X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe Ucząc się siebie... i jej!
Dodaj do ulubionych
‹‹ 2 3 4 5 6

12 czerwca 2017, 21:42

Dziennik pokładowy:
248dc, 36 tc



Czo ten belly?! Strona zamknięta na pięć spustów, nic nie można dodać ani skomentować. Jestem zniesmaczona jakimiś pracami optymalizacyjnymi przez parę dni ciurem, bez żadnego ostrzeżenia. Ech. No to naprodukowałam tasiemca trybie offline:

10 czerwca

Jestem po ostatnim dniu warsztatów Małegossaka. Tym razem o laktacji. Niewątpliwą zaletą spotkania była projekcja filmu "Breast is best". A zaletą dlatego, że ja już się naczytałam teorii o karmieniu, serio. O prawidłowym przystawianiu. O benefitach. O częstotliwości. O podaży generowanej przez pobyt. O żądaniu. Bla bla bla. Ale poraz pierwszy w życiu widziałam to na żywych kadrach! Co w sumie jest dość przykre, bo uświadomiło mi to, że niby jesteśmy istotami stadnymi, a ja najzwyczajniej nie wiedziałam, jak wygląda karmione dziecko. Takie dobrze i niedobrze przystawione. Tak dokładnie, z bliziutka. I jak wygląda obrzmiały cycek. I taki z cieknącym mlekiem. No bo kto by to wcześniej analizował, co nie? Cholera, może ta promocja karmienia wcale nie jest taka głupia i bez sensu, jak mi się wydawało?

Ktoś jakby mi urwał cząstkę serca z końcem tych warsztatów. Gdy się na nie zapisywałam, to mówiłam: "huhu, obym się wyrobiła przed porodem!". Wyrobiłam się. Pomału kończy się era "edukacji na szybko". Zaczyna się era "czekamy na odejście wód". Robię w gacie, serio.

11 czerwca

Pierwsza rocznica naszego ślubu. Ech… co tu dużo mówić… czuję się… zawiedziona?

A może powinnam powiedzieć, że mam, co chciałam? Tyle razy Wam pisałam, że "marzy mi się", aby mąż w końcu poczuł trochę, że palą się nam tyłki. No to poczuł. W naszą - give me a break - rocznicę [Max Kolonko style]. Zapowiadało się świetnie. Rano, niczym zsynchronizowani, otworzyliśmy oczy, mój oblubieniec przetoczył się do mnie i mocno objął, a potem podziękował pięknie za ostatni rok. Leżeliśmy tak długo objęci, na golasa, z bananami na twarzach, zadowoleni z siebie. Wydawać by się mogło, że to będzie dzień pełen czułości i uśmiechu. Niestety - mąż cały dzień chodził zgaszony. Rano nie wytrzymałam i dałam mu prezent, który kupiłam z wyprzedzeniem, miesiąc temu. Otóż mojemu, tuż przed ślubem, podobały się pewne spinki do mankietów, ale zgodnie stwierdziliśmy, że na ślub są trochę zbyt pojechane. Więc pamiętałam o nich cały rok, aby sprawić mu je już teraz. Cena troszkę powalała, ale stwierdziłam, że to najprawdopodobniej ostatni moment, kiedy przyjdzie mi do głowy kupić mężowi błyskotkę, tak po prostu, dla uciechy i połechtania estetyki, bo potem będzie już tylko dziecko i remont. I do tego z taką piękną klamrą sentymentalną! I przyzwoleniem, na zasadzie, że wiedziałam, że się spodoba. No halo! Ile razy w życiu jest okazja, żeby taki prezent dać facetowi? To jak wygrać bańkę w totka, więc zamówiłam. Ucieszył się, powiedział, że zajebiste. No i "dziękuję". A potem, co mnie zdziwiło, pół dnia przechodził z fają na twarzy, nie odzywał się do mnie prawie w ogóle, grzebał coś przy komputerze i bawił swoimi zabawkami. W międzyczasie wystawił z naszego pokoju regał i biurko, aby zrobić miejsce na Miśkowe przemeblowanie. Wszystko to w jakiejś dziwnej nerwówce, którą tylko ja potrafię odczytać z jego twarzy po prawie 10 latach znajomości. Niespodzianką dla mnie miała być kolacja wieczorem. Wyszykowaliśmy się więc jak na balety i wio do samochodu. Ale całą drogę był jakiś milczący, ze zmarszczonym czołem. Pytam się więc:

- Kochanie, co Ci jest? Jesteś od paru dni przygnębiony.
- No… może jestem trochę…
- Dlaczego? Czy coś się stało?
- W sumie… to nic konkretnego…
- A coś niekonkretnego?
- Rany… co mam Ci powiedzieć… dziecko za chwilę będzie na świecie, gnieciemy tyłki w pokoiku u teściów, na mieszkaniu syf, kiła i mogiła i nie wiadomo, kiedy przeprowadzka. Więc tak jakby wszystko.

… kurwa, seriously, mężu? Cały czas mówiłeś, że marudzę, że czarnowidzę i narzekam, a potem nagle zaczynasz mówić moim głosem? W naszą rocznicę?! Nie mogłeś, kurwa, jutro?! Ja, jak na mnie, zachowałam się w sumie nadzwyczaj dziwnie. Już nawet zaczęłam gadać pierdolety w stylu "nic nie dzieje się bez przyczyny" albo "no już dobra, tata trochę zamula z hydrauliką, ale przynajmniej nie musimy nikomu płacić za robociznę". W zamian dostałam "kurde, nie wiem…" i "już tak go nie usprawiedliwiaj!". Dalej jechaliśmy w miejsce docelowe i chociaż nawet zaczęliśmy żartować, to czułam w powietrzu narastające napięcie.

Restauracja okazała się tą, w której świętowaliśmy moje 25 urodziny, kiedy w sumie teoretycznie mogłam być dwa dni po owulacji, a Miśka, w formie plemnika wbitego w jajko, wędrowała sobie ku stacji "zagnieżdżenie". No i tu muszę przyznać, że jedzonko było wyborne. Objedliśmy się jak prosiaczki. Nie mogę narzekać. Zaczęliśmy nawet myśleć o pochrzcinowym obiedzie w tym miejscu. Właśnie, chrzciny…

Chrzciny to u mnie temat bomba. Chciałabym o tym ze starym umieć rozmawiać, ale ewidentnie temat nie jest mile widziany. Mój mąż ma bowiem wybitnie wywalone na kwestie pod tytułem "wypada, by…". I czasem go za to kocham, a czasem mam wrażenie, że jest totalnym bucem. A jeszcze kiedy indziej mu zazdroszczę, że tak bez ogródek stawia granice tam, gdzie chce. Wiadomym jest, że chrzcić będziemy (ja nie jestem za bardzo kościołowa, ale mąż - owszem, lata na wszystkie nabożeństwa za nas dwoje). Kwestią sporu jest lista gości i oprawa. Dla mnie, takim zdrowym minimum co do zaproszeń, jest najbliższa rodzina, czyli rodzice i rodzeństwo z ewentualnymi partnerami, nasze babcie (dwie) i do tego chrzestni (z ich ewentualnymi rodzinami). Idealna dla nas, wersja "po kosztach", to chrzestni z rodzeństwa. I jest to osiągalne. Mam wrażenie, że mąż tą listę chciałby jeszcze jakoś skompresować, choć nie wiem, kurna, jak. Strasznie mu zależy, żeby ciąć wydatki i jak najwięcej oszczędzać na poczet mieszkania. O ile też nie jestem fanką nasiadów i moja rodzina przyprawia mnie o palpitację serca, tak wiem na 100%, że Miśkę będą kochali wszyscy. Jestem w stanie schować dumę do kieszeni i dać komuś możliwość uczestniczenia z nią w ważnym dniu. Mój mąż ma na to totalnie wywalone. Druga sprawa, jak ich wszystkich ugościć. Dla mnie dość naturalnym jest, że jeżeli kogoś zapraszam i wiem, że będzie miał do przejechania sporo kilometrów (a tak by u nas było), to poczęstowanie ciepłą strawą to już kwestia nie tyle, czy kogoś lubię czy nie, a zwykłej kultury. Doszliśmy już z mężem do konsensusu, że tylko lokal wchodzi w grę. Moja myśl jest taka, żeby gościom zaproponować obiad do wyboru z karty plus dowolnie przez siebie wybrany deser. Uważam, że to takie bezpieczne i niezbyt walące po portfelu minimum. Otóż mąż uważa, że… deser i kawę należy z menu wywalić. Argument - "No bo, kurwa, co? Wypada? Mam to w dupie, że ktoś chce się nażreć!". Patrzę na niego, szukam tego inteligenta, którego pokochałam, i nie dowierzam. Wbijam dosłownie w niego wzrok i szukam tych cyferek, tych zawrotnych kwot, które byśmy przyoszczędzili w ramach remontu na 20 kawałkach ciasta. Ach, no i najlepsze: "Najlepiej to bym tylko zaprosił chrzestnych, szybka msza wieczorem, żeby się do nas nikt nie zwalał i nara - koniec imprezy". Kuźwa no… Najbardziej dołujące jest to, że dno mojej duszy też tak sądzi. Ale jestem dużą dziewczynką i wiem, że świat nie kończy się na mnie. Zresztą kaman… Na tyle znam hojność mojej rodziny, że impreza pewnie zwróci się z nawiązką. Nie mówiąc już o tym, że być może dzięki organizacji chrzcin rodzina będzie chciała się potem w ogóle do mojej córki odzywać. Tak, do niej, nie do mnie. Nie będę niej furtek zamykać na starcie, choć samo rozumowanie jest przykre - wiem.

No i jak już tak gadamy o zacięciu oszczędnościowym męża, to może przejdę do clue. Żadnych kwiatów. Głupiej kartki z życzeniami. Kolczyków. Bonu do Maca na frytki i colę. Kuźwa, nic. Zapłacił za nas oboje w restauracji i wykalkulowałam, że z naszą kolację zapłacił mniej niż ja za jego spinki, tylko że on w gratisie ze swojego prezentu skorzystał, bo też się nażarł. Kiedy wróciliśmy do domu, to usiadł do kompa i owszem, zaczął się uśmiechać, ale do swojego serwera, feeda na youtubie i artykułów z wykopu. Ja - w samotności - próbuję znaleźć wygodny bok na łóżku i drapię się po dupie. Ot, rocznica. I tak myślę, że oto właśnie śmiercią naturalną ginie związek, w którym mieliśmy ostatnią szansę na patrzenie sobie w ślepia, zabieganie o siebie nawzajem i rozmowy nieokraszone mieszkaniem i ciążą. No po prostu kaput. Jest mi, kuźwa, smutno. Bo nie będzie już nigdy lepszej rocznicy niż ta. Kolejna będzie w pieluchach, kaszkach i zmartwienie, czy Miśka nie ryczy u dziadków, kiedy my na szybko poszliśmy na rocznicowego kebsa. To był smutny dzień. Miałam ostatnią szansę, by dostać bukiet róż i go nie dostałam. Bo szkoda piniendzy! I jestem pewna, że lepiej nie będzie.

Mam ochotę ukręcić mu głowę przy samej dupie i pójść na męski striptiz. Tylko kto wpuści ciężarną na początku dziewiątego miesiąca do takiego przybytku?!

12 czerwca

Miśkowo zadziało się dziś sporo. Pozbierałam różne części wyprawki ze wszystkich zakamarków domu. Wyodrębniłam to, co wymaga prania. Jak tylko upał wzbierze na sile, to pralka będzie chodziła cały dzień. Zrobiłam miejsce pod komodę. Potem wycieczka do ikei - okazało się, że pomyliłam KOPPANGa z HEMNESem i zaoszczędziłam na tym fakcie jakieś 150zł, bo komody są do siebie bardzo podobne. Wróciliśmy więc z meblem na Miśkorzeczy i wanienką.

Potem ginekolog. Podglądanie dziecka kolejny raz skończyło się podziwianiem genitaliów - Mała była na tyle łaskawa, że pokazała nam tylko jedno, przesłodkie uszko i przerozkoszne fałdki na karczku. Dalej leży głową w dół, twarzą do moich pleców. Przybrała pół kilo na wadze, więc oficjalnie waga pannicy to 2600 g na ten moment. Zrobiono mi wymaz w ramach badania GBS, zbadano szyjkę (wszystko cacy) i dostałam skierowanie na KTG, które odbędzie się w piątek. Będę testowała nowy skurczomierz w mojej klinice. Zobaczymy, co z tego będzie.

Na koniec dnia odkupiłam jeszcze od Pana z OLX stelaż i materacyk, które będą pełniły funkcję przewijaka na komodzie. Zobaczymy, co z tego będzie.

Uuuff - nawet nie wiecie, jak ten dzień mnie uspokoił. W końcu mamy wszystkie elementy do powitania dziecka na stanie. Jeszcze tylko skręcić, pochować w swoje miejsca i już. Do pełni szczęścia brakuje mi porządnego termometru, planu porodu i spakowanej torby. Idziemy do przodu!

… psychicznie i tak nie jestem gotowa na to, co przyniesie los. Sorry, Miśko!

Wiadomość wyedytowana przez autora 13 czerwca 2017, 12:02

13 czerwca 2017, 23:17

Dziennik pokładowy:
Dzień później


- Ja... Ja nie wiem...
- Ale co?
- No co to będzie?! Ja nie wiem naprawdę!
- To znaczy?
- Będzie dziecko w domu! Nie zrozum mnie źle, fajnie, że będzie... Ale cały dom, rytm dnia... Wszystko zwariuje. Nie jestem na to gotowa. Jestem przerażona!

Moja.
Mama.
Nie jest.
Gotowa.
Dom zwariuje.


Czy ktoś mnie uszczypnie i wytłumaczy, dlaczego, kiedy ja w końcu się z sytuacją oswajam, to reszta głupieje?

Czy to przez brzuch, który ewidentnie nie jest opuchlizną głodową i nie daje innym złudzeń?

WTF, świecie?!

Haha, ona nie jest gotowa! ONA. Leżę i kwiczę.


Edit następnego dnia
W piątek rodzicielka ma urodziny. Od niepamiętnych czasów słucham, że tu ją boli, tam jej strzyka, tam jej sinieje. Ale do lekarza nie pójdzie. Bo nie i uj. Postanowiłam, że dam jej najlepszy z możliwych prezentów, czyli nie żadne czekoladki, wiechcie i setny wazonik, tylko inwestycję w zdrowie. Kupiłam jej naprawdę wypaśny pakiet badań. Żeby się już nie migała i zadbała o siebie. Stwierdziłam, że dam jej dziś, to się razem zabierzemy do laboratorium. Nawet jej tyłek zawiozę pod samą placówkę.

Dostałam zjeby.
Bo ją będą kłuli.
Bo jej wykryją raka i przeze mnie będzie się stresować.
Bo teraz musi sobie przeorganizować dzień (mówiłam, że jest kurą domową a wszyscy w domu dorośli?).
Bo ona nie będzie się dawała nadziewać we własne urodziny.
I jakieś od łachy "dziękuję" też wpadło.

Lekcja po ostatnich kilku dniach - nikomu nigdy więcej prezentów. Ludzie są niewdzięczni. Trzeba było pójść pare razy na manicure, opłaciłoby mi się to bardziej.

Dlaczego znikąd wsparcia? Ja chcę moje warsztaty...

Wiadomość wyedytowana przez autora 14 czerwca 2017, 22:48

14 czerwca 2017, 23:24

Ech. Tonący brzytwy się chwyta. Już pewnie wymiotujecie tym moim marudzeniem. Ale naprawdę nie mam z kim porozmawiać.

Naszło mnie dziś takie przemyślenie, że ciąża, chociaż polega na przechowywaniu w swoim ciele drugiego człowieka, to jest bardzo samotnym doświadczeniem. No bo nie można nikogo zmusić do tej samej trwogi nad dzieckiem. Do tego samego strachu przed porodem. Nikt za nas nie czuje kopnięć, skurczów i puchnących nóg. Jesteśmy w tym doświadczeniu jak te przysłowiowe paluchy.

Im dalej w las, tym bardziej rozczula mnie Mała. Jej ruchy, filigranowość i dyskretne dawanie o sobie znać, gdy na chwilę zapomnę. I tym bardziej boli mnie, że jej drugi sprawca nie odczuwa tego samego. Ma swój świat.

Poryczałam się dzisiaj na poduszkę, a on myślał, że ją ośliniłam. Śmiał sie. Nie zaprzeczyłam.

To miał być trymestr bez kryzysu, ale jednak... Nawet nie wiedziałam, że to już ten słynny dziewiąty miesiąc.

Chcę tylko wsparcia...

Wiadomość wyedytowana przez autora 14 czerwca 2017, 23:17

17 czerwca 2017, 14:05

Dziennik pokładowy:
253dc, po mału kończymy proces "donaszania" - początek 37 tygodnia



Jest trochę lepiej. Ale to tylko dlatego, że ja jestem dla siebie nieco bardziej łaskawa, bo dołujących okoliczności wcale nie ubywa. Choć z tymi pozytywnymi też nie jest najgorzej.

I może od tych ostatnich zacznę. 16 czerwca - urodziny mojej mamy. Udało się ją zaciągnąć do laboratorium bez większych problemów. Rano powiedziałam jej, że bardzo cieszę się, że w końcu się na to zdecydowała, usłyszałam, że... ona też się cieszy! Akcja przebiegła sprawnie, wyniki miałyśmy jeszcze tego samego dnia i, skubana, miała lepszą morfologię ode mnie! Jedynie cukier i cholesterol wymagają poprawy. To chyba pierwsze optymistyczne wspomnienie z moją mamą, które tu zapisałam, ale naprawdę, szczerze i nie ściemniam - raduję się, że mogłam podnieść jej świadomość w kwestii badań kontrolnych i sprawić, by poczuła, że zrobiła coś dobrego dla siebie. Jakkolwiek nie żarłybyśmy się ze sobą.

Druga rzecz - zrobiłam małą listę spraw do ogarnięcia w mieszkaniu, do których niewymagana jest ekipa. I tak to się kula - ja zarządzam, wystawiam pomysły, a mąż realizuje. Wczoraj udało się wyburzyć parę ścianek, przyjechał teściu pomagać przy wylewce przy dziurze, która powstała po podkuciu miejsca na witrynę, udało się trochę poprawić kostkę brukową przed wejściem do domku. Tempo prac jest ślimacze, ale jest. Za dwa tygodnie elektryk. Widać światełko w tunelu. Smutne jest, że za chwilę totalnie stracę rachubę, bo Miśka będzie na świecie, ale póki co - idziemy zgodnie z planem. Mąż nie ukrywa, że faktycznie miał moje pomysły zmieniania układu mieszkania za fanaberie i robienie pod górę, ale ewidentnie widzi teraz, że miało to sens. Więc dobrze. Będzie się nam tam cudownie żyło.

No i koniec tego dobrego.

W poprzednim wpisie również Wam pisałam o mężu. Mieliśmy dziwną sytuację. Pech tak chce, że wokół terminu porodu nagle pojawiają się dobrze płatne jednorazowe zlecenia i szkolenia dla mojego męża. Zważywszy na to, że do najbliższego szpitala mamy 25km, pół rodziny pracuje również w tej odległości i nie byłoby nikogo, kto mógłby w razie odejścia wód migusiem podjechać, to oczywistym jest, że chciałabym mieć Michała przy sobie. Żeby mi nie wyjeżdżał na drugi koniec Polski ani nie łapał dżobów, które kończą się o trzeciej w nocy. I tak sobie kombinuję i myślę, i wydaje mi się, że gdyby od razu poczuwał się do odpowiedzialności i wiedział, że poród to nie tylko moja sprawa, to podejmowałby decyzje zawodowe sam, bez moich podpowiedzi. A tymczasem... Słyszę bez przerwy: "Mogę jechać?". Doprowadza mnie to do szaleństwa. Cały ciężar zepchnięty na mnie. Mam milion innych zmartwień - cycki, krocze, rozstęp mięśni brzucha, czy zniosę ból, czy zniosę cięcie, czy dziecko będzie zdrowe. A mam jeszcze orzekać, czy jak pojedzie sobie do pracy, to akurat zacznę rodzić czy może jeszcze nie. I czy to się opłaca. "No bo kurde wiesz... jeden dzień i siedem stów". No i co ja mam takiemu powiedzieć? Raz nie wytrzymałam i go opierdoliłam. Że nie podoba mi się, że zrzuca na mnie odpowiedzialność, chodzi o poród jego córki i niech sam zadecyduje, co jest dla niego ważne. Potem słyszałam, jak dzwoni do kumpli i mówi: "Nie, nie mogę... termin porodu... nie będę ryzykował...". A co na to ja? "Matko święta, zmanipulowałam go, może powinien był jechać, potrzebujemy pieniędzy, sama dodatkowo nie zarabiam, a co, jak nie urodzę wtedy...". I samobiczujący kołowrotek zaczął się kręcić. Poczułam palące się poczucie winy.

Mieliśmy też epizod z łóżeczkiem. Wytachaliśmy obiecane nam wyrko po siostrzeńcu, a tam okazało się, że... totalnie się nie nadaje! Bo nie ma regulowanej wysokości. I żeby odkładać moją Nowonarodzoną musiałabym się schylać niemalże do poziomu podłogi. O mało nie wyszłam z siebie i nie stanęłam obok - tyle tygodni czytania o chustach, laktatorach, wózkach, fotelikach, a o podstawowym meblu na pierwsze tygodnie nie wiedziałam absolutnie nic, i jak tu iść teraz na zakupy? A tak zupełnie szczerze to najbardziej zmartwiło mnie to, że zegar tyka, ja już chciałam mieć wszystko przygotowane, a tu kolejne spóźnienie. Nasz pokój przypomina melinę - wszystko rozbebeszone na wierzchu, brak miejsca do przechowywania. Mąż mnie ostudził. Powiedział, że nawierci otwory na stelaż, łóżko przygotuje, a ja mogłabym zluzować gacie, bo jestem control freakiem i jak tylko coś jest lekko poza planem, to dostaję furii i muszę dać sobie na wstrzymanie. Nie mogę zaprzeczyć - celna uwaga. Coś czuję, że okres poporodowy to będzie ciężka przeprawa...

No i wisienka na torcie... moje wczorajsze spotkanie z ginekolog.

Na 15:00 miałam umówione KTG. Już pomijam, jak bardzo ciśnienie podniósł mi PKS, który postanowił zrobić sobie długi weekend po Bożym Ciele, chociaż wszystkie urzędy, sklepy i większe zakłady pracy postanowiły pracować. Przyszłam na autobus, który nie przyjechał. Inni potencjalni pasażerowie pozabierali się ze znajomymi i nikt nie chciał mi pomóc, naprawdę - nikt. Panika. Mąż urwał się z pracy. Rzutem na taśmę wparowałam do kliniki o 15:05, z pachami tam spoconymi, że musiałam wyglądać jak typowy wuja Wiesiu w poliestrowej koszuli na weselu. Ech, napisałam "już pomijam", a i tak to opisałam. Trudno - cała ja. W każdym razie zgłosiłam się do badania. Kiedy położna szykowała aparaturę, to ja zasugerowałam, że mam ze sobą mój plan porodu i czy nie rzuciłaby na niego okiem, kiedy ja będę leżała podpięta do maszyny. Pierwsza lampka ostrzegawcza - "Ok, przejrzę, ale szczerze Pani powiem, że plan porodu nic Pani nie da.". Ooook. Wzięła mój plan do gabinetu ginekolog, a ja leżałam i słuchałam bicia serca Małej.

Jaki mam stosunek do planu porodu? Nie traktuję tego jak papierka, który dałby mi przepustkę do zrobienia z porodu starodawnego rytuału z tańcami godowymi, kadzidłami, muzyką aborygenów i z wykluczeniem wszelkich ingerencji medycznych. Raczej, po wielu warsztatach, artykułach branżowych i fachowej literaturze, doszłam do wniosku, że to świetna platforma komunikacji dla mnie i dla personelu. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby podważać kompetencje lekarza. Chciałam tylko dać jasny sygnał: jeżeli nie ma przeciwskazań, to chcę rodzić naturalnie, intuicyjnie, możliwe bez środków znieczulających, o ile sama o nie nie poproszę, z zachowaniem kontaktu "skóra do skóry" (i jeżeli ja byłabym po cięciu, to żeby tą możliwość miał mój mąż) i z możliwością konsultacji z doradcą laktacyjnym. Czy to jakaś fanaberia? W planie zawarłam też informację na temat przyjmowanych przeze mnie leków na tarczycę, bo w karcie ciąży mam nieaktualne info jeszcze z pierwszego trymestru. Generalnie raczej nic, co godziłoby w godność lekarza.

Wracam z KTG. Ginekolog bierze do ręki zapis. Rzuca chłodno: "Prawidłowy". Ponieważ pierwszy raz miałam tego typu badanie to zapytałam wprost, czy mogłaby mi wytłumaczyć ten zapis i co oznacza która linijka, bo mnie to bardzo ciekawi. I tutaj nagle z mojej ginekolog, człowieka-anioła, który zawsze witał mnie z uśmiechem w gabinecie, wyszedł szatan. "A co, mam teraz Pani zrobić wykład z położnictwa i ginekologii? Jakie to ma znaczenie?". Wryło mnie. Z łachą pokazała mi jednak: "Tu jest bicie serca, tu są wykryte ruchy małej, a tu jest czynność skurczowa, ale żadnej nie zarejestrowano". Nie kumam, dlaczego nie mogła tego powiedzieć od razu. No a potem... "Pani zabierze mi ten plan porodu, nie chcę na to w ogóle patrzeć!". Zonk. Szok. Schowałam więc go do teczki. "Czy ma Pani jakieś pytania?". Po jej warknięciu stać mnie było tylko na: "Szczerze to teraz... raczej nie.". Spojrzała na mnie wnikliwie, nozdrza zaczęły jej nerwowo pracować, jakbym ją nieźle wkurzyła. "Proszę Pani. Plan porodu to jest jakiś wymysł kobiet, które chcą sobie urodzić naturalnie bez niczego. Nikt Pani nie będzie przypinał na siłę do łóżka, nikt Pani nie może zagwarantować oddzielnej sali, o wszystko będzie Pani pytana na sali, więc ja w ogóle nie rozumiem, o co chodzi z tym papierem. Szczerze - DLA WŁASNEGO DOBRA, niech Pani tego nie pokazuje na porodówce, bo może sobie Pani ZASZKODZIĆ. Położne nie chcą takich rzeczy oglądać, ja też nie.".

No i cóż. Moja ginekolog pracuje w szpitalu, w którym chciałam rodzić, w którym powiedziano mi, że oddzielne pokoje są standardem - teraz okazuje się, że nie. Było tak miło, fiołkowo i cudownie i nagle runął jakiś mur. Chociaż powinnam była wyjść cała w skowronkach, bo Mała zdrowa, to o mało się nie poryczałam jak wychodziłam z gabinetu. Potraktowano mnie jak eko-matkę-wariatkę i świruskę, która idzie na wojnę z personelem medycznym. Zrobiło mi się mega przykro.

Staram się trzymać, choć nie jest łatwo.


Z ciążowych spraw - chyba mam skurcze przepowiadające. Brzuch co jakiś czas się napina, czuję bóle miesiączkowe. Zaczęłam suplementować wiesiołka i liczę na to, że wspomoże mój bardzo nieudany masaż krocza, którego nie cierpię. Jest mi coraz ciężej. Mój mąż rozpoznaje to po tym, że musi pomagać mi wstać i potrzebuję dwóch odpoczynków na ławeczce podczas spaceru zamiast jednego. Ciężko mi się obrócić z boku na bok na łóżku czy schylić, a rano wręcz budzę się z bólem pęcherza - tak mi się chce siku (oczywiście siadam, a tu trzy kropelki...). Te dolegliwości to i tak dla mnie najmniejszy problem. Pod pachą zrobił mi się guzek. Ginekolog twierdzi, że to od produkcji mleka. Wyżebrałam u niej skierowanie na usg, w razie co. Chcę mieć pewność, że to żaden nowotwór.

No cóż... Tyle. Kolejny tasiemiec. Zaczynamy tydzień, po którym zmieni się wszystko.

Wiadomość wyedytowana przez autora 17 czerwca 2017, 14:06

19 czerwca 2017, 15:46

Dziennik pokładowy:
255 dc, donaszam dalej.



Belly radzi, że jeżeli nie mogę zasnąć, to mam się obłożyć poduszkami. Po pierwsze - żadna poduszka nie jest w stanie zamortyzować kopniaków mojej córki. Wczoraj tak szalała, że nie mogłam zasnąć do drugiej w nocy, bokserka jedna. Raz to mi nawet chrupnęło w żebrach. Ot, imprezka. Najlepsze jest w tym to, że i tak znajduję w tym masochistyczną przyjemność, gapię się na brzucho i aż nie umiem sobie wyobrazić, że to się kiedy skończy. A po drugie - upał się rozkręca. Najchętniej chodziłabym z gołym tyłkiem i wietrzyła cyce. Mam perwersyjne marzenia o chlupaniu się w gumowym baseniku, oczywiście topless. A tu mi wyjeżdżają z poduszkami, kiedy ja kołdrze mówię stanowcze "won mi stąd!".

Temperatura sprzyja za to hurtowemu praniu. Pralka przeżywa teraz zapierdziel życia. Po dwie sesje na każdy kolor i kategorię - jedno wstępne, drugie właściwe. Zostało jeszcze kilka rzeczy specjalnej troski. Spora część leży już wyprasowana w nowej komodzie. Wózek się wietrzy. Tylko to lóżko biedne leży i kwiczy. Mąż spróbuje je dziś przerobić. Jak widzę, że chce przykręcać grube konfirmaty bez nawiercenia, to mnie krew zalewa, ale cóż... Dam mu szansę. Niech się wykazuje. Jak by nie patrzeć - zorganizowałam 90% wyprawki, pora na tatuśka.

W środę ostatni występ z chórem i ćwiczenia. I mam dylemat. To mój ostatni bastion pozorów życia w społeczeństwie, takiego samodzielnego. Chcę i boję się, bo nikt mi tyłka nie zawiezie. Czuję jednak, że tego potrzebuję - nawet nie wiem, na ile wyjścia do ludzi a na ile takiego rytualnego pożegnania dotychczasowego życia. Mam tylko milion obaw... Kij, że jak przyjadę do miasta to w razie wu mój mąż będzie miał do mnie bliżej niż na wioskę, ale stres jest.

Psychicznie wpadam codziennie ze zbiornika euforii do basenu krwi, potu i łez. I na odwrót. Jestem podekscytowana i przerażona. Chcę rodzić nawet dziś, a za chwilę nigdy. Tęsknię do czasów przed ciążą a potem myślę sobie, że czuje się, jakbym była w ciąży cale życie i ja juz nie pamiętam, jak to jest nie uważać na brzuch przy skłonie. Rollercoaster jakich mało, a oznak porodu ani widu ani słychu. Tylko macica mi się czasem napnie, ale to bardziej chwilowy dyskomfort niż ból. Cale szczęście torbę do szpitala mam prawie spakowaną.

Ych, sama sobie nie pomagam tak w ogóle, bo wpierdaczam cukry jak świnka. Arbuzy, truskawki, brzoskwinie, banany, borówki... No i słodycze. Nie umiem im się oprzeć. Na warzywa z mięskiem patrzę spod byka i nie widzi mi się w upale ich jeść. Dość słaba strategia, zważywszy, że dzieć robi masę i czemu wolę tłuszczyk od mięśni to ja nie wiem... No głupiam. A mąż jeszcze sobie zażyczył pierogi. Powinniśmy jeść kurczaka z rękawa z batatami! Hmm, zrobię jutro.

Także o. Dzień z życia ciężarówki.
Tak po prawdzie dopiero teraz się tak czuję. Jak sapiącą, wielka, z trudem łapiąca oddech i równowagę w zakrętach ciężarówka. Tii-diit! Z drogi, śledzie, bo Marysia ze zdeformowaną od opuchlizny twarzą jedzie...

Wiadomość wyedytowana przez autora 19 czerwca 2017, 15:39

22 czerwca 2017, 18:42

Dziennik pokładowy:
258 dc, kończymy produkcję!


Uf. Zrobiłam to. Udało się.

... nie, nie urodziłam! :D Ale zaliczyłam moją ostatnią samotną eskapadę bez większych problemów. Wczoraj rano - PKS. Śmiać mi się chciało, bo po tym, jak wysiadłam, czekał mnie mikroskopijny spacerek w rejony, gdzie niegdyś latałam do męża do akademika, pchana feromonami i dziewczęcą werwą. Tym razem nie dość, że szłam tempem ślimaczym, to musiałam po paru metrach zaliczyć odpoczynek na ławeczce, oczywiście, siadając, wydając z siebie milion stęków i jęków, niczym starsza pani w berecie. Tak czy siak - dotarłam na mój ostatni chóralny występ na bardzo długi czas. O Bożenko, jak to miło zobaczyć ludzi w podobnym do siebie wieku... Już nawet przymykałam oko na żarty i żarciki o tym, że pewnie urodzę na scenie i że ja w ogóle chora jestem, że się na to zdecydowałam. No i oczywiście ten sam komplet pytań też zaliczyłam parę razy pod rząd, a mowa o: "Na kiedy termin? No co ty, już?! Jak się w ogóle czujesz? Kopie cię? Który szpital wybrałaś?". I tak czułam się bosko. Na tyle, że jak już wyszliśmy na śpiewanie, to pomyślałam sobie: "Dajesz, Maryś, ostatni występ na długi czas, delektuj się!", a potem poniesiona emocjami wzięłam na tyle duży oddech, że świat wyglądał, jakbym była na "lekkiej" fazie po czteropaku. Spojrzałam hen daleko zamiast na dyrygentkę - przeszło. Potem było z górki, bo już sobie tylko pitoliłam pod nosem i jedynie "dowyglądowywałam". Ludzie z pierwszego rzędu ukradkiem posyłali mi uśmiechy. Pośmieszkowaliśmy, poheheszkowaliśmy, dostałam podziękowania, multum krzyży na drogę, odebrałam też uszytą przez koleżankę zabawkę dla Miśki i ruszyłam w dalszą podróż.

Potem mały przystanek galeria handlowa. Rój ludzi. Tak jak nie jestem fanką spędzania czasu w ten sposób, tak rozkoszowałam się tym uczuciem, że... Jestem. Sama. Nikt. Nie. Mówi. Jak. Mam. Żyć. Cudo. Zaliczyłam Rossmana, dokupując parę miniaturek do szpitalnej torby i lepsze składowo chusteczki nawilżane dla Miśki (mam jakieś zdobyczne od Pampersa, ale ni huhu nie podobają mi się na pierwsze dni...), a potem wpadłam na fenomenalny pomysł. Co może zrobić ciężarówka godzinę przed ciążowym fitnessem, a dokładnie tuż po napisaniu w pamiętniku, że żre niezbyt dobrze? Oczywiście, że pójść do KFC! Zeżarłam dwa b-smarty z longerem i frytkami i dowaliłam sobie wiśniowego szejka. Matko, ale poezja. Nie było obok męża, który by marudził, jak mogę jeść taki syf. I nie było obok dziecka, które wyżerałoby mi usmażone kawałki czegoś, co może kiedyś było ziemniakiem, z pudełka. Pieprzona wolność. Matko, jak mi to smakowało...

Potem dotuptałam na fitness. Moja ostatnia wizyta tam zbiegła się w czasie z jakąś rekordową liczbą mamusiek na sali, i guess what - miałam największy bębol z nich wszystkich. Co było dość śmieszną odmianą po tym, jak tego samego dnia nasłuchałam się od znajomych, że to niemożliwe, że jestem w dziewiątym miesiącu, a w tej konkretnej chwili czułam się jak słoń w składzie porcelany. Trochę stepu, trochę piłki, trochę hantelków. Upociłam się przy tym niemożliwie a twarz przybrała taki odcień bordo, że nie ma takiego chyba w żadnej palecie barw. Pożegnałam się z dziewczynami, od trenerki dostałam życzenia wszelkiej pomyślności i że po porodzie koniecznie mam jeszcze gdzieś chodzić... Sugestia, że mam za grubą dupę? Ech, kogo ja oszukuję, no trochę mam. :D

Po wszystkim weszłam przed klub, znalazłam cień i poczułam nostalgię. Dokonało się. Właśnie pożegnałam życie, za którym być może będę niedługo tęsknić. Za kontaktem z ludźmi, gdy do cycków nie dobiera Ci się małe stworzenie. Za swobodą pójścia, gdzie się chce, bez zamartwiania, z kim zostawię córkę. Za takim byciem "tu i teraz" i niemyśleniem, czy ktoś tu czasem może za mną nie płacze. W tym wszystkim kojące jest jednak to, że człowiek tęskni za czymś chyba niezależnie od okoliczności. Więc gdybym dalej miała możliwość żyć w ten sposób, to tęskniłabym do czego innego - do maciupkich rączek, dwóch zębów na dole i pierwszego wypowiedzianego "mama". I tak sobie siedziałam, wyciągając kopyta na schodkach, mając totalnie w nosie, że wyglądam najmniej seksownie w życiu, głaskałam Miśkę przez brzuch i mówiąc do niej i do siebie, jak jakiś pomyleniec, "Tatuś już po nas jedzie" i uśmiechałam się głupio. Potem naszym wpierdzielowozem vel betą zajechał mąż. Tym samym skończyła się moja samodzielność.


Co tam u mnie poza tym? W pokoju dalej syf i ubóstwo. Chcę to wszystko ogarnąć i nie mam siły. Mąż łaskawie skręcił łóżeczko. Trzyma się. Uf. Codzień coś nowego dopieram, przekładam, snuję wizję przemeblowania. Z dłoni zrobiły mi się "misiołapki" i definitywnie zrezygnowałam na najbliższe dni z pierścionka zaręczynowego i obrączki. Tak długo wmawiałam sobie, że dam radę je nosić, że nabawiłam się odparzeń od upału i nieudolnej próby siłowego zdjęcia - teraz mam piękne czerwone "pierścionki". Dalej sapię i dyszę, z trudem zmieniam pozycję horyzontalną na wertykalną. Mam deczko problem z ginekolog, bo po naszej ostatniej "świetnej" wizycie rzuciła mi szybko, mam przyjść jeszcze raz, jakoś na dniach. Dzwonię do recepcji, a tam informacja, że terminów brak... chyba, że 10 lipca. Haha, hell no. Jutro zadzwonię jeszcze raz i spróbuję się wpieprzyć na siłę, korzystając w ten sposób chyba pierwszy raz z faktu, że, HALO, LUDZISKA, JESTEM W ZAAWANSOWANEJ CIĄŻY I MOGĘ URODZIĆ LADA MOMENT!


... mogę urodzić lada moment.
Ja pierdziele.

Wiadomość wyedytowana przez autora 22 czerwca 2017, 18:34

25 czerwca 2017, 01:24

Dziennik pokładowy:
260/261 dc. Dokonało się! Donosiłam! 38 tydzień, final countdown!


Heeejo. Piszę sobie teraz, a co. Przeczucie podpowiada mi, że powinnam, bo nie wiadomo co się za chwilę wydarzy. Ale wiecie... To samo przeczucie mówiło mi, że ciąża, gdy nie było ciąży, że ciąży brak, gdy była i że będzie syn a nie córka. Więc moje przeczucie generalnie jest o kant dupy.

To był miły dzień. Spędziliśmy go od rana do północy razem. Ja i mąż. Bez fajerwerków, ale klimatem przebił rocznicę. Co trochę mnie przeraża, bo mój próg odczuwania czegoś jako zajebiste gwałtownie się przesunął - wystarczy, że wyfrunę z rodzinnego domu i byle market robi za atrakcję życia. Zaczęło się od wizyty u gina, którą udało mi się ustawić. Młoda przywaliła 600 gramów w półtora tygodnia! Waży już 3200. Zaliczyłyśmy na spontanie KTG i poza pięknym biciem serca, przypominającego galop koński, zarejestrowało się parę skurczów, z czego jeden w postaci wyraźnego "pika", który ewidentnie czułam i miał postać okresowego ćmienia w parze ze stwardnieniem brzucha. Ginekolog twierdzi, że to bardziej przez ruchy małej niż typowe przygotowanie do porodu. Ja tam myślę, że guzik prawda, zważywszy, że czuję tego typu skurczyki coraz częściej. W losowych momentach, ale wiem, że to one. W dziurkę Pani mi nie zajrzała, uznała, że to niepotrzebne, więc nie wiem, jak tam szyja. Sama nie wiem, czy to dobrze czy źle. Może dobrze, bo się przynajmniej tak nie zastanawiam nad tym.

Potem zaliczyliśmy pycha pizzę z lemoniadą i wjechaliśmy na mieszkanie. Razem z Miśką dowodziłyśmy z plażowego leżaka, a Michał ogarniał drobne prace. Później chwila na festynie rodzinnym, na którym mąż grał (jest puzonistą... w ogóle ja też kiedyś byłam i tak się poznaliśmy - matko, ile wy o mnie nie wiecie! :) ), spotkałam trochę znajomych z dziećmi i zbierałam szczękę z podłogi widząc, jak bardzo absorbujące potrafią być dwulatki. Zeżarłam loda z maszyny, serniczek i walnęłam kawkę (super dieta w dalszym ciągu, tak trzymać...) i z powrotem na mieszkanie. Nanosiliśmy na plan nowe wymiary po przesunięciu ścianek i spróbujemy sporządzić dla elektryka rysunki z nowymi kontaktami, miejscami na lampy i pstryczkami. Było bosko... Cisza, spokój, zero głupiego ględzenia. I moje fantazje, gdy spoglądałam na drzwi frontowe - widziałam, jak Michalina wchodzi przez nie do domu, woła, że właśnie wróciła ze szkoły i jest strasznie głodna. Zgodnie z mężem uznaliśmy, że jak tylko zagładziujeny, pomalujemy, wejdą podłogi i wanna, to spadamy stąd jak najszybciej. Po naszych przygodach z wynajmem mamy wszelkie sprzęty, by urządzić polową kuchnię. Damy radę.

A potem wisienka na torcie - plenerowy koncert orkiestry Adama Sztaby z Justyną Steczkowską i Kubą Badachem. Wczoraj w ogóle zaliczyliśmy Cugowskich (w sensie koncert, hehehe). Nosz kurna pięknie było. Widok na Brdę, Operę, ciepełko i muzyka na żywo tak dobra, że z początku myśleliśmy, że to puszczone nagranie. Steczkowska jak odpaliła"Boskie Buenos" to byłam tak zajarana, że słyszę to na żywo, iż o mało nie przechrzciłam córy na Jusię. Czad. Tuliłam się do starego, mała wierzgała się w brzuchu i było mi przecudownie. Pomimo bólu pleców.

W ogóle wiecie co - do wtorku mogłabym urodzić. A potem ewentualnie w sobotę lub później - niech się dzieje, co chce. Gdzie mi wypadły trzy dni z kalendarza? Ano mąż jedzie sobie na delegację. Nie chcecie wiedzieć, jak takich chwytów używałam, żeby wybić mu to z głowy. Stary generalnie znów jest pełen optymizmu - "Przecież dwie godziny i będę na miejscu!". Tylko jak mu powiem: "Brawo, Szerloku, a jak ja mam kurwa znaleźć się na miejscu?!", to robi głupie oczy. Coś tam gada o taksówce lub karetce... Super. Ale ok. Za miły dziś miałam dzień, żeby to rozwlekać. Po prostu módlmy się, że od środy do piątku nie puści mi zwieracz.

13 kg na plusie od testu ciążowego. Brzuch chyba nie opadł. Spuchły mi deczko stopy i twarz niby ta sama, ale nieco inna. Chwilami mi niedobrze. Leżę teraz po całym dniu atrakcji i powinnam zdychać, a mam oczy jak spodki. Macica daje czasem o sobie znać, ale biorę pod uwagę, że to równie dobrze mogą być problemy gastryczne - w końcu ostatnio żrę jak prosię.

Nic już nie wiem.
Poza tym, że już dni dzielą mnie od spotkania najidealniejszej istoty na świecie.

26 czerwca 2017, 12:30

Dziennik pokładowy.
262 dc. To jest ten moment, kiedy zaczynam odliczać tak: 37+3



Kochane jesteście, że mi tak dopingujecie. Jakkolwiek sadystyczne nie jest cieszenie się z cudzych skurczów i bóli porodowych. :D No ale ja tutaj też z wypiekami na twarzy czytam o wszystkich rozpakowaniach, więc bądźcie rozgrzeszone!

I w sumie... koniec żartów. Magia soboty minęła i spłynął na mnie wielki żal i przykrość. Wczoraj zasnęłam koło trzeciej w nocy, płakałam w poduszkę. Zaliczam pierwszą porażkę wychowawczą i wstyd mi, bo chyba podjęłam decyzję, na którą moje dziecko nie zasługuje. Ale może mi przejdzie. O ile urodzę w lipcu. A póki co muszę gdzieś się wyżalić...

W moim mężu co jakiś czas budzą się ojcowskie instynkty i trzymam te momenty niczym fotografie w swojej pamięci, bo jest ich tak mało. Już Wam zresztą opowiadałam. Najczęściej są to jego wyobrażenia małego trola, który leży na brzuchu i głowa kiwa się mu jak plastikowemu pieskowi w aucie - bo to przecież takie słodkie. Albo leżenie na plecach i energiczne fikanie nogami. Albo bezzębny uśmiech. I tak dalej. Kiedy o tym mówi, wydaje się być autentycznie rozczulony. Tylko tu się wszystko kończy.

Jesteśmy ze sobą prawie dziesięć lat i w sumie przez większość stażu, kiedy dyskutowaliśmy o ewentualnym założeniu rodziny, byliśmy raczej zgodni - chłop przy porodzie niepotrzebny. Miałam jakieś dziwne opory - że będzie widział, jak robię się sina na twarzy od parcia, jak pot skleja mi włosy na czole, jak walę dwójkę na łóżko porodowe, nie daj Boże zobaczy moje popękane krocze i potem już nigdy nie będzie chciał mnie nawet przytulić. Oczywiście - bzdura totalna. Zaszłam w ciążę, odmieniło mi się o 180 stopni. Uświadomiłam sobie, że obecność kogoś, komu ufam, na sali porodowej zmieniłaby na sali bardzo dużo, bo ja się bardzo boję personelu. Nie jestem zbyt asertywna, gdy mam walczyć o swoje, byle chamstwo potrafi doprowadzić mnie do spazmu, a co dopiero, gdy bóle parte wyłączają 90% racjonalnego myślenia. Pewnego dnia rzuciłam mu hasło, że chciałabym, żeby ze mną był. Spojrzał spod byka. Podrzucałam mu filmiki i artykuły o pozytywach bycia przy porodzie. Zgodził się. Choć nigdy nie widziałam w jego twarzy entuzjazmu ani nie usłyszałam do końca, co on w zasadzie tak dokładnie na ten temat myśli. Pytany przez ciotki, czy da radę, odpowiadał opryskliwie, że "skąd on ma kuźwa wiedzieć". Gdzieś tam olałam ten brak inicjatywy. Stwierdziłam, że ma sporo tygodni ciąży, by dojrzeć do tego.

W międzyczasie starałam się zdobywać wiedzę. Książki, filmy, warsztaty, blogi, grupy na fejsbuku. Dowiadywałam się coraz więcej i więcej. Było mi przykro, że tylko ja tak aktywnie się w to włączam, choć usprawiedliwiałam to w myślach: "Dobra, to TYLKO FACET, on tego po prostu nie czuje". Raz zaciągnęłam go na spotkanie z położną. Byłam już po tak uderzającej dawce lektury, że byłam w szoku, jak dorosłego człowieka może dziwić, że poród ma fazy (tak, że mój mąż). Tak czy siak był szczerze zainteresowany w tamym momencie i to było chyba jedno z dwóch moich osiągnięć. Drugie, to jak siłą wmusiłam mu rozdział o porodzie w "W oczekiwaniu na dziecko". Tygodniami czekałam, aż zacznie. Podkładałam mu pod nos. Ostatecznie zaznaczyłam mu, gdzie start a gdzie koniec i przeczytał. Jakie miał refleksje? Że to chore, bo raz piszą, że ma masować, a raz, że nie masować, jeśli sobie tego nie życzę, no i kto zrozumie te baby... Wiecie - co tam moje dolegliwości. On, on, on. Biedny, bo nie wie, czy masować czy nie. Olałam to też.

Skompletowałam sama praktycznie całą wyprawkę. Czytałam składy kosmetyków dla niemowląt. Pytałam na grupach o sklepy z wózkami. Byłam tą stroną związku, która odkryła, że foteliki mają testy zderzeniowe. Szukałam chusty i zaczęłam robić kontakty w chustowej bydgoskiej społeczności. Rozłożyłam wydatki na miesiące, na wszystko wyłożyłam pieniądze z własnego przychodu. Prałam i segregowałam ubranka. Szukałam odpowiedniej komody na Miśkorzeczy. I do pewnego momentu myślałam, że to naturalne. Jestem na L4, mam dużo czasu, on pracuje, a mi dobrze zrobi jakieś odpowiedzialne zadanie. Dopóki nie pojawiła się sprawa łóżeczka... Prosiłam go parę dni z rzędu, żeby je złożył, bo potrzebuję spokoju, że ono już stoi i jest gotowe na przybycie lokatorki. Z wielką łaską skręcał je kilka dni. Musiał dorobić jeden poziom, gdyż nasza używka nie miała regulowanej wysokości. Kwestia przykręcenia kilku na krzyż listew. Kiedy kolejny dzień z rzędu do tego podszedł a ja po dosłownie minutowej oględzinie uświadomiłam mu, że nie ma wszystkich elementów, o mało nie przeniósł tego na kolejną dobę. Poprosiłam, żeby pojechał TERAZ do najbliższego sklepu z artykułami budowlanymi i skończył to dziś. Na jego twarzy wypisała się tak ogromna irytacja, że się aż wystraszyłam. Kiedy zasugerowałam, że "no ok, może być jutro po pracy...", to złapał mega focha. "Przecież widzę, że mi nie dasz z tym spokoju, więć kuźwa jadę!". Wtedy doszło do mnie, że nie, to nie jest ok.

No i meritum... Ta przeklęta delegacja. Chłop mi wyjeżdża we wtorek wieczorem i wraca w piątek w nocy. Prosiłam, błagałam. "Namów szefa, żeby Ci zrobił to szkolenie zdalnie, przecież to wykonalne!". Nie. Bo on się cyka. Nie cyka się natomiast o siebie, bo przecież dojedzie autem najszybciej jak się da. A mnie w tym planie jakoś nie ma... Niewiadomo, jak przejadę 25 km do szpitala. Twierdzi, że są karetki i taksówki. Kumacie, co nie? Bardziej odpowiedzialności nie da się zepchnąć. Najpierw było "co myślisz o tym, że pojadę sobie daleko od Ciebie na kilka dni?", a kończymy na: "jak odejdą Ci wody to zorganizuj się na własną rękę, a ja przyjadę na gotowe". Ta brutalna prawda docierała do mnie przez ostatnie kilka dni, a urocze popołudnie na chwilę mi ją wyłączyło. Wczoraj bardzo długo myślałam, dlaczego tak jest. I dotarło do mnie. Mogłabym powiedzieć, że pewnie przesadzam, ale po tym wszystkim, co się działo do tej pory to chyba nie. On po prostu nie chce przy mnie być podczas porodu. To było jak strzał w twarz.

I chyba po cichu postanowiłam. Jeżeli akcja zacznie się, gdy jego tu nie będzie, to dowie się dopiero po. Skoro mam na własną rękę szukać dojazdu, to ostatnie, czym chcę się przejmować, to czy nie rozwali się na drzewie jadąc do nas 200 na godzinę i czy położne wpuszczą go w połowie akcji. Po prostu nie mam na to ochoty ani siły. Nie mogę nikogo zmusić do chęci zadbania o mnie. Takiego bezinteresownego pokazania, że ma się jaja i chce się zadbać o komfort kobiety, która nosi jego dziecko. Od wczoraj w nocy oswajam się z faktem, że moja samotna podróż też samotnie się zakończy. A czemu pisałam o porażce wychowawczej... Miśka nie zasługuje, żeby poróżnić rodziców swoim przyjściem na świat. Nie zasługuje też, by tata jej nie kangurował, w momencie, gdyby była zmuszona wyjść przez CC. Nie zasługuje też, bym była jedyną jej życzliwą osobą na sali porodowej, bo pewnie będę wtedy wrakiem ludzkim. Ale serio... ja już nie wiem, co mam zrobić. Nie mam zielonego pojęcia, jak mam tego mojego męża zmusić do chęci wykazania inicjatywy. Serio nie wiem. Czuję kryzys tak wielki, jakiego nie mieliśmy latami.

Ha... Będzie śmiesznie, jak urodzę po terminie - wtedy wszystkie te dywagacje są o kant pośladka.
Ale co ja mogę, że mi źle TERAZ. Że znowu nie czuję wsparcia. Że nie pomaga mi też moja matka, która raz dziennie wywala tekst typu: "Łojezusicku, będzie dziecko, będzie płakało w nocy, i jak my wszyscy będziemy spać...". No już nie mogę.

Chłop się zdziwi jak wróci z pracy. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy.
Dzisiaj już nie chcę zamienić z nim ani jednego słowa.

Wiadomość wyedytowana przez autora 26 czerwca 2017, 12:22

27 czerwca 2017, 18:52

Dziennik pokładowy.
263 dc, 37+4


Dziękuję Wam kochane za chociaż takie wirtualne wsparcie, bo tu go nie mam ani odrobiny.
Przed chwilą jakaś patologia się tu odstawiła.


W sumie nie wiem, jak to się zaczęło. Moja siostra z matką coś zaczęły gadać o mojej sąsiadce. Tak, tej sąsiadce położnej. Jedynej położnej środowiskowej na całą wieś. Siedziałam w ogóle w innym kącie domu. I jak moja matka nie zacznie...

- Czy Ty wiesz, że ta kobieta ma tu do nas przyjść? Po moim trupie! Nie zgadzam się na to! Nienawidzimy się od 30 lat, i co? Mam teraz pozwolić, żeby ta łajza chodziła mi po domu? Zaglądała do pokojów? Do szaf? Dotykała mojej wnuczki?! Ja się nie zgadzam na to i koniec. Maria... Maria! Maria, jesteś tam?!
- ... jestem.
- Czy Ty słyszysz, że ja się nie zgadzam?
- Rozumiem, że się nie zgadzasz, tylko co Ty na to, że ja NIE MAM wyjścia?
- Jak to nie masz wyjścia?! Ja jej tu nie wpuszczę, nie ma mowy! Znajdź sobie kogoś... kogoś prywatnie!
- Mamo, ale ja szukałam prywatnie i NIKOGO nie ma. Jeżeli tak bardzo Ci zależy, to możesz mi pomóc poszukać.
- A ta stara położna, co do Twojej siostry chodziła?
- Ta sama, z którą miałam nauki przedmałżeńskie, pokazywała nam powiększonego pleminika na A4 i mówiła, że w rzeczywistości on nie jest taki duży? Nie i już. Zresztą chyba jest na emeryturze.
- ... dlaczego mi to robisz? Dlaczego mnie do tego zmuszacie?! Tu jest mój dom i moje zasady!
- Czy uważasz, że mam pójść do przychodni i powiedzieć, że nie przyjmę sąsiadki, bo moja mama się na to nie zgadza?
- KURWA, JASNE! NAJLEPIEJ TAK!

Zamilkłam na chwilę, bo nie wiedziałam, co powiedzieć, zresztą wyczułam narastające napięcie i uznałam, że muszę wycofać się w porę, bo Miśka nie zasługuje na to, żebym się denerwowała. Tylko, że w międzyczasie do dyskusji włączyła się moja siostra. I mąż. Siostra trochę więcej sobie pozwalała, dawała jej wprost do zrozumienia, że tu przecież nie chodzi o nią, tylko o mnie i ma się tak nie egzaltować, nie zabrakło barwnych określeń na jej stan psychiczny. Zaczęły się epitety, słowa na K, deklaracje mamy, że "ona we własnym domu może sobie nawet nasrać na środek podłogi i nikomu nic do tego". Dodatkowo Michał rzucił hasło, że nie słyszał złej opinii na temat sąsiadki (w sensie jej pracy jako położnej, no i to prawda akurat), czym sobie przesrał na całego - dostał zjeby i również usunął się w cień. Krzyk, jazgot i zgrzytanie zębami. I ja. Siedzę skulona na łóżku, obgryzam odruchowo wargi ze stresu - mam od paru dni już takie strupy, że pożal się Boże. Ale mówię sobie: "Trzymaj się... trzymaj się... trzymaj się...".

Ale nie wytrzymałam, bo nagle do pokoju wszedł mój mąż i powiedział: "No to jadę".

Nie myślałam, że go zatrzymam. Awantury nie chciałam mu robić, bo nie wybaczyłabym sobie rozstania w takiej atmosferze, a odkąd jestem w ciąży mam jakąś fobię co do wypadków drogowych - martwię się dosłownie o wszystkich i wszystko, nawet, jak stary jedzie tylko do marketu. Jednak mimo wszystko myślałam, że będzie chciał zostać ze mną jak najdłużej, chociaż do tej 20.00. A on ledwo pracę skończył i dzida. Jeszcze w takim momencie zmasowanego ataku. No i...

Nagle poczułam, jak jedno wielkie poczucie beznadziei ląduje na mnie. Chociaż z człowiekiem w brzuchu, to tak samotna nie czułam się chyba nigdy. I w ten oto sposób, wyglądając już wystarczająco "seksi", z wrzynającymi się spodenkami (mało co już mi się nie wrzyna...), w różowym t-shircie ze słonikiem, z totalnym brakiem ogarnięcia twarzy i rozwalającą się cebulą na głowie dołożyłam sobie kolejne milion punktów do nieogarniętości - wybuchłam płaczem, tak, jak najpiękniej umiem. Czyli z siniejącą twarzą, gilem zalewającym twarz i grymasem wykrzywiającym ją w karykaturę wszelkiej mimiki.

Mąż zdurniał. Nie wiedział, jak się zachować. Próbował mnie klepać, "pocieszać", wycierać mi nos. A ja jeszcze beznadziejniej płakałam. Płakałam z bezradności i czułam się przez to bezradna jeszcze bardziej. W końcu zauważył, że i tak nie przestanę. Wstał, powiedział, że w sobotę idziemy na lody i że jak wróci to będzie już pracował tylko zdalnie. Normalnie bym sarkastycznie parsknęła, ale nie miałam siły. Powiedziałam tylko, że ma uważać na drodze, koniecznie. No i pojechał.

Pech chciał, że moje gile i czerwone ryło widział ukradkiem mój siostrzeniec. Już wiedziałam, co to znaczy i nie myliłam się... Doniósł, skubaniec. Nagle usłyszałam tupot maminych nóg.

- Co Ty robisz? Czemu płaczesz? Co Michałowi powiedziałaś na mnie?
- Mamo, skończ, nie chcę z Tobą rozmawiać, nie mam na to siły.
- No ale po cholerę płaczesz? Co ja Ci zrobiłam? Bo nie chcę tej kobiety tutaj? Czy ja już nie mam prawa...
- Skończ.
- Ale PO CHOLERĘ SCENY ROBISZ?!
- ... ja robię sceny? A kto przed chwilą darł się na cały dom?
- Jasne... zrzuć winę na mnie! Ja już nic nie mogę w tym domu, kurwa, nic nie mogę... Powiedziałam tylko, że nie cierpię sąsiadki. A ty płaczesz! Wszystko moja wina, tak? Moja?!
- A wzięłaś pod uwagę, że to nie Ty mnie do płaczu doprowadziłaś? Kurwa mać, serio myślisz, że cały świat się kręci wokół Ciebie?
- ... a co się stało?
- Gówno Cię to obchodzi, wyjdź.

No i tak leżę.
Obsmarkana. Z pękającą głową. W poczuciu totalnej izolatki.

Rany... Misiuniu, przepraszam, że Ci to robię.

28 czerwca 2017, 12:51

Dziennik pokładowy.
264 dc, 37+5



... rany boskie, jestem kioskiem. Czemu jestem taka głupia? Co ja odwalam? Jakieś transkrypty kłótni rodzinnych... WTF... Dżizas, Maryś - kogo to obchodzi?

Nie zrozumcie mnie źle - będę do ostatniego tchu orędowniczką wywalania z siebie złych emocji. Czy miałam prawo się wkurzyć, rozpłakać i poczuć beznadziejnie? Ano miałam. Ale ja naprawdę nie wiem, po co WAS tak tym raczę. Naprawdę. Przepraszam. Do porodu koniec z tym, obiecuję.

Dzisiaj rano wstałam już prawą nogą. Ledwo spałam, bo od tych płaczów strasznie napiął mi się brzuch, normalnie niczym balon, aż się bałam, że za chwilę wykluję. No ale jak widzicie - nie wyklułam. W każdym razie postanowiłam (no i ciekawie, na ile starczy mi samozaparcia), że koniec już tego jojczenia, bo sama siebie wykończę, a wystarczy, że wykańczają mnie wszyscy naokoło. Teraz siedzę i załatwiam zaległe sprawy - domówiłam w aptece ostatnie ładunki supli na najbliższe tygodnie i zaopatrzyłam nas w termometry w razie WU. Umówiłam się na wtorkowe KTG. Za chwilę odpalam program graficzny i kończę projekt instalacji elektrycznej w naszym mieszkaniu - nie mylicie się, nie znam się na tym totalnie, ale jakoś elektrykowi dać wytyczne trzeba, że tu ma wisieć lampka, tam ma być pstryczek, a tam trzeba dołożyć milion kontaktów. Najwyżej się zbłaźnię. Kończę też dzieło życia, które nikogo nie obchodzi - w końcu z pierdyliarda folderów ze zdjęciami rodzinnymi rozwalonych po milionie nośników zrobiłam piękny porządeczek, backup na dwa dyski plus galerię online. Takie ciche marzenie kogoś, kto już raz stracił bezpowrotnie 500GB zdjęć i filmów, które stanowiły jakieś 10 lat wspomnień. Teraz żadna awaria nam niestraszna. Mówię Wam - ludzie się dzielą na dwa typy. Tych, co robią backup i tych, którzy zaczną. Ach, no i jeszcze ten plan porodu nieszczęsny... Robię czelendż - zmieścić się na jednej stronie i zawrzeć tylko to, co dla mnie najważniejsze, co by zminimalizować ryzyko żenady i głupich komentarzy personelu.

No i tak sobie organizuję czas. Po mału, do przodu, żeby nie leżeć i nie zwariować. Nie latam, nie fikam, bo się deczko boję. To się po prostu NIE MOŻE stać do piątku. Nie i już. A najgorsze jest to, że oczywiście i mnie dopadł syndrom googlowania objawów porodu i nie mogę przestać, chociaż doskonale wiem, że na pytanie "Jak poznać, że to już?" istnieje tylko jedna odpowiedź, a mianowicie: "Doskonale będziesz wiedziała, że już". I basta.

Mała od paru dni jest mega aktywna, zastanawiam się, czy to właśnie nie od mojego napięcia. Czuję, że ewidentnie ma mało miejsca, chociaż nie przeszkadza jej to na przykład w tym, aby wbić mi łokieć w brzuch i jechać nim od góry do dołu, jakby chciała narysować orła na moim sadle. Generuje to kolejne losowe spinki macicy i ukłucia w kroczu, i nie - wcale nie przypomina mi to "rozwijającej się lilii w spojeniu łonowym", jak sugerowała pani od jogi. Mam wrażenie, że ciało mi się rozjeżdża. Każda kosteczka i każdy mięsień. Czuję się tak, w pełni znaczenia tego słowa, BRZEMIENNA. Taka, że aż... nabrzmiała. Spuchnięta. Mój brzuch jakby przestał być mój - mam wrażenie, że to jakaś nakładka, którą można oderwać albo odpiąć. I co jest w dalszym ciągu zabawne - nie, to nie jest najgorsze, co mnie spotkało tej ciąży. Moja głowa jest dużo większą przeszkodą.


Hm... no i co by tu jeszcze... Może się z Wami podzielę, co mam w torbie do szpitala, co by zachować jakieś pozory przydatności tego pamiętnika dla innych, he? Napiszcie mi, czy coś byście dołożyły.

Moja torba do porodu
- 3 koszule nocne na ramiączkach (padło ostatecznie na pepco i auchan - najtańsza kosztowała dychacza, najdroższa dziewiętnastaka i alleluja - nie mam na nich pierdołowatych nadruków!),
- 3 staniki do karmienia (kupione w lidlu na początku roku, bez usztywnień i są mega - ratują mi cycki już od połowy ciąży)
- Klapki pod prysznic + zwykłe lacze (zwykłe "plastiki", co by je łatwo było doprowadzić do ładu po szpitalnych zarazkach)
- Szlafrok (auchan - nie zadaje szyku, ale przynajmniej bawełniany i nie kosztował majątku)
- Różnej maści podkłady porodowe (bella i canpol - nie brałam całych opakowań; wybrałam sobie nieco i wrzuciłam do próżniowego woreczka z ikei)
- Wkładki laktacyjne (trochę kupnych, trochę zdobycznych gratisów - również w ikeowym woreczku)
- Wielorazowe majtki siateczkowe (canpol - kumpela mi dała swoje, bo ich nie użyła nigdy, więc mam)
- Rolka papieru toaletowego (nigdy nie wiesz, gdy Cię przyciśnie... a tak serio, to miały być chusteczki, bo pewnie się obsmarkam jak zobaczę Miśkę)
- 2 ręczniki
- Skarpetki (w razie jakby wystąpił fatal error i pomimo drakońskich upałów stwierdzę, że zamarzam)
- Kosmetyczka, a w niej: lanomaść (na sutki i usta), woda termalna (bom od niej uzależniona), podkładki toaletowe (w razie, jak stwierdzę, że kibelek fuj), krem do twarzy i rąk, suchy szampon (bo zajmuje mniej miejsca niż szampon, odżywka i suszarka), olejek do mycia (co by skóra zrobiła AAAH po tym, jak przestanie być taka napięta), żel do higieny intymnej (który robi mi też za żel do twarzy), tantum rosa, pasta do zębów, gumka do włosów. Zdecydowana większość w miniaturkach.
- Dla dzidzi, wymagane przez szpital: chusteczki nawilżane (różowe babydream), 10 pampków (ikeowy woreczek!), mała tubka bepanthenu extra

Do dopakowania przed wyjściem: mój wysłużony tangle teezer do włosów, dezodorant, leki, szczoteczka do zębów, butelka z wodą i ładowarka do telefonu. No i obowiązkowo portfel z dowodem i cała ciążowa dokumentacja z badaniami, którą mam w jednym segregatorze.

Do tego będzie osobna torba na nasze wyjście. Na Miśkę czekają już dwa komplety w rozmiarach 56 i 62, każdy zawiera: pajaca, bodziaka z krótkim, skarpetki, czapunię, kaftanik i spodenki. Nie wiem, jaka będzie pogoda, więc mamy wybór. Do tego bambusowy kocyk i fotelik. Jeszcze sobie muszę jakieś ciuchy uszykować, pewnie padnie na ciążową sukienkę i leginsy.



No... No to co.
Trzymam zwieracz i idę dalej. Trzeba wstać z kolan.

29 czerwca 2017, 20:07

Dziennik pokładowy:
265 dc, 37+5


Samotny dzień we wrogim obozowisku, dzień 2.

Ha! Już myślałyście, że kisnę na porodówce? Nic z tego. Noł noł noł.

Ych… Tak serio zupełnie to muszę pisać, bo skisnę. Atmosfera w domu nie zelżała ani trochę, prawdę powiedziawszy - jest podminowana nawet bardziej, a do tego wszystkiego ja nie mam do kogo otworzyć japy. Chyba, że mąż zadzwoni. A tak… łażę, snuję się i generalnie staram się nie nadwyrężać - mam wrażenie, że teraz wszystko mogłoby wywołać poród, a tego, jak już ustaliliśmy, chcę uniknąć. Przynajmniej do soboty. Kumacie klimat? Babeczki na tym etapie ciąży wiesiołka zapijają naparem z liści malin, biegają po schodach, myją okna, sekszą się aż wióry lecą, robią pompki, stają na rękach i tańczą breakdance. A ja leżę. Bo się boję. Serio, jeśli urodzę po terminie, to będzie najbardziej efektownie dany mi pstryczek w nos od losu, jakiego kiedykolwiek doświadczę.

To już drugi dzień, jak mam totalnie rozwalone samopoczucie i rytm dnia. O ile kiedykolwiek miałam jakiś rytm w tej ciąży. Największy dramat jest ze snem. Wczoraj na przykład wstałam koło 10.00. Potem dopadła mnie drzemka o 19.00, wybudziłam się o 23.00 i znowu nie mogłam spać do 3.00. Oczywiście w tym okienku byłam chyba pięć razy na posiedzeniu w toalecie, z różnych powodów - organizm ewidentnie wywala toksyny z ciała przed wielkim dniem. Potem "właściwy sen"… do 7.00. Wstałam, pojadłam i jak mnie nie zmogło… Znowu drzemunia, tym razem do 14.00. Mam totalnie poszatkowaną dobę i wyjaśnień na to jest kilka. Pierwsze - stres zrobił mi z mózgu jesień średniowiecza. Drugie - to jakiś sprytny sposób matki natury na przyzwyczajenie mnie do nieregularnego snu, choć zdaję sobie sprawę, że moja najkrótsza drzemka niedługo będzie najdłuższym możliwym kawałkiem snu na najbliższe tygodnie (i tak bardzo optymistycznie). Trzecie - to wszystko wina tej fizjologii, czyli nieustannego sikania, Miśkowych akrobacji i tego, że nie mam już pozycji, w której byłoby mi w łóżku wygodnie. Czwarte - w sumie to wszystko naraz.

Moja ciążowa przygoda jeszcze trwa, ale kończy się ewidentnie i nie wyczuwam, żeby jeszcze jakieś rewelacje miały jeszcze dojść, więc ciśnie mi się na palce takie małe podsumowanie. A mianowicie…

Wiecie co… my, kobitki, jesteśmy pizgnięte. I totalnie rozumiem facetów, którzy tak twierdzą. Jak można być tak świrniętym, żeby 3/4 roku doznawać combo najprzeróżniejszych ciulowych dolegliwości i zakończyć to wszystko bólem wywracającym flaki, a na końcu powiedzieć, że było warto? Czy któraś z Was jest w stanie mi wskazać faceta, który parę tygodni rzygał, kolejne kilka nie mógł chodzić od bólu pleców, w jeszcze kolejnych budził się paręnaście razy nocą na siku, a na finiszu ktoś mu naciął napletek i ten facet powiedziałby wtedy, że to był najpiękniejszy dzień jego życia? Nie, tylko my jesteśmy takie dziwne. I ja też się do tych dziwaków zaliczam, bo o ile większość moich wpisów w pamiętniku to parada smutku, krwi i pożogi, to kuźwa… nie żałuję.

Ciąża próbowała nauczyć mnie kilku rzeczy. Mówię "próbowała", bo powiedzieć "nauczyła" to spore nadużycie. Próbowała. I trochę zajarzyłam, choć pewnie nie na 100%.

Przede wszystkim uczyła mnie empatii. Przed staraniami miałam chore, obrośnięte kurzem i konserwą poglądy. I wstyd mi za nie teraz. Przede wszystkim myślałam, że jak ktoś się długo stara o dziecko, to pewnie o siebie nie dbał i w ogóle powinien przestać, bo najwyraźniej tak musi być. In vitro - nigdy w życiu. W temacie ciąży też miałam bardzo przejaskrawione opinie, i to w każdym względzie. Ktoś dużo ćwiczy? Na pewno zaszkodzi dziecku. Chodzi do pracy do samego końca? A po cholerę?! Ktoś wali kawę i je sushi? Matko, jak można być takim ignorantem… Itepe, itede. A w temacie macierzyństwa to już w ogóle byłam skrzywiona po stokroć. Wiecie, o czym mówię… Co ten bachor się tak drze w tym sklepie? Na pewno wyciągnął złe wzorce wychowawcze z domu. Ja pierdzielę, co za beton!

Dziś jest inaczej. Moja historia starań nie była usłana rozgrzanymi węglami, choć oczywiście tak mi się wtedy wydawało, ale wystarczająco frustrował mnie fakt, że ja - taka bez leków, "eat clean", cztery razy w tygodniu na siłowni, do pracy rowerem i chłop zdrów jak ryba, nie mogę sobie zajść w ciążę od razu. Zaczęło do mnie docierać, ile kobiet ma ten problem, choć wcale na to nie zasługuje. O ile można sobie zasłużyć… Zrozumiałam też, że wysikanie pozytywa nie oznacza nagle zmiany w ideał. O matko, ileż ja sobie projektowałam przed ciążą, jak to ja nie będę żyła, jadła i traktowała innych… Mhhhm. Taki wał. Niektóre rzeczy po prostu nie przeszły, bo nie pozwalało mi na to ciało. Przykład - warzywa stawały mi przez pierwsze tygodnie kołkiem w gardle, no i co tu zrobić? Jeść na siłę i rzygać? Bezdzietny by pewnie powiedział, że tak. Ja już wiem, że tak się po prostu nie da. No i wreszcie - kiedy widzę płaczące dziecko na placu zabaw, które rzuca zabawką w mamę, to biorę już pod uwagę to, że maluch mógł mieć zły dzień, przeżył akurat coś niefajnego (bo takie jest życie) i jeszcze nie umie kontrolować emocji. Kuźwa, mam 25 lat i sama tego do dziś nie umiem! A tej matce biednej pewnie z tą sytuacją jest bardziej niekomfortowo niż mnie, przypadkowemu obserwatorowi.

Także lekcja numer 1 - wyzbycie się obrzydliwej ignorancji (jak widać dla każdego jest jakaś nadzieja) i rozrost mięśnia empatii dla wszystkich staraczy, ciężarówek i rodziców.

Lekcja numer 2 - zdrowie ma się jedno i trzeba je szanować. Oj tak. Matko jedyna, jak ja tęsknię do ćwiczeń. Takich wyciskających siódme poty i po których dupa piecze przez tydzień. Jak ja tęsknię do wielokilometrowych wycieczek rowerowych. Jak ja tęsknię do… do… do możliwości wejścia po schodach bez pieprzonej zadyszki! Kiedy odebrano mi to wszystko, to jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie doceniłam faktu, że mam sprawne ręce i nogi i jeszcze niedawno uczyłam się robić damskie pompki. O ile kiedykolwiek dziecię da mi czas na siebie, to nie wybiorę kanapy i filmików na youtubie. Wybiorę ruch. Bo to ogromny dar jest!

Lekcja numer 3 - no zapodam teraz tekstem rodem z tatuaży typowej Karyny, wiecie, klimaty typu: "Pamiętaj słowa matki - zjedz mięso, zostaw ziemniaczki", a mianowicie… UMIESZ LICZYĆ, LICZ NA SIEBIE - TWOJE SZCZĘŚCIE INNYCH JEBIE. O. Ale zapodałam. No niestety. A w ogóle to od toksycznych ludzi trzeba uciekać. W sumie się nie dziwię, że stary mi uciekł… Niestety, ale zauważyłam, że im dłużej mieszkamy w tym kurwidołku, tym bardziej on staje się inną osobą. A dokładnie typem, którego kiedyś nie rozumiał - no bo jak można się tak łatwo obrażać, brać coś do siebie, denerwować… Ponad pół roku u moich rodziców i nawet jego doprowadza już do szału: "Coś się przypala w kuchni?! Co to za smród?!" w momencie, gdy przypadkiem coś mu się skapnie przy robieniu obiadu na płytę grzewczą. W sumie… ciąża niewiele tu miała do czynienia, żeby dojść do takiego wniosku. Chociaż… może trochę. Ciąża to stanowczo zbyt duże obciążenie, by przechodzić je samotnie. Ale może na tym polega nasza siła?

Lekcja numer 4 - pomimo wielu niedogodności, to jest kurczę do przeżycia. Aż nie wiem, czy powinnam być z siebie dumna. Zobaczymy jeszcze poród, hehe. Ale jak już to przejdę… to przejdę w tym życiu wszystko. Jestem tego pewna.


No nic, spadam. Trzymajcie kciuki za mój czop, żeby sobie poszedł ani dziś, ani jutro. Niech sobie pójdzie w sobotę. Bo jeżeli Miśka dalej tyje, ile tyje (czyli ostatnio jakieś 60g na dzień), do terminu nie czekamy, noł noł. Bo mi rozerwie grażynę.

30 czerwca 2017, 19:12

Dziennik pokładowy:
266dc, 37+6


Dzisiaj krótko, no bo ileż można?

Nope! Dalej nie rodzę.
Miewam za to coraz częstsze "okresowe ćmienia". Jedyna ich upierdliwość polega na tym, że myślę za każdym razem "Czy to już?!", ale nie - wystarczy, że zmienię boczek i natychmiast przechodzą.
Latam na kibelek bez przerwy. No dobra, z przerwami. Na drożdżówkę, jogurcik i truskawki.
Mój sen to dalej jakaś paranoja. W nocy znów zasnęłam o 3.00, obudziłam się o 9.00, a o 11.00 znowu kimonko do 14.00... WTF?
Rozśluziłam się. Nie wiem, czy to kwestia wiesiołka, a może... Sączące się wody? Kurde, nie wiem. Nie ma tego aż tak dużo, ale jest wyczuwalnie mokro co jakiś czas. Czopa nie widziałam.
Mała daje czadu. Jak nie orły na sadle to czkawka.
Szczerze... Nie wyobrażam sobie przenosić. Do końca lipca miałabym się tak bujać? Uh.
Jestem też chodzącym przykładem tego, że rozstępy do głównie geny. Smaruję się codziennie po prysznicu - brzuch, uda, biodra, cycki. Dokladnie tym samym - oliwką z HIPP albo balsamem z Babydream. Załatwienie tego w kabinie to najlepsza metoda - nakładam od razu na wilgotne ciało, myję zęby a potem delikatnie się osuszam i już - nic się nie klei i jestem ready to go. Ale do rzeczy... Na cyckach mam rozstępy a wszędzie indziej nie, pomimo identycznego traktowania. Zobaczymy po porodzie. O ile dziecko mi się bardziej nie roztyje...

No i wreszcie.
Wrócił.
I będzie już ze mną po sam koniec.
Miśka nieświadomie swoją decyzją o niewyjściu uratowała nas przed rozwodem, serio.
Mi teraz oczywiście jest mega durnowato po wpisie na temat odgrażania się na starym, ale trudno. Życie.


Pora dać od siebie odpocząć za jakiś czas.
To jak? Kiedy urodzę?

2 lipca 2017, 13:37

Dziennik pokładowy:
268dc, 38+2 (39tc)


No dobra. Jak to mawiają niektórzy w moim otoczeniu "skończyło się babci sranie". Mówiłam, że trzeci trymestr jest najmiodniejszy - cofam. W sumie to jak się głębiej zastanowię, to każdy z nich dał mi równo w kość, tylko z innej strony, tak jakby ktoś kontrolował, czy równo puchnę. W pierwszym strach o Bakłażana, w drugim depresja z niedołężności, a w tym… no myślałam, że z uniesionym czołem zniosę wszystkie następstwa ciężkiego brzucha i zbliżającego się z prędkością światła porodu, ale jednak nie.

A wszystkiemu winne te noce…

Północ. Kładę się spać. Tak, ja. Bo Mała nie. Mała nawala. Gdy leżę na boku, to jednymi kończynami tańczy na materacu, a drugimi próbuje dosięgnąć sufitu. Gra mi na żebrach, rzadko kiedy bezboleśnie. Sunie łokciami, rysuje i rozpycha się. Szczęście w tym takie, że pomimo iż chwilami zaciskam zęby, to i tak jest to dalej rozczulające i urocze. Po chwili czuję się, jakbym szmuglowała sztaby złota w pęcherzu - pędzę na kibelek. Jakiś ledwy sik wydobywa się ze mnie, ale jest o niebo lepiej. Wracam do łóżka, ale za nim to - biorę porządny łyk wody, bo w paszczy mam saharę. Może teraz…

Pierwsza w nocy. Nie, nie teraz. No oczy jak pięciozłotówy, nikt mnie nie zmusi do spania - bezskutecznie próbuję się wprowadzić w jakąkolwiek fazę snu od pół godziny. No to coś robić trzeba… Biorę telefon i nadrabiam. Fejs, blogi, fora, grupy. Kolejne trzydzieści minut i wiem już wszystko - co u znajomych, u nieznajomych, u antyszczepionkowców, jaki stół kupić do jadalni, jakie są objawy porodu na tydzień przed i na dobę przed, czy to normalne, że dziecko jest takie aktywne na tym etapie i że w naszym mieście znowu wykoleił się tramwaj i ludzie są wkurwieni. Oho, czuję znajomy dyskomfort… siusiu? Oczywiście! Pędzę. Tym razem trochę więcej - czuję na sobie ewidentne działanie Jezusa, bo mój łyk wody sprzed godziny rozmnożył do dziesięciu. Skąd to się wzięło?

Druga w nocy. Dobra, tym razem na poważnie. Kładę się, gaszę światło. Mąż się budzi i z zamkniętymi oczami i ustami wydętymi, jak u płaczącego dziecka pyta: "Wszystko dobrze?", na co odpowiadam: "Tak, kurwa, nie mogę zasnąć". Dostaję w zamian: "No to dobrze…" i spokojne mlasknięcie, świadczące o tym, że stary padł w ramiona morfeusza - mógłby mnie gad wstrętny zabrać ze sobą! Dalej próbuję zasnąć. Obracam się na łóżku na wszelkie możliwe sposoby. Góra, dół, boki. Nogi zadarte, nogi proste. Z kołdrą, bez kołdry, z poduszką, bez poduszki. Mija jakieś czterdzieści minut… czyżby?... Chyba robi mi się błogo… Nagle jebut! Coś spadło z parapetu, pchnięte siłą przeciągu z otwartego okna. Serce skacze mi pod gardło. Szkurrr… No już jak nie śpię, to znowu wezmę łyk wody, bo dalej w paszczy piach - tak uciążliwy, że z trudem przełykam ślinę. No i jak wstałam, to się profilaktycznie wysikam. Ja pierdzielę, skąd tyle tego siku?!

Trzecia w nocy. W tej godzinie w końcu zasnę, ale zanim to - padnę z wyczerpania szukając znów wygodnej pozycji zarabiając parę kopów od Michaliny, z raz jeszcze wstanę na piciu i odnotuję, że na dworze się przejaśnia.

To już któraś taka noc z rzędu. Nie wyrabiam! A dodam, że dziś jestem na nogach od ósmej. Zdrzemnąć się nie pozwala mi się tylko fakt, że piszę właśnie… z naszego mieszkania! Czekam, aż stary zagra koncert parę ulic stąd, a ja siedzę w leżaczku i projektuję przestrzeń. Na około profile, płyty z regipsu, narzędzia i mały stos waty szklanej. Średnio sprzyja to zaśnięciu, już nie mówiąc o tym, że się zwyczajnie jaram, że tu jestem, całkiem sama i czuję się jak w domu! Modlę się, żebym nie zaczęła rodzić wieczorem, bo padnę z wycieńczenia.

Czuję się jak zombie. Samo siedzenie i skupienie uwagi sprawia mi trudność.

To co? Jeszcze dwa tygodnie do terminu? I że będę kiedyś wspominać te czasy z rozrzewnieniem? Dobre sobie…
Miśka, wyłaź, bo wykończysz matkę!

Wiadomość wyedytowana przez autora 2 lipca 2017, 13:31

4 lipca 2017, 19:01

Dziennik pokładowy:
270 dc, 38+4 (39tc)



Hehehe.
Nie. Jeszcze nie.

Dziękuję Bozi, że wszystko jakoś tak się poukładało. W sensie te moje ostatnie śpiewy, fitnessy i plenerowe koncerty. Po przekroczeniu magicznej granicy 38 tygodnia zamieniłam się w totalną ciapę. Pojechałam z mężem kupić mu spodnie. Dupa zawieziona pod samą galerię, niemalże pod drzwi. Weszliśmy może do trzech sklepów, co nie zajęło nawet dwudziestu minut i nagle jak nie postawi mi się brzuch... Myślałam, że się skicham. Ławeczka, odpoczynek i "nigdzie już nie idę!". Naprawdę miałam niezłe wyczucie z oficjalnym zażegnaniem samodzielności, bo sobie serio teraz nie radzę. Cale szczęście mąż obietnicy dotrzymuje - pracuje z domu, gdzie on - tam i ja. Czuję się dzięki temu bardzo bezpiecznie i uff - już nie płaczę po kątach.

Zaliczyłam dziś KTG w szpitalu. O matko i córko... Mam szczęście, ze przez całą ciążę chodziłam do lekarzy prywatnie, co jest niewątpliwym plusem pracy w korpo. Ilekroć zderzę się z nfz, to jestem w szoku. Nie wiem, po cholerę są zapisy na godziny, skoro i tak podpięto mnie po godzinie czekania. Położna była przesympatyczna i do rany przyłóż - chciałabym ją spotkać na sali porodowej. Natomiast lekarz, który miał skomentować zapis... Cóż. Powiedział tylko, że jak w ciągu tygodnia nie urodzę, to mam przyjść jeszcze raz. Serio, tylko tyle. I w sumie nie wiem, jak to rozumieć. Nie wyglądał na skorego do rozmów. Tyle dobrze, że doświadczenie z dwóch ostatnich zapisów pozwoliło mi odczytać, że serducho Miśki wali pięknie i raczej nie mam czego się bać. Trochę śmiać mi się chce - większość kobitek na tym etapie wie, co z ich szyjkami - czy się skraca, czy mają rozwarcie i takie tam. Ja mam za to Saharę informacyjną niczym przed zobaczeniem serduszka na usg. Siedzę i czekam na cud.

Humor mi się w miarę polepszył. Bycie z jedynym sojusznikiem 24/7 dodaje mi +100 do zajebistosci. Jem dalej jak świnka Peppa. Nawet po mału przywykam do trzech sików w nocy. Chociaż dzisiaj jest nadzieja - spałam tylko 6 godzin i jak dotąd ani jednej drzemki, więc whoop whoop! - może w końcu padnę jak dętka równo z mężem.

No to co... 3 daty:
12 lipca - KTG
14 lipca - ginekolog
15 lipca - termin wg OM.

Zdążę zaliczyć wszystko? :)

5 lipca 2017, 15:42

Dziennik pokładowy:
271 dc, 38+5 (39tc)


Pewnie przebieracie nogami na samą myśl o tym, jak się zakończyła historia mojego powrotu do spania... Ano guzik wyszło. Pomimo katastrofalnego zmęczenia udałam się w krainę po drugiej stronie powiek oczywiście po trzeciej w nocy, po komisyjnym trzecim siku. Ech. Szkoda gadać. Nadrobiłam za to kimając do 12.00 i doszłam do wniosku, że pora słuchać ciała i nie próbować się naginać ani zmuszać do spania, tylko walić łbem o poduszkę kiedy mnie sieknie. Nigdy nie wiadomo, kiedy tego naładowania bateryjki będę potrzebować.

Dzisiejszy dzień to... Katastrofa. Miałam nie jojczyć. Ale dziewczyny... Nie da się. Bardzo chcę być optymistką, próbuję. Oglądam Szustaka na YT, codziennie, choć do kościoła nie chodzę, ale tego człowieka akurat uwielbiam. I niedawno wypuścił fajny odcinek, który zakręcił wokół cytatu, że wkurzanie się na innych to jak picie trucizny i myślenie, że od tego umrze osoba, na którą się złościsz. Nosz kurna - prawda to. A i tak...

Rano, taki dialog. Same wiecie z kim. A ja znowu to robię i robię transkrypt, głupia buła. Być może robię to "na pamiątkę", by w chwili zwątpienia wiedzieć, komu naprawdę nigdy nie zostawiać dziecka:
- Jadę z Twoją siostrą na pielgrzymkę w październiku.
- To super, cieszę się.
- Może byś z nami poszła. A nie, czekaj... Hahaha, zapomniałam! Przecież NIE BĘDZIESZ MOGŁA! Rozumiesz?
- yyy...
- Mała Ci będzie wisiała na cycku. Aaach... Już do końca życia przejebane.
- Przeraża mnie, z jak wielką sadystyczną radością to mówisz.
- No tak, w końcu zobaczysz, jak to jest. Martwienie się i brak wolności. Już do końca życia.
- ... Po co mi to mówisz? Po co?
- Bo tak jest!
- To ja mam propozycję... Przejdź tą pielgrzymkę na kolanach i poproś Jezuska o więcej współczucia i empatii dla najbliższej rodziny.
- Jeśli już mam o coś prosić, to żeby moja wnuczka dała piękną lekcję życia. Za to, co przeżywała jej babcia.
- Ty naprawdę myślisz, że takim wrednym gadaniem ktoś Ci wróci te "zmarnowane" lata życia?
- Tak. Hahahaha.

... Wsparcie lvl dno dna i kilometr mułu.

O mało się nie poryczałam. O mało.

Potem dosłownie dopadł mnie wpis z bloga "Wyrwane z kontekstu", który czytam, i w ktorym autorka opisała swój poród. Kto chce, ten znajdzie, choć nie zachęcam. Clue wypowiedzi - są tacy ludzie w personelach szpitali, że prędzej podejrzewałabym o spotkanie w piekle niż na porodówce. Do tego głupie komentarze ludzi na fejsie pod wpisem - tak durne i krzywdzące, że szkoda słów. Hitem był facet, który twierdzi, że medykalizacja porodu doprowadza do ewolucyjnego kurczenia się miednic i niedługo żadna kobieta nie urodzi naturalnie, "brawo, autorko" itp. Brak słów.

Zestresowałam się. Powiecie może, że jestem głupia, ale nie boję się komplikacji tak bardzo, jak okropnego personelu, który z nieuzasadnionych przyczyn będzie przedłużał moje cierpienie, nabijał z mojego bólu, twierdził za mnie, że mam przeć kiedy niw będę w stanie. Możliwe, że przez takie dialogi jak wyżej jestem na chamstwo po prostu wyczulona, bo odkąd znowu mieszkam u rodziców, to czuję się, jakby mnie ktoś nieustannie dźgał kijkiem. Potem odzywa się do mnie ktoś, nawet z dobrymi intencjami, ale nie po mojej myśli, i wybucham jak rozjuszony szerszeń. Anyway... Znowu zaczęłam się bać porodu. A może nawet nie znowu, a w ogóle. Ostatnie tygodnie raczej upłynęły mi na afirmacjach, że w sumie czemu mam nie urodzić naturalnie i w miarę bezproblemowo. Dodawało mi to sił. A teraz... Jestem spanikowana. Gdyby teraz odeszły mi wody, to chyba zaparlabym się wszystkimi kończynami w futrynie i nie wyszła. Po co ja to przeczytałam?! Pora na detoks od fejsa.

No i jeszcze co... Poszłam na pocztę nadać paczkę, standardowo zapłaciłam dwa razy więcej niż się spodziewałam. Fak ju, poczta polska.

Ech... Jest jedna dobra rzecz.
Jest szaro, wieje i można nosić bezproblemowo warstwę ubrań. Co znaczy tyle, że upał mnie nie wykańcza.

6 lipca 2017, 14:45

Dziennik pokładowy:
272 dc, 38+6 (39tc)


Po pierwsze - dzięki, laski. Jak to dobrze Was mieć. :) Serio zupełnie - społeczność na belly to chyba moja ulubiona społeczność mamowa.

Po drugie - yeeep. Będę teraz walić wpisy rekreacyjnie, o dupie Maryni (zbieżność imion nie jest przypadkowa), codziennie. Uroki wyczekiwania na poród. Czaicie, że zostało mniej niż 10 dni do mojego terminu?! Teraz to się dopiero czuję jak tykająca bomba, huhuhu. Brzuch nie pomaga - raz na jakiś czas twardnieje, nie wiem, czy to dobrze. Przyczyny są różne - za dużo na nogach, ostrzejsze wierzgnięcie córy, pełny pęcherz albo Pan Bączek. Wystarczy jeden z warunków albo kombinacja i czuję się jak pryszcz, który się prosi o wyciśnięcie. Feee. Co ja Wam piszę...

Jak widać i słychać - dziś z moim humorem lepiej, chyba po prostu musiałam odfajkować wczoraj huśtawkę, którą nietrudno aktywować byle wrednym tekstem. Lajf is lajf.

Tak sobie myślałam, co by tu popełnić... No i mam.
Wyprawkowy wpis!
Może którejś z Was coś zasugeruję albo przypomnę i ktoś na tym skorzysta. Chociaż wiadomo - każdy ma inne potrzeby.

Myślałam, czy by nie zrobić czegoś w rodzaju kosztorysu, ale po pierwsze - mam wrażenie, że jako jedyna na belly bez przerwy piszę o pieniądzach i musicie mnie mieć za naprawdę niezłą świruskę w tym temacie. Umówmy się, że jak ktoś będzie chciał, to sobie ceny rynkowe wyszuka. Po drugie - kilka rzeczy udało się nam kupić z niezłymi rabatami sezonowymi, niektóre były używane, więc z miejsca były tańsze, inne dostaliśmy za free (ubranka… dużo ubranek!) a na innych nie oszczędzaliśmy w ogóle. Szacowanie tutaj jakiejkolwiek kwoty całościowej jest niemożliwe.

Inna sprawa, że każdy ma inne potrzeby i granicę, gdzie "przydatne" zmienia się w "fanaberię". Przykład - z laktatorem, który kupiłam, pewnie nie jedna z Was by poczekała. Ja uznałam, że warto go mieć na wypadek problemów z laktacją, a potem ewentualnie sprzedać. Z kolei dla mnie szczytem ekstrawagancji jest zakup specjalnego kosza na śmierdzące pieluchy, który neutralizuje fetor i wygląda dizajnersko, choć pewnie dla innych będzie to wybawienie.

Postaram się w miarę uzasadnić swoje wybory tam, gdzie uznam, że ma to sens.

No to go!

Moja wyprawka, czyli co nachomikowałam do tej pory:

Meble:
- Komoda KOPPANG - IKEA (w miarę solidna, atrakcyjna cena, przechowywanie w szufladach, więc wszystko widać na wierzchu po otwarciu)
- Stelaż na przewijak + przewijak, do montażu na komodzie - OLX (w razie, jakby zabrakło czegoś pod ręką przy pielęgnacji - jedną ręką trzymam dziecko, drugą otwieram szufladkę i mam!)
- Łóżeczko - zdobyczne
- Materac lateksowy z twardą wkładką kokosową - Fiki Miki (lateks daje radę przy alergikach no i w jego przypadku nie słyszałam historii o robalach… fuuuj!)
- Fotel POANG - IKEA (kupiony w celu wspólnych nasiadów z cycoleniem; fotel ratował mi też plecy w ciąży, bo chwilami był jedynym meblem, dzięki któremu czułam ulgę w kręgosłupie)
- 2 rolety zaciemniające z aluminiową stroną, odbijającą promienie słoneczne - ALLEGRO (nosz musiałam, bo rano mamy taką parówę, że dziecko by się nam podusiło)

Jaaaazda!:
- Wózek Bebetto Holland 2w1 - OLX (pompowane, duże koła, w sam raz na różne rodzaje nawierzchni; wygląda przyjaźnie gdy się go rozkłada i składa - na razie tyle mojej recenzji; miał być szary, ale nas wyrolowano, więc mamy taki sam, tylko granatowy :D; nie uznajemy wózków 3w1, nie ufam dołączonym do wózków fotelikom)
- Fotelik Maxi Cosi City - kupiony w sklepie stacjonarnym (dobra opinia w testach zderzeniowych i nie był jakoś wybitnie drogi)
- Chusta Little Frog, 4.6, Brązowy Pirop - OLX
- Roletki do samochodu na szyby

Karmienie:
- Poduszka Fasolka - Motherhood (nie wiem, czy nie okaże się aby fanaberią, ale zawsze będę mogła jej użyć do amortyzowania pierwszych prób siadania Miśki)
- Laktator Lovi Prolactis - OLX (używany, ale najbardziej newralgiczne części można łatwo i tanio wymienić; może być i elektryczny i ręczny, więc nie trzeba się ograniczać do jednego sposobu; kupiony na wypadek różnych przypadłości: nierozkręconej laktacji, nawału, odciągnięcia dla męża do karmienia itp.)
- Staniki do karmienia - Lidl (tanie, bawełniane, bez usztywnień - w sumie odkąd spuchły mi cyce to noszę je od połowy ciąży i są suuuper, polujcie!)
- 2 sztuki cycków - Matka natura (oby wypaliło!)
- 1 butelka z Tomme Tippee - jakiś zdobyczny gratis

Ubranka:
Tutaj mamy dużo rzeczy zdobycznych, których ilości nie ogarniam. W większości bodziaki, na moje lipcowe dziecię. Parę rzeczy jednak dokupiłam. Polecam gorąco ubranka, które są w całości zapinane na napy z przodu - unikniemy w ten sposób zakładania przez głowę i stresu. Ostatecznie nie kupiłam nic online, ale najlepsze ceny stacjonarnie to Pepco i bezkonkurencyjne Auchan (rozpinane po całości z przodu bodziaki 100% bawełny za niecałe 8zł sztuka).

By to wszystko odświeżyć…:
- Płyny do prania i płukania Lovela dla alergików (bo ja generalnie nie lubię proszków; zaufałam pozytywnym opiniom w necie)
- Płyn do dezynfekcji Aquaint (do przetarcia używanych rzeczy i mebli przed kontaktem z Miśką)

Tekstylia:
Brak u mnie typowej pościeli, gdyż na razie wychodzę z założenia, że przy odpowiedniej temperaturze noworodek nie potrzebuje kołdry, a tym bardziej poduszki.
- Koc dzianinowy bawełniano-bambusowy
- 2 pieluszki bambusowe (mogą służyć jako lżejsze kocyki lub otulacze)
- 3 prześciardła z gumką
- Pieluchy flanelowe i tetrowe w różnej ilości - zdobyczne/kupne (tetrowe kupowałam te LUX, czyli z większą gramaturą)

Do pielęgnacji dzidzi:
- 2 bawełniane ręczniki z kapturkiem
- Różnej maści przydasie, czyli: opakowanie waty, jałowe gaziki, bawełniane chusteczki (Tami), patyczki z ogranicznikiem (Kindii), zwykłe duże płatki kosmetyczne (niepylące)
- Sól fizjologiczna
- Krem do pupy - Bepanthen
- Wanienka - IKEA (tania i niezbyt duża; myślimy w przyszłości o wiaderku)
- Nożyczki i cążki - Baby Ono
- Dwa opakowania Pampers Premium Care, rozmiar newborn, łącznie 44 sztuki (zobaczymy, czy będzie miłość czy nie…)
- 2 opakowania chusteczek nawilżanych Pampers Sensitive (i szczerze - składowo nie mam do nich przekonania, ale dostałam darmochę, więc mam - będziemy testować)
- 1 opakowanie chusteczek różowych Babydream (srokao.pl daje approval, więc ja też)
- Szczotka z naturalnym włosiem + grzebyk - Akuku
- Żel do kąpieli dla dzieci - Babydream, z pompką (dobry skład, cena ok, srokao.pl daje okejkę, więc kupiłam)
- Masełko Shea w buteleczce z pompką (oliwek za bardzo nie uznaję, więc spróbujemy tego, w formie 1 lub 2 pompek do kąpieli)
- Termometr Microlife NC150 i zwykły, analogowy - bezrtęciowy

W razie WU (czyt. nie mam pewności, czy będą potrzebne, ale mam):
- Pojemniki na pokarm - Canpol
- Podkłady na łóżko Seni (w razie odpłynięcia wód w łóżku lub w samochodzie; potem mogą doskonale służyć jako mobilne podkłady do przewijania)
- Ochraniacz na łóżeczko (dowaliłam sobie gdzieś do zamówienia i chyba to był impuls)

Ostro myślę o dokupieniu…
- Smoczka (kupić przed porodem czy poczekać, aż będzie potrzebny?)
- Bujaczku 3w1 z Tiny Love



No. A jakby kogoś interesowało, co mam w torbie do szpitala, to jest wyżej.
Całusy, mamuśki!

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 lipca 2017, 17:22

7 lipca 2017, 16:48

Dziennik pokładowy:
273 dc, 38+7 (39tc)



Tak. Rekreacyjne wpisy ciąg dalszy. :D Za chwilę pomyślicie, że naprawdę żyję w jakiejś patologii, ale... no nie mogę tego nie opisać.

Przed chwilą odwaliła tu się niezła maniana, a ja jestem w takim szoku, że aż nie mogę. I ze śmiechu, i z konsternacji, i ze zdziwienia i podziwu dla starego. W końcu.

Na horyzoncie pojawiła się moja druga siostra, która jest... lekko dziwna. Lekko. No dobra, czarna owca rodziny. Reaguje bardzo podobnie do mojej matki, czyli agresją i furią, na wszystko, co się wydarza nie po jej myśli. Ewidentnie nad sobą nie panuje. Ja przy niej to wiecie... pieprzony kwiat lotosu na tafli jeziora. Całe szczęście, że z nami nie mieszka.

Wparowała do mnie do pokoju, nagle, bez ostrzeżenia. Leżę sobie na boczku (bo się dopiero co spociłam od przejścia po schodach), obok siedzi i pracuje mąż. "Kupiłam Ci coś!". No myślę sobie - miło. Sukienunia dla małej i opaska. Oczywiście róż, tiul, kwiatuszki, kokardki. Trochę nie moje klimaty i średnio praktyczne dla takiego newborna, ale uwierzcie mi - sekundy dzieliły mnie od szczerych podziękowań, nawet pomimo faktu, że ja za bardzo nie uznaję opaskowywania dziewczynek (Kaz Cooke to fajnie opisała w "Ciężarówce", że dzieci wyglądają wtedy jak łyse pisanki ze wstążką - tak, to nie moje słowa, więc nie bijcie mnie po głowie, to nie ja... :D). No byłoby miło, o mały włos! Ale nagle zrobiła typową dla siebie podkurzoną minę i zapytała: "PODOBA SIĘ CZY NIE?". Wiecie. To jest taki ton, że z góry człowiek wie, że jak powie "nie", to gdzieś na świecie zginie mały kotek i rozstąpi się ziemia. No i tutaj powinnam wykazać się sprytem, powiedzieć "tak" i schować kieckę do szafy, zapomnieć. Ale znacie już teorię o "dźganiu kijkiem i rozjuszonym szerszeniu", więc w całej swojej siostrzanej wredocie, z kamienną twarzą, powiedziałam, UWAGA!... "ok, może być". No i stało się.

Siostra wpadła ni to w szał, ni to w "żart". "Jak kurwa MOŻE BYĆ?!". I nagle... opaską rzuciła mi w twarz, a sukienką śmignęła tak, że aż świsnęło - w brzuch. Skłamałabym mówiąc, że bolało, bo nie, ale znam ją na tyle, że jakby mogła - przywaliłaby mi mocniej, co by się wyładować. Zrobiłam tylko zdziwioną minę i nagle mój mąż...

Ten mój mąż... Tak, ten, co go tak obsmarowałam na cały wpis, że mnie nie wspiera, nagle jak nie wstanie i nie gruchnie...: "Co Ty robisz?! W łeb się tym pierdolnij!".

Słuchajcie, no chwila historyczna. Primo - po raz pierwszy otwarcie postawił się komuś z mojej rodziny. Secundo - użył do tego przekleństw XD. Tertio - nie bał się stanąć po mojej stronie. WRESZCIE.

Siostra szarpnęła kiecunią, kazała nam się chrzanić, oscentacyjnie wrzasnęła, że idzie to oddać i niech nasze dziecko chodzi w starych szmatach, bo na nic lepszego nie zasługuje, trzasnęła drzwiami i poszła. Ach, i wisienka. Moja matka stwierdziła, że... to JA przesadziłam z reakcją. XD

Normalnie bym płakała i wyzywała, jaki ten świat niedobry i jak to ja mam dość mieszkania tutaj. Ale oto dzieje się rzecz piękna - mąż mnie pilnuje, dogląda, dba o mnie, a jak i trzeba, to nie boi się stanąć i wrzasnąć, żeby ktoś się ode mnie odpierdolił. Boże, piękne. Dożyłam tego dnia. Siedzę i się śmieję, autentycznie. Czy to już oznaki psychozy?


A Miśka siedzi i dalej zawija w te sreberka...

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 lipca 2017, 21:09

8 lipca 2017, 11:36

Dziennik pokładowy:
274dc, 39+1 (40 Tc)


A oto przed państwem zbiór myśli, które przechodzą przez głowę kobiecie na końcówce ciąży.
Albo po prostu mnie.
W 40 tygodniu. Tak, tak. Już 40! I już nie ma kolejnej dychy. Żadnego 50. Już dni dzielą mnie i Bakłażana od podania sobie dłoni i powiedzenia "No siemanko!".
Haczyk? Wszystko poniżej potrafi mi storpedować głowę jednego dnia.

- Nie umiem podnieść się bez pomocy, wyglądam jak wieloryb i dyszę od samego siedzenia. Chcę urodzić już! Mam już dość tych ograniczeń, bycia w "stanie specjalnym". Chcę aby moje ciało było z powrotem moje!

- ... Zaraz, zaraz... To już nie będzie kopniaczków? Nie będzie dzidzi w brzuchu? Łaskotania? Pagóreczków przy pępuszku? Nieee... To ja nie chcę jeszcze rodzić. Ciąża jest spoko.

- Jeżeli jeszcze raz przeczytam o chorobach niemowlęcych, nopach, komplikacjach przy porodzie albo zapaleniu piersi to prędzej chyba palnę sobie w łeb - po co ja zaszłam w tą ciążę...

- Cholera, ja to chyba za mało czytam o lekarzach, szczepieniach, cycoleniu i łagodzeniu bólu porodowego - powinnam się bardziej przygotować.

- Rany, mam w brzuchu człowieka. Takiego z własną osobowością, mimiką, temperamentem... Chcę go już utulić!

- RANY. MAM W BRZUCHU CZŁOWIEKA. Nie jestem gotowa! Kurde, może... Może przesunę termin porodu o pół roku?

- Czy będę dobrą mamą? A czemu nie? W czym jestem gorsza od innych przyszłych mam?

- Czy będę dobrą mamą? Pff. Pewnie nie.

- Nie jestem gotowa na pożegnanie dotychczasowego życia. Prawdę powiedziawszy zamiast być opiekunką, wolałabym, żeby to mną się ktoś opiekował. Na przykład poprzez pilnowanie, czy mam pełny kieliszek wina.

- Mam dość uciekania od odpowiedzialnego życia i z dumą wypełnię swoją dobę opieką nad dzieckiem. Dziecko - wychodź już!

- Mój poród? Na pewno będą we mnie walić oksytocyną jak w bęben, będę miała po nich 20 godzin wykręcających flaki skurczów bez żadnego rozwarcia, a potem i tak mnie potną i do tego tak, że będę czuła szwy do końca życia. Na bank.

- Kurna, a może jestem jedną z tych mistycznych kobiet, które rodzą na czilaucie bez pęknięcia? No w sumie to czemu nie?

- To napięcie w brzuchu to skurcz przepowiadający, ten właściwy czy może za dużo zżarłam?

- W razie co poczytam sobie trochę historii z porodów, wiadomo... Może mam te same objawy i nic nie zauważyłam?

- ... Ty głupi babunie, każdy poród jest inny i Twój też będzie! Po cholerę to czytasz?

- Przecież ja totalnie nie wiem, jak się przewija i kąpie dziecko!

- W sumie... Wszystkiego chyba da się nauczyć.

- Ja pierdziele... Czy kiedykolwiek byłam grubsza? Już nie mogę, co za ciężar... Czy ktoś mógłby mi odczepić ten brzuch?

- Zjadłabym czipsika. I jeżyki, te ciastka. I serniczek. O KURWA, ARBUZ, ZJEM 8KG!

- To może od jutra tak - rano skaczę na piłce, potem myję okna, na koniec walę spacer i ćwiczymy kamasutrę z chłopem aż mi wody nie pójdą - trzeba brać sprawy w swoje ręce!

- Nie będę zmuszała dzidzi do przedwczesnego wyjścia, skoro jej u mnie dobrze!

- Personel szpitala zeżre mnie żywcem. Ale zanim to - przywiążą mnie pasami do łóżka i każą rodzić w niewygodnej pozycji. I będą mnie gnębić psychicznie.

- Dlaczego mam nie ufać ludziom, którzy pracują w szpitalu, by mi pomóc?

- ... A co jeśli jednak moja córka ma siusiaka?!

- A jeżeli urodzę jeszcze dziś? Czy jestem na to gotowa?

- A jeżeli urodzę za dwadzieścia dni? Będę gotowa wtedy?

- Wszystko się zmieni. Co za chujnia!

- Wszystko się zmieni. NARESZCIE!

- Ale będzie fajnie - dzieciątko w wózeczek i lecimy zapoznawać się z innymi mamami na spotkaniach. Mała posiedzi z innymi dziećmi, opatrzy się i może żłobek nie będzie taki straszny. Super, że są takie inicjatywy!

- W życiu nie poznałam tylu dziwnych ludzi, co w Internecie. Dzieciaka nie zaszczepi, ale przekuć mu uszy w szóstym miesiącu życia pistoletem, co jest obarczone ryzykiem żółtaczki - to już na lajcie. Jeszcze mi małą zarazi jakimś gównem! O nie... Sorry, dziecino - nigdzie nie wychodzimy, chyba nigdy nie poznasz rówieśników. Ten świat chce Cię skrzywdzić!

- No i co teraz... Urodzi się i koniec ze spaniem... Przecież ja kocham spanie...

- ... Całe szczęście, że dziecko kocham bardziej niż spanie!

- Ciąża mnie wykańcza... Zrobię sobie makijaż, poprawię sobie humor. Nono, nawet ładnie wyglądam!

- ... Kuźwa, mogłam pozostać przy oglądaniu twarzy, bo reszta w lustrze jest do wymiany. Rany, jak ja wyglądam... Czy ktoś będzie jeszcze kiedyś chciał się ze mną seksić? Buuuu...

- Dlaczego tak bardzo cieszę się na dzień, który wywróci moje życie do góry nogami?

Wiadomość wyedytowana przez autora 8 lipca 2017, 11:26

9 lipca 2017, 12:29

Dziennik pokładowy:
275dc, 39+2 (40 Tc)


Piękną mieliśmy sobotę. Na mieszkaniu pojawiła się ekipa z prawdziwego zdarzenia. Elektryk i spec od spraw różnorakich, czyt. tu wyburzyć, tam wstawić, tam dosztukować. Matulu, ale to będzie rozpierducha! Ale ja już wiem, że będzie pięknie. Nie mogę przestać myśleć o momencie, kiedy tam wejdziemy, a tam wszystkie pstryczki, kontakty i światełka będą na swoim miejscu, opatrzone spójną ramą niewybebeszonych ścian, z podziałem pomieszczeń takim, jaki wyznaczyliśmy. Dostaniemy do rąk własnych niezamalowane płótno. Wtedy dopiero zacznie się zabawa w urządzanie!

Tak, zwariowałam - za parę dni mam termin, a ja się jaram remontem, ale wiecie co... Pomaga mi to. Zaczynam cykać się porodu. Nie miałam tego praktycznie całą ciążę, a teraz rzeczywiście się pietram. Odkąd zobaczyłam dwie kreski mówiłam sobie, że ból to pikuś, no i hohoho... Zmieniłam zdanie. Ych, chciałabym znać swoją wytrzymałość. Cóż - niedługo się dowiem. W każdym razie, do czego zmierzam - znowu w tak zwanym "międzyczasie" pchnęłam marzenia do przodu. Elektryk skorzysta z moich rysunków. Naniosłam idealnie wszelkie wymiary. Jaram się tym jak Rzym za Nerona i pomaga mi to odwrócić myśli od rosnącej paniki.

Czy poród lada moment? Matko, nie wiem. Z moim ciałem dzieją się rzeczy różnorakie, oczywiście w większości obrzydliwe. Latam do kibelka chyba sto razy na dzień. Do jedynek doszły dwójki, które większość przyszłych mam pewnie wzięłaby za oczyszczanie przed wielkim dniem, a ja nie wiem, czy to aby nie przez zwiększoną podaż błonnika - latem zmieniam się we frutariankę i rąbię chore ilości owoców, na śniadanie, obiad i kolację. Kolega Stefan chyba się rozrósł i boję się na niego spojrzeć w lusterko - wystarczy, że go czuję coraz dotkliwiej i chyba poród na maksa go wykończy. Nawet nie chcę myśleć, jak ja będę siedzieć... Parometrowe spacerki doprowadzają mnie do ostrej zadyszki i robi mi się od nich słabo, więc cała wizja aktywnej fazy porodu przy piłce zamienia się w mojej głowie w science ficton. Ach, no i pocę się okrutnie. W szczególności w miejscu, gdzie dojki dotykają brzucha. Całe ciało w sumie mi się przegrzewa i czuję się tak cholernie nieświeżo, ale wiecie jak? Tak, jakbym się obudziła na kacu, wzięła prysznic i zjadła śniadanie, ale i tak zero poprawy. Brzuch raczej ciągle w swoim miejscu, żadnych czopów ani podejrzanych śluzów. Miewam jakieś brzucho-spinki, ale cholera wie, co to jest... Okresowe ćmienie - zdarza się. Ale gorsze są takie bezbolesne napinania... Naczytałam się, że pod koniec ciąży powinno się lepiej oddychać, bo macica nie napiera już na płuca po zejściu dziecka niżej. No i uuuuj. Ja podczas tych napinek czuję, poza ogromnym naciągnięciem skóry na brzuchu, coś jakby ktoś mi usiadł na tchawicy. Zaczynam wtedy mówić jak Darth Vader. Teorię mam taką, że to żadne straszaki, a raczej Miśka, niczym Cleo u Donatana, śpiewa w moim brzuchu "My Słowianie" i próbuje urabiać masło. Stopami. W moich płucach. Ech. Tak. Clue jest takie, że nie rozróżniam totalnie żadnych objawów jako te "znaczące". Intuicja podpowiada mi, że moje ciało szaleje z prostej przyczyny - Miśka chyba będzie czterokilowym klopsikiem. I jak patrzę na moje dwukilowe hantelki w ilości sztuk dwie i zwizualizuję sobie, że je połknęłam i trzymam w żołądku, to ja się kuźwa nie dziwię, że się czuję tak, jak się czuję.

No nic. Odkąd zostaje się ciężarną, to świat fizjologii robi się otwarty jak nigdy dotąd. Sama czytam multum opisów - niestraszne mi biegunki, śluzy z pochwy, hemoroidy i szczegółowe opisy skurczy. Mam nadzieję, że Wam też.

... Cholera, może mogłam Was tym tekstem ostrzec zanim opisałam Wam ze szczegółami, jak kwitnąca jestem w czterdziestym tygodniu?

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 lipca 2017, 12:19

11 lipca 2017, 14:12

Dziennik pokładowy:
277dc, 39+4 (40tc)



Emocje jak na grzybobraniu, co? :) Nie rodzę, dziewczyny.
Ale musicie mi pozwolić na odrobinę prywaty...

Mój Kochany Bakłażankowy Cudzie!

Piszę ten tekst 10 lipca 2017, w poniedziałek. Według wiedzy mądrzejszych od Twojej mamy, planowo powinnaś pojawić za pięć dni, czyli w sobotę. A tak naprawdę wiedza ich wszystkich może nie mieć totalnie żadnego znaczenia, bo… to Ty decydujesz! Tak! Jesteś słodkim, niewinnym szkrabkiem, któremu ciężko może być bez pomocy mamy i taty, gdy już pojawisz się na świecie, ba! - nie umiesz przecież jeszcze mówić, dobrze widzieć czy… trawić (!), a i tak to Ty rozdajesz karty, jako najbardziej decyzyjna osoba w rodzinie!

Kochałam Cię już dużo wcześniej, zanim zmaterializowałaś się w moim ciele. Tuż po ślubie doszliśmy z Twoim tatą do wniosku, że jesteśmy gotowi na kogoś jeszcze. I to nie na byle kogo - na Ciebie! W końcu się udało - 7 listopada 2016 ujrzałam na teście ciążowym najpiękniejszy trailer, który zwiastował ogromną przygodę życia i nie przebiło go jak do tej pory nic, co zobaczyłabym w kinie, a mianowicie dwie kreski, które świadczyły o Twojej obecności. Poczułam wtedy, że dotknął mnie najprawdziwszy cud i dar. Chwilę później przeszły mnie ciarki, bo zdałam sobie sprawę, że kilka dni wcześniej miałam urodziny - a Ty już z nami byłaś! Tak maciupka, że potrzeba by było mikroskopu, żeby Cię dojrzeć. Ale byłaś. Tydzień później urodziny świętował Twój tata i wtedy świętowaliśmy już w pełni świadomi, we trójkę.

Kiedy zdecydowałaś się z nami zostać, w moim życiu w pewien sposób dokonywał się przewrót. Ja i tata wynajmowaliśmy tymczasowo naprawdę zatęchłą norę. W pracy nie było za ciekawie a ja nie wiedziałam, w jakim kierunku pójść. Nie mieliśmy jeszcze wtedy naszego własnego kąta, który Ty pewnie będziesz doskonale pamiętać jako miejsce, w którym byłaś od zawsze, bo gdy dzielnie rosłaś w brzuchu - zdążyliśmy go nabyć. Nie wiedziałam, dokąd wszystko zmierza, ale Twoimi rodzicami kierowała jedna myśl - niezależnie od okoliczności potrzebujemy Cię, Promyczku! A najbliższe miesiące ciąży upłyną nam na uczynieniu wszystkiego, aby pomimo wszelkich przeciwności, wybojów i zakrętów na naszej drodze, przywitać Cię należycie.

Trochę tych zakrętów po drodze było… Ciąża nieco dawała w kość. Na początku nie mogłam jeść i chudłam ekspresowo. Było trochę krwi. Zwariowała tarczyca. Nawet razem jechałyśmy karetką, po tym, jak zemdlałam na przystanku autobusowym. Gdy kończyły się jedne dolegliwości, zaczynały się nowe. Dopadała mnie senność w losowych momentach, kiedy indziej nie mogłam spać. Śliniłam się jak mopsik, miałam problem nie być zwyczajnie zmęczoną po kilku godzinach poza domem. A końcówka…! Ach, ta końcówka… Poty, bieganie do toalety co chwilę, trudności ze zmianą położenia… w łóżku! Trudno to przyznać, Kochanie, ale tak - niestety Twoja mama nie mogłaby się zaliczyć do osób, którym "ciąża służyła", ale wiesz co? Służyła przede wszystkim Tobie! Bo o ile bywało różnie, kwadratowo i podłużnie, to Ty rosłaś i rosłaś i rosłaś… Każda wizyta u lekarza i podglądanie Cię na aparaturze do USG była miodem na moje serce. Tych wszystkich przypadłości mogłoby być nawet więcej, jeżeli tylko miałabym możliwość obserwować Cię częściej i dłużej - Twoje mikruśkie, zginające się kończynki, machanie łapkami, robienie fikołków (tak! - było chwilę tak, że byłaś tak maleńka, że umiałaś zrobić przewrót wprzód w moim brzuchu!) czy też strojenie grymasków. Ciąża uświadomiła mi, że jestem w stanie znieść dla Ciebie naprawdę wszystko i dalej będziesz moim największym szczęściem.

Nie kłamię! Zobacz, jak rosłaś:

To Ty i Twój maleńki domek, o zawrotnej szerokości 0,7 cm, w skończonym szóstym tygodniu ciąży:
b84rar.jpg

Tutaj zarobiłaś ksywę "Bakłażan", dwa tygodnie później - dorosłaś prawie że do rozmiaru domku z poprzedniego USG, miałaś 0,4cm!:

ossuog.jpg

W dziesiątym tygodniu zaczęłaś przypominać małego Ludzia:

muhd6x.jpg

A tu, na prenatalnych, miałaś całe 7cm długości i pokazywałaś nam język (czternasty tydzień):

m9ujxy.jpg

No i moje ulubione! - Twój maleńki pycholek, w dwudziestym pierwszym tygodniu. Mam to zdjęcie w ramce, naprzeciwko łóżka i uwielbiam się na nie gapić przed snem. Cały czas twierdzę, że jesteś klonem taty, ale to zweryfikujemy, gdy się w końcu uściskamy.

2d7gh03.jpg

A później ze zdjęciami było już coraz gorzej, bo rosłaś w takim tempie, że trzeba byłoby zrobić panoramę z poszczególnych ujęć, aby zrobić Ci zdjęcie w całości!

W międzyczasie działo się wiele innych rzeczy… Kupiliśmy z tatą nasz dom. Próbujemy go też dostosować pod nasze słodkie, przyszłe życie. Było dużo emocji związanych z mieszkaniem u Twojej babci i dziadka. Oj, dużo. Ale wiesz, co? Kto by teraz to wszystko roztrząsał, skoro jesteś takim cudzikiem - najpiękniejszym, najwspanialszym, najfantastyczniejszym.

Chciałabym, abyś zawsze pamiętała, że ja i tata kochamy Cię bardzo. Wywrócimy dla Ciebie świat do góry nogami, jeżeli tylko będzie taka potrzeba. Nie mogę Ci obiecać, że będę idealną mamą, ale postaram się być na tyle dobrą, na ile potrafię. Choć przy tak cudownej córci… to chyba się nie może nie udać.


Czekamy na Ciebie z niecierpliwością. <3
‹‹ 2 3 4 5 6