła pielucha nie chłonie tak dobrze jak owy "firmowy" pampers. Oczywiście znowu truizmy ("dziecko ma mieć niekrępujące ubranie", "w pokoju, gdzie śpi, nie może być ani za ciepło, ani za zimno"), a do tego omawiająca położna sypała zdrobnionkami: maluszek, mamunia, dzieciątko, pieluszka, nóżki, rączki... feee. Przeżyliśmy i to. Najgorsze było dopiero przed nami. Wykład o homeopatii. Jasny gwint... Wyobraźcie sobie najnudniejszy wykład na studiach, jaki tylko może być. No i właśnie to było to. Kobitka pół godziny tłukła nam łacińskie nazwy leków homeopatycznych na różne przypadłości okołoporodowe i dzieciowe, tylko po to, żeby na koniec powiedzieć, że dostaniemy książeczkę z dokładnie wypisanymi nazwami tych leków... WTF? No cóż. Naprawdę ciekawe, bez nudzenia i konkretnie, były poprowadzone wykłady o kolkach, rozwoju przez zabawę i pierwsza pomoc (a tego ostatniego nigdy za wiele!). Po czterech godzinach wyszliśmy ze styczniowymi (eh...) numerami "Urody" i "Mamo, to ja", dwoma książkami o homeopatii, próbkami z ziai, paronastoma sztukami klocków duplo, paczką chusteczek nawilżanych od Pampersa, zabawką sensoryczną (szumna nazwa na kawałek minky z doszywanymi metkami) i kupą ulotek. Okazało się też, że moja jednozdaniowa odpowiedź na pytanie konkursowe nawet nie otarła się o "wyróżnienie", gdyż wyżarły mnie mamuśki, które odrobiły zadanie w domu, przynosząc swoje skojarzenia w formie wyklejanek, wierszyków itp. Ooook. Zaczerpnęłam lekcję i poszliśmy z Miśkiem na przerwę w postaci pierogów (TORUNIANIE, MACIE ZAJEBISTĄ PIEROGARNIĘ, 10/10!!!) i leżenia plackiem w aucie, bo mój nerwoból pod łopatką od tego plaszczenia tyłka był nie do zniesienia.

Blok numer dwa - dla "przyszłych rodziców". Generalnie stwierdziłam, że muszę wykorzystać szansę z wiedzą, którą mam, i na szybko nabazgrałam na kolanie portret naszej przyszłej córki z ckliwym opisem odnośnie skojarzenia z "Mamo, to ja". Była to moja druga odpowiedź konkursowa i czułam podskórnie, że ktoś, kto to sprawdza, złapie haczyk. A potem wykłady. Zaczęło się z przytupem i ciekawie, bo o fotelikach. Były filmy z testów zderzeniowych, jak wozić dziecko w aucie itp. Generalnie ciekawie. A poootem... No tak. Powtórka z rozrywki. Położna od dietetyki, reklama mleka, Pampersy, homeopatia. 1,5 godziny dokładnie tego samego. Mąż już kisnął. Ja zresztą też - ból bleców był nie do zniesienia. Przekonywałam go jednak, żebyśmy wysiedzieli, bo czuję w moczu, że wrócę z nagrodą. Jak już się nasłuchaliśmy oczywistych oczywistości, była kolej na bankowanie krwi. No i temat też potraktowany po macoszemu - puszczono nam wzruszający film, poszła gadka w stylu "jest takie coś, nie namawiam, ale w sumie zachęcam..." i w sumie nie dowiedziałam się niczego na ten temat, poza tym, że ceny za bankowanie krwi pępowinowej chyba nie są dla Polaków zarabiających najniższą krajową. I w sumie dla mnie też, choć najniższej nie zarabiam. I tu już mieliśmy żałować, że przyjechaliśmy, kiedy nagle... zostałam jedną z osób nagrodzonych w konkursie! Także do domu wróciliśmy z trofeum za wysiedzenie w tych nudach, tj. ze Szczeniaczkiem Uczniaczkiem od Fischer Price. Pewnie niedługo będę przeklinać ten dzień, kiedy córa będzie co chwila katowała melodyjki, no ale trudno. A potem druga torba darmochy w postaci dokładnie tych samych gazet, książek, minky z metkami, chusteczkami iiii... uwaga, kocyk! Szkoda tylko, że 100% elektryzującego poliestru. Chyba oddam go psu.


Konkluzja... no nie wiem. Najbardziej cieszę się z tego grającego misiaka i dwóch paczek chusteczek, które i tak miałam kupić. Gdzie te butelki i smoczki, o których mówił kumpel? Rok temu musiało to widocznie wyglądać inaczej... Co do wartości merytorycznej, to uważam, że totalnie nie było warto plaszczyć tyłka przez łącznie 8 godzin, żeby ze dwa razy unieść brew myśląc: "ooo, a tego akurat nie wiedziałam...". Za wykasowanie modułu o szczepieniach daję dislike totalny. Ych... dałam się skusić przez naprawdę liczne opinie moich dzieciatych znajomych, że warsztaty naprawdę spoko. Jak dla mnie mocno średnie, z przewagą "takie se". Odnoszę wrażenie, że nie ma fajnych, darmowych szkół dla przyszłych rodziców, czego totalnie nie kumam, no ale ok. Trochę się cieszę, że nie poszłam na żadną szkołę rodzenia, bo mam 90% przekonania, że poziom byłby niemalże identyczny. Chyba, że sypnęłabym połową wypłaty, no ale to już mam ustalone, że mnie nie stać na takie luksusy zwyczajnie. Mąż to mnie chyba nienawidzi za to, że mu zabrałam dzień z życia. Chociaż twierdzi, że przynajmniej dobre pierogi zjadł (no i racja, bo były deliszys!).

No. Nie wiem, czy Wam się to na coś nada. Dla tych, które się wybierają w swoim mieście mam dobrą radę - zróbcie coś mega ckliwego na temat Waszej pociechy metodą DIY, a macie jak w banku, że wrócicie do domu z bujaczkiem lub karuzelką.

Buziole!

Wiadomość wyedytowana przez autora 24 marca 2017, 23:12

27 marca 2017, 13:07

Dziennik pokładowy:
171 dc, 25 tydzień ciąży



Ech... I gdzież podział się mój zapał, energia i optymistyczne patrzenie w przyszłość? Cholera jasna - nie wiem! Byłam pewna, że wraz z pierwszymi wiosennymi promieniami słońca i świergotem ptaków wszystko się we mnie odmieni, ale... no nie. W sumie to jest tylko gorzej.

Nerwoból pod łopatką staje się nie do wytrzymania. Jedynym sposobem na jego uniknięcie jest długotrwałe leżenie w łóżku, ale przecież tak nie można żyć. Internet mówi, że już dawno powinnam z tym iść do lekarza. Ale którego? Do ginekologa? Internisty? Ryzykować złapanie przeziębienia na poczekalni? Bladego pojęcia nie mam, jak sobie z tym radzić. Czasami mam wrażenie, że ten U Góry robi to specjalnie, bo jeszcze parę tygodni temu wymyśliłam sobie, że wymiksuję się z kilku nasiadów rodzinnych, zasłaniając się "bólem pleców", hehe. No i wykrakałam. Pół godziny na krześle = pół dnia stękania.

Mieszkaniowo straciłam cały zapał. Przeprojektowanie parteru nie dojdzie do skutku, gdyż nasza koleżanka-projektant ma też "normalną" pracę na etacie i po prostu nie znajdzie dla nas czasu. Musimy więc zdać się raczej na siebie i mój mózg, naszprycowany dobrymi radami Doroty Szelągowskiej (obejrzałam chyba wszystkie programy, jakie tylko wypuściła pod swoim nazwiskiem). Podłogówkę wybiliśmy sobie z głowy po zobaczeniu wyceny, świadomości, że czekałoby nas kucie i nowa wylewka, ale także po wizycie u kolegi, który mieszka w jednym z tych szeregowców i uzmysłowieniu sobie, że wcale aż tak od ziemii nie ciągnie, jakby się nam wydawało. No i przede wszystkim zdałam sobie sprawę z tego, że ogrzewanie podłogowe grzeje w stópki tylko parę dni w roku, kiedy przychodzą ostre mrozy. Także minął prawie miesiąc, a my stoimy w miejscu. Staram się gonić męża, aby robił cokolwiek, co da się zrobić na tą chwilę, byle popchnąć cokolwiek do przodu, ale muszę go specjalnie zachęcać. Ech... Jesteśmy też po pierwszym spotkaniu wspólnoty. Dwie godziny słownej agresji - że ktoś komuś staje na jego miejscu parkingowym, które wykupił, że ten ktoś, kto staje, nie ma wyjścia, bo ma do wniesienia zakupy i trójkę dzieci i on potem nie może przeparkować, że dziury w asfalcie przy domkach i trzeba dewelopera pozwać do sądu, że się miga od naprawy, że ktoś komuś przebił oponę, napluł na szybę w aucie i przykleił kartkę na drzwiach "pocałuj mnie w dupę!", że ktoś po weekendzie walnął bełcik przy kontenerach na śmieci, że elewacja do wymiany, że jakieś dziecko ROBIŁO KUPĘ na podwórku w krzakach itp. Mąż to dobrze określił: "To wygląda jak banda szympansów, która obrzuca się gównem". No cóż... trochę mnie to przeraziło, ale owy kumpel z jednego z szeregowców zapewniał mnie, że okolica jest spokojna. Możliwe, że trafiłam na jakieś apogeum wyrzygiwania pojedynczych przypadków z kilku miesięcy. Zresztą - od ludzi-parapetów nie da się chyba ucieć. Nawet na wsi, mając własny dom, zdarzają się sąsiedzi-ewenementy, czego doskonałym przykładem jest mój dom rodzinny. W każdym razie rozumiecie chyba, że moja chęć robienia domu z mieszkania uleciała ze mnie jak powietrze z balonika. Mój mózg krzyczy do mnie, że wzięłam na siebie stanowczo zbyt wiele zmian w życiu na tak krótki okres.

Kondycyjnie siadam. Boję się wyjść sama z domu. Za kółko już chyba nie wsiądę do końca ciąży. Wczoraj na mszy z okazji rocznicy śmierci dziadka nagle o mało nie zemdlałam - to chyba przez zbyt dużą ilość osób na metr kwadratowy, bo wyszłam z mężem na zewnątrz i przeszło. Ale czy to mi się nie przytrafi znowu w autobusie albo w sklepie? Rany... O ile ufać terminowi porodu, to czeka mnie jeszcze 15 tygodni takiej farsy! Szczerze... mam już tego po dziurki w nosie. Mogę rodzić, mogę pękać, mogę mieć rozstępy, ale poczucie bycia rośliną zależną od wszystkich powoli wysysa ze mnie energię. Na samą myśl, że muszę prosić męża, żeby poświęcał swój czas po pracy, aby mnie gdzież zawiózł, robi mi się mdło. Z drugiej strony mam alternatywę w postaci spędzania czasu z moją mamusią. Znowu jestem na dole sinusoidy - kocham moje dziecko miłością przeogromną, ale czasem... żałuję, że jestem w ciąży... Ech, aż mi się płakać chce, kiedy to piszę.

Mieszkanie z moimi rodzicami też miewa lepsze i gorsze momenty, chociaż przeważają te gorsze. Lepsze są wtedy, kiedy po prostu nikt nie powie mi niczego durnego. Mam już po dziurki w nosie tekstu, że mam się wstrzymać z jakimikolwiek ruchami w naszym nowym mieszkaniu, dopóki mój ojciec nie wróci z delegacji. Bo on nam pomoże, że mam to docenić i mam tą pomoc przyjąć, niezależnie od tego, czy mam na to ochotę, czy nie. Kiedy mówię, że jak tylko poczuję taką potrzebę, to sama przyjdę, dostaję odpowiedź, że "aha - jak tak, to jak Wam się coś spieprzy i macie nas w nosie, to wtedy też nie przychodźcie!". Mam już po kokardkę uważania na to, co powiem, bo właśnie nie daj Boże ktoś posądzi mnie o bycie wyrodną córką, kiedy jednocześnie nikt nie zastanowi się, co ja czuję, gdy słyszę tego typu dialog (autentyk; mama i moja siostra):
- Jak to jest możliwe, że ona jest w szóstym miesiącu a wygląda na maksymalnie czwarty?
- Wiesz, jak to jest... Są po prostu dziewczyny tego typu, jak nasza Maryśka.
- To znaczy jakie?
- No takie tłuste. Gruba dupa, krótkie nogi, duży cyc. Może brzuch ma, ale wygląda, jakby się najadła. Jakby była tak fajnie szczupła, to by było widać od razu.
- No faktycznie, ma to sens!
Tak, to jest ten moment, kiedy mówię: "HALO, JA TU STOJĘ!", ale nikt nie zwraca na to uwagi.

Nie wiem, dziewczyny, mam kryzys. To się wszystko nawarstwia na siebie. Mój spadek formy, który zbliża mnie do bycia warzywem, konieczność życia z rodzicami, sprawy z nowym mieszkaniem, które wypełzają jak z odpieczętowanej puszki pandory, no i do tego myśl, czy ja na pewno dam radę w obliczu takich wyzwań być dobrą mamą... Po prostu się boję.

Boję się, że nie dam sobie rady.

29 marca 2017, 06:50

Hej, dziewczyny!

Dziękuję Wam bardzo za Wasze wsparcie w komentarzach. Wiele dla mnie znaczy i pomogło mi choć na moment przestać sobie samej dokopywać. Czy macie rację? - oczywiście, że tak. Ustalić priorytety, wrzucić na luz, dać się sobą zaopiekować... No tak. Tylko z praktyką ciężko.

Jest szósta rano. Od czwartej albo piątej nie śpię. Gonitwa myśli. Moim największym problemem jest to, że nawet, kiedy podejmę jakąś decyzję, to i tak bezustannie podważam ten fakt. Czy ja serio byłam gotowa na dziecko? Czy to było konieczne, aby wrócić do rodzinnego domu? Czy miało to sens, aby iść na L4? Czy warto było ładować się w kredyt? A co, jeśli to mieszkanie, którego jesteśmy właścicielami, okaże się moim największym przekleństwem? A jeśli ktoś wcisnął nam ładnie opakowany bubel?

Tak, wiem, już musztarda po obiedzie i zadawanie tego typu pytań nie ma totalnie żadnego sensu.

Kurczę, nie wiem, gdzie się podziała dziewczyna, która ze dwa tygodnie temu zasypiała z rumieńcami na twarzy, bo tak nie mogła się doczekać przyszłości. Ulotniła się.

W czym rzecz? To chyba brak kontaktu z ludźmi o podobnych problemach. Nieustanne kwestionowanie, co powinnam, czego nie. Brak pewności, czy życie mnie nie przygniecie. Sypiące się ciało. Strach o ciążę i rozwiązanie. Moja twarz w lustrze. Próba bycia ekspertem we wszystkim i jednoczesne nierobienie niczego konkretnego. Utracona samodzielność. Strach, że po remoncie i ząbkowaniu skończą mi się z mężem tematy do rozmów. Obrzydzenie do siebie na myśl, że będę potrzebowała pomocy przy dziecku. Niepokój, że bez mojego nadzoru mąż spierdoczy nam łazienkę (nie mogę do niej wejść po drabinie). Że wszystko w życiu jest na zawsze, bez szansy na odwrót.

Do tego wszystkiego czuję się sama jak ten palec. Choć przecież nie jestem. Normalnie poszłabym pewnie spuścić parę przy piwie w klubie. Teraz nie mam żadnej alternatywy. Żadna nieodurzająca mnie metoda na relaks nie daje mi ukojenia. Mój mózg przypomina naprężoną pajęczynę, na której zaległa rosa - jeden fałszywy ruch i wszystko pierdolnie.

Muszę zniknąć na jakiś czas z belly. Muszę znaleźć balans. Złoty środek. Nie jestem w stanie komentować ostatnio Waszych pamiętników, za co bardzo przepraszam. Jestem zmęczona, choć śpię do oporu, noszę niekrępujące ciuchy każdego dnia i nie dbam o wizerunek. Moja psycha wykańcza mnie bez mojego udziału.

Michalinko - powodzenia z matką-szajbuską.

Do rychłego, dziewczyny!

13 kwietnia 2017, 20:01

Dziennik pokładowy:
188 dc - to już jest koniec, nie ma już nic... czyli baj baj, drugi trymestrze!


No i jestem znów. Czy jest lepiej? Może trochę. Będę z Wami szczera - nie uporałam się ze swoimi myślami tak do końca. Ostatnie dni niestety były dla mnie dość mroczne a emocje hulały jak w kalejdoskopie. Zaliczałam coraz to głębsze doły. Nie chciałam już być w ciąży. Nie chciałam być matką w ogóle. Przytłoczyła mnie ilość zmian, jakie dokonują się ostatnio w moim życiu i fakt, że nie mam absolutnie żadnego azylu, w którym mogłabym się ukryć przed resztą świata. Ta świadomość, że jestem w ciąży i jednocześnie się wiecznie się tułam, nigdzie nie mając swojego kąta, który mogłabym przygotować na przyjście na świat Bakłażanowej Miśki, zaczęła doprowadzać mnie do szału. Jakby tego było mało - problemy, które potęgowały u mnie spadek nastroju, wcale nie zdecydowały się wygasać, zaczęły się dodatkowo nawarstwiać.

Brak inicjatywy w temacie remontu mieszkania? Nagle dotknęła nas świadomość, że w sumie chcemy przerobić garaż na pokój, co w polskim prawie nazywa się ładnie zmianą sposobu użytkowania lokalu mieszkalnego lub jego części. Plus potrzebna zgoda konserwatora zabytków na wstawienie nowego okna, które spełniałoby estetyczne widzimisię urzędników. Czyli trzeba złożyć papierki, poczekać, wyłożyć kasę... Biurokracja, biurokracja, biurokracja. Wszystko zajmuje czas. A myśmy o tym nie pomyśleli odpowiednio wcześniej. Jak jakieś kołki. Kolejne kłody pod nogi. Ja - w ryk.

Wkurzająca rodzinka? Jakież było moje zdziwienie, kiedy któregoś dnia wróciliśmy z mężem właśnie z załatwiania tych formalności, w progu przywitała nas moja mama, która akurat miała zły dzień, i w histerii, ze łzami w oczach, zaczęła na nas krzyczeć, że ma nas wszystkich dość, że jest na naszych usługach, i dlaczego nikt nie pomyślał, żeby umyć okna i zetrzeć kurze, skoro wyszło słońce i wszystko widać? Zostaliśmy zrugani jak nastolatkowie, skończyła się era "Ten mój zięć taki dobry", więc Michał bez słowa uciekł. Ja nie miałam siły ani alternatywy na miejsce ochłonięcia. Zbunkrowałam się na podwórku a potem w pokoju siostrzeńca no i co… w ryk.

Strach przed jazdą autem i moim ciążowym nieogarnięciem? Wyobraźcie sobie taką sytuację - jedziecie na fitness dla ciężarnych, jesteście w połowie drogi, za Wami dwanaście kilometrów, stajecie na światłach i nagle spod maski wydobywa się dym a kontrolki migają jak na dyskotece. Za kółkiem tylko wy i nikt więcej w samochodzie. Panika. Zjeżdżacie na pobocze. W samochodzie unosi się smród. Inne auta Was mijają, znikąd pomocy. Dzwonicie do męża i zanosicie się płaczem, że się boicie, że macie już dość, że wszystko się pierdzieli. Mąż urywa się z pracy, całe szczęście, że był niedaleko. Szybko orientujecie się, że nie dacie rady dojechać do mechanika, bo temperatura silnika gwałtownie rośnie, smród się wzmaga, dym kłębi się jak na koncercie - ktoś Was musi odholować. Jako jedyny znajduje się kolega-świr. Siadacie do jego auta, tuż za jego dziewczyną (na oko wygląda na sweet seventeen, żuje gumę i chichra się w irytujący sposób) i szybko żałujecie. Na Waszym siedzeniu nie ma pasów bezpieczeństwa, a kolega-świr holuje Was z prędkością 70km/h, wyprzedzając auta lewym pasem i lawirując. Na waszą prośbę, by zwolnił, nie reaguje, a wy oblewacie się zimnym potem. Wjeżdżacie na most. Obok mijają Was tiry. Sweet seventeen chichra się: "Hihihi, weź tak nie pędź, zobacz, jak go znosi na lewo i prawo, zaraz w coś walnie. Ojej, ale on się musi na tym holu stresować, hihi". Wy robicie się blade, brzuch Wam twardnieje. Jakimś cudem dojeżdżacie do mechanika. Okazuje się, że pękł wężyk od chłodnicy, naprawa będzie kosztowała 300zł. Wracacie do domu, gdzie dzień wcześniej pokłóciłyście się z rodziną. Tak, ja to przeżyłam. Co zrobiłam? W ryk!

Nie pomagały informacje z kraju i ze świata. Każda informacja o wypadku, zamachu terrorystycznym albo nawet i nie, wystarczyło jakieś moje drobne niepowodzenie - to wszystko rodziło we mnie myśl, że w sumie o co w ogóle chodzi z tym przedłużaniem gatunku?! Mogłam przecież do końca życia być sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem, nigdy o nikogo nie musieć się troszczyć i umierać ze strachu o niego, zwłaszcza, że z telewizora docierają informacje o atakach chemicznych i w sumie cholera wie, jaki świat zastanie moje dziecko, gdy zdecyduje się urodzić. Może lepiej było być wolnym strzelcem, hedonistycznie żyć i olać dług wobec ludzkości, jakim było spłodzenie potomka? Tak, takie filozoficzne myśli mnie atakowały. Doszło do tego, że chwilami denerwowały mnie nawet Bakłażanowe kopniaki.

Czy to durne? Matko jedyno - oczywiście, że tak. I ja o tym wiem. Ale staram się robić to, co zawsze pomaga mi w takiej chwili, czyli oswoić strach, zamiast się samobiczować. Jestem człowiekiem. W mojej głowie pojawiają się emocje, o które nie proszę. Ale moje człowieczeństwo nie polega na tym, że udam, że tych emocji nie widzę, ale żeby pomimo ich dostrzegać także inne, te pozytywne, które budują, i to nich się skupić. A kluczowym uczuciem w tym wypadku jest to, że pomimo tego mroku, który spowijał moją głowę przez ostatnie tygodnie, ja strasznie kocham Miśkę. Czasami wydaje mi się, że ślepnę przyglądając się tej miłości, bo wiem, że mam w sobie osobę na tyle doskonałą, że mogę nie dać rady być dla niej równie doskonałą mamą. Chciałabym przychylić jej nieba. Stworzyć dom, w którym nie panują negatywne emocje. W którym legalnie mieszkamy. W którym nie martwią nas nagłe wydatki, bo sytuacja finansowa się stabilizuje. W którym mogą się pojawić grymasy, foszki i kłótnie przed wyjściem nad spacer, ale to nic, bo ja będę w stanie poświęcić Małej 100% uwagi, nie rozdrabniając się na wszystko, co atakuje mnie z każdej strony. Ale to raczej niemożliwe.

Czy wydarzyło się coś dobrego ostatnio? Ależ owszem. Mamy za sobą badania krzywej cukrowej. Okazało się nie być tak źle. Nie zemdliło mnie, wysiedziałam i nawet mi się nie dłużyło, zaopiekowały się mną cudowne Panie laborantki. Smak roztworu glukozy byłby nawet do przyjęcia, gdyby nie to, ile trzeba go wypić - a po którymś z kolei łyku robi się bardzo nieznośny i nie wiem, jak co niektórzy są w stanie ogarnąć go duszkiem. Moje wyniki:

Glukoza na czczo: 81,5 (widełki vitalabo: 70-99, norma dla ciężarnych: do 92)
Po 1h: 145 (norma dla ciężarnych - do 180)
Po 2h: 133,5 (widełki vitalabo: 70-140, norma dla ciężarnych: do 153)

Wygląda na to, że jesteśmy we wszelkich normach. Czy wymagam zmiany diety - tego dowiem się w sumie za jakieś 10 dni u ginekolog, ale nie przewiduję takiego zalecenia. Szczerze - kamień spadł mi z serca. Tarczyca też pięknie pracuje i TSH spadło do 1.3. Morfologia, mocz - bez zarzutu. Miśka fika i czasem kopie symultanicznie z dwóch stron naraz. Jej ulubione pory to rano po przebudzeniu oraz wieczorem po prysznicu. Czasem odezwie się w ciągu dnia po posiłku. Szczerze - nie spodziewam się złych wieści. Nie może tak być!

W końcu mam pewny plan wyprawkowy na najbliższe, ostatnie już, miesiące. Dzisiaj poszło zamówienie na płyn do dezynfekcji (do przygotowania spadkowego łóżeczka), środki do prania, zapas moich witamin i inna tego typu chemia. Za miesiąc kompletujemy pościel, więc będzie można hurtem prać i prasować wszystko, łącznie z ubrankami. Za kolejny miesiąc - duperelki, czyli majtki do porodu, koszule do karmienia, wkłady poporodowe, maść z lanoliną, jakiś awaryjny smoczek, z jedną butelkę, wkładki laktacyjne itp., czyli tzw. "nic takiego", którego lista wraz z cenami potrafi zawrócić w głowie. No i wtedy będziemy gotowi na wszelką ewentualność. Uff. Szczerze -jeżeli do porodu zostało Wam tyle, co mnie, czyli… cały jeden trymestr, to warto, abyście zainteresowały się wyprawką, bo skala wydatków na "dzień dobry" może zszokować. Oczywiście mądrzejsi ode mnie ludzie (czyli na ogół ci, którzy rodzili, gdy ja się rodziłam, bądź ci, którzy nie rodzili nigdy), twierdzą, że się za bardzo spieszę, a w ogóle to kiedyś to tego wszystkiego nie było i ludzie sobie jakoś radzili. Na obie te sugestie mam dwie odpowiedzi. Pierwsza - ja naprawdę rodzę lada moment, a jak ktoś nie wierzy, to sugeruję spojrzeć w kalendarz, bo mija nam CZWARTY MIESIĄC W TYM ROKU, co dla mnie jest niewiarygodne, że to już. A po drugie - ludzie podobno kiedyś robili do dołka w ziemi i podcierali się liściem. Dało radę? No dało. Ale wcale nie chcę do tego wracać.

… w ogóle to Wam powiem, że zdarzy mi się czasem przeczytać wszystko, co Wam piszę, tak hurtem. I dochodzę do wniosku, że albo ironizuję, albo dramatyzuję, albo w kółko te piniendze i piniendze. Aż się dziwię, że nie mam dolarów w oczach, jak Sknerus Mckwacz. Rany boskie - czego wy tu szukacie, dziewczyny? :)

Wyjątkowy mamy dzień. Wigilia ostatniego dnia drugiego trymestru. Skrobnę jeszcze jakieś podsumowanie.

Ach, i w sumie, co mnie skłoniło do pisania… znów jestem z mężem w Poznaniu na jego delegacji. Siedzę w głuchym mieszkaniu służbowym i bawię się w dom. Nikt mi nie mówi, jak mam żyć. Trochę przywraca to równy, miarowy oddech. Jutro wracamy. To chyba dlatego dzisiaj tak Wam wszystko lekką ręką napisałam. Wrócę do Was na pewno w święta i poodpisuję, gdzie się da. I promise!

1 2 3 4 5 ››